„Niekoronowanemu królowi Polski” – taki napis widniał na biało-czerwonej szarfie na trumnie kard. Stefana Wyszyńskiego. Dla Polaków było oczywiste, że umarł król. Toteż Prymas Wyszyński miał iście królewski pogrzeb – równo 40 lat temu.
Takiego pogrzebu, który był wielką manifestacją polskości, patriotyzmu i wiary, stolica nie pamiętała od czasów pożegnania Marszałka Piłsudskiego, którego trumna na lawecie jechała z Belwederu do katedry. Później taki pogrzeb miał tylko prezydent Lech Kaczyński.
28 maja 1981 roku był momentem arcytrudnym dla Polaków. Prymas Wyszyński odszedł w momencie, jak mówił zresztą podczas Mszy żałobnej kard. Franciszek Macharski, w którym, po ludzku sądząc, tak bardzo był potrzebny Kościołowi, kiedy tak bardzo był potrzebny Ojczyźnie i narodowi. Tym bardziej, że Jan Paweł II leżał w szpitalu po zamachu i wciąż istniały obawy o jego życie.
To Papież Polak nazwał Wyszyńskiego Prymasem Tysiąclecia. Stało się tak dlatego, że było to rzeczywiście wybitne prymasostwo w historii Polski i Kościoła. Wpisywały się w nie m.in. wielkie obchody Millenium chrztu Polski, Jasnogórskie Śluby Narodu, ale też słynny list biskupów polskich do niemieckich „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” czy porozumienie z władzami z 1950 roku. Prymas Wyszyński to bez wątpienia wybitny mąż stanu i patriota, który – jak sam przyznawał – Polskę kochał tak samo jak Boga. Ojczyzna była dla niego tak ważna, jak wiara. Stąd też podjął cierpienie – za wiarę właśnie, ale też dla Ojczyzny.
Podczas trzyletniego uwięzienia wykazał heroizm. Władze państwowe pozbawiły go wszelkich praw, także przysługujących mu praw więźnia. Osadziły bez wyroku, bez aktu oskarżenia, w trudnych warunkach, zimnie, bez pomocy lekarskiej, gdy jej potrzebował. Uwięzienie zresztą zrujnowało Wyszyńskiemu zdrowie. Mimo to pisał w „Zapiskach”:
Nie czuję uczuć nieprzyjaznych do nikogo z tych ludzi. Nie umiałbym zrobić im najmniejszej nawet przykrości. Wydaje mi się, że jestem w pełnej prawdzie, że nadal jestem w miłości, że jestem chrześcijaninem i dzieckiem mojego Kościoła, który nauczył mnie miłować ludzi, i nawet tych, którzy chcą uważać mnie za swego nieprzyjaciela.
Modlił się też, aby Bóg uchronił go od nienawiści do krzywdzicieli i prześladowców. To silna, pełna ufności wiara i systematyczna modlitwa trzymały go przy życiu i sprawiły, że się nie załamał. Umiał znaleźć ukryty sens zdarzeń, których nie chciał i których nie rozumiał.
Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i w Komańczy
— notował w „Zapiskach”.
Zadziwiające jest też, jak zareagował na śmierć swego krzywdziciela – prezydenta Bolesława Bieruta. Gdy tylko dowiedział się, że nie żyje (umarł w Moskwie, obciążony ekskomuniką kościelną), natychmiast się za niego pomodlił. W „Zapiskach” zanotował:
Pragnę modlić się o miłosierdzie Boże dla człowieka, który mnie skrzywdził. Jutro odprawię Mszę świętą za zmarłego. Już teraz odpuszczam memu winowajcy, ufny, że sprawiedliwy Bóg znajdzie w tym życiu jaśniejsze czyny, które zjednają Boże Miłosierdzie.
O prezydencie Prymas nie zapomniał do końca życia. Nawet w brewiarzu miał kartkę, na której było napisane: „Bolesław Bierut”. Miała mu przypominać, by codziennie się za niego pomodlił.
Za motto życia i nauczania Prymasa można uznać słowa: „Nie zmuszą mnie, bym nienawidził”. Wyszyński dbał o to, by nie dopuścić do swego serca tego uczucia, ale też pragnął Polski bez nienawiści w sercach Polaków. Pragnął Ojczyzny bez nienawiści. Takie przesłanie nam pozostawił.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/552686-prymas-wyszynski-modlil-sie-za-boleslawa-bieruta