Zastosowanie weta jest prawem każdego państwa członkowskiego. Nie oznacza chęci wyjścia z Unii Europejskiej, nie jest zbrodnią, atakiem, zamachem. Jest naszym PRAWEM - w sytuacji, gdy mamy poczucie, że zagrożone są albo podstawowe interesy, albo coś jeszcze ważniejszego: bezpieczeństwo oraz suwerenność. Tak jest w tym wypadku.
Jednocześnie weto nie jest sprawą błahą. Zwłaszcza w sprawie budżetu, w sytuacji pandemii. Będzie miało swoje konsekwencje, będzie kosztowało. Prowizorium - z którego będzie korzystali, jeśli nie będzie porozumienia - będzie rozwiązaniem także dla naszego kraju bardzo kulawym. Czeka nas kosztowne politycznie straszenie „porozumieniem międzyrządowym”, które miałoby zastąpić fundusz na walkę z kryzysem (do czego nie dojdzie, bo to niemal niewykonalne i w sumie bezsensowne). Ale naprawdę, w mojej ocenie, nie było wyjścia. Rząd nie mógł zgodzić się na założenie Polsce samozaciskającej się pętli. Próbował szukać porozumienia, przyjął za dobrą monetę obietnice z lipcowego szczytu, liczył na rozsądek, wszystko na próżno. Pycha Berlina i Brukseli kazała im podjąć próbę złamania Polaków i Węgrów - dwóch narodów, które mają za sobą długą historię walki z potężnymi przeciwnikami, i które czasem przegrywały, ale zawsze jednak walczyły.
W sumie kiedyś do tego musiało dość. Bo historycy spojrzą na ten moment zapewne w ten sposób: dwie szczególne „prowincje”, związane z imperium umowami o ścisłej współpracy, musiały kiedyś wyznaczyć czytelną granicę centrum, którego apetyty zdają się nie mieć końca. Bo Centrum to wyraźnie idzie drogą Aten, budujących Związek Morski najpierw w oparciu o ideę współpracy i solidarności, a później dążących do pełnego podporządkowania, a nawet zniewolenie, poszczególnych polis. Owszem, wiele państw-miast złamano, ale jednocześnie Związek okazał się zmarnowaną szansą. To była fałszywa droga.
Dziś Unia działa podobnie: oszukuje, kłamie, zwodzi, stosuje przemoc. Ale nawet w takich warunkach - stanowiących obecnie kontynentalną rzeczywistość - polski rząd musi dokonywać optymalnych wyborów. Tak, musi być również elastyczny, musi ustępować tam, gdzie może, musi prowadzić politykę realną, a nie postulatywną. I to czyni. Nie może jednak spętać sobie rąk raz na zawsze, nie może zgodzić się na redukcję do poziomu skrępowanej prowincji. Nie może tego zrobić zwłaszcza rząd odwołujący się do tradycji niepodległościowej. Mówiąc wprost, nawet możliwość dalszego trwanie nie jest tu ceną, którą warto zapłacić. Tym bardziej, że na dłuższą metę byłby to także samobójczy podpis.
Rząd musi dziś zachować spokój. Musi jasno mówić, że chce porozumienia, że jest gotów do rozmów. Ale musi też psychicznie i politycznie wytrzymać ten DEFINIUJĄCY moment. Bo nie jest tak, że nie mamy kart. Niemal zawsze weto jest straszniejsze przed naciśnięciem guzika, niż po naciśnięciu.
Oczywiście, jeśli Niemcy chcą zniszczyć swoje faktyczne imperium ekonomiczne, nie możemy im tego zabronić. Przestrzegać jednak warto. Bo na jakiej zasadzie sądzą dziś, że uda im się spacyfikować Polskę w sumie tak mocno prostymi, by nie rzec, że prostackimi metodami? Znów: pycha, pycha, pycha.
Powtarzam: nie było innego wyjścia. Rząd, który by się na to zgodził, zafundował by Polsce piekło na lata. Nawet jeśli opór przeciwko temu nowemu zniewoleniu przygasł by na jakiś czas, to później znów by ożywał. To byłby sztandar, po który sięgano by przy każdej kryzysowej sytuacji. Długofalowo podpis byłby zapowiedzią końca polskiego członkostwa w Unii. Takiego kagańca Polacy po prostu nie zniosą, nawet jeśli dziś wielu sądzi, że da się go zapiąć odpowiednio ciasno.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/526800-dlugofalowo-podpis-bylby-zapowiedzia-konca-czlonkostwa-w-ue