Obserwując kampanię wyborczą, która de facto już się toczy, warto zwrócić na postawę Szymona Hołowni wobec Kościoła. Teoretycznie jest to bowiem kandydat, który twierdzi, że wychodzi z Kościoła, i że Kościół - a szerzej wiara - są dla niego ważne. W praktyce jednak niemal każda wypowiedź Hołowni na temat związany z katolicyzmem jest w istocie próbą postawienia Kościoła i księży w niewygodnej, niezręcznej, często po prostu śmiesznej, sytuacji.
Weźmy np. ostatnie zdarzenie, czyli sprawę komunii św., której miał mu (chwilowo) odmówić ksiądz:
Pytam: „Dlaczego?”. Ksiądz, nadal odwrócony do innych, odpowiada: „Nie. Sumienie mi nie pozwala. Za poglądy, które pan głosi”. Odpowiadam mu: „Ale które? I przecież nie wie ksiądz nic o moim sumieniu, motywacjach, nie rozmawiał ksiądz ze mną, nie zna mnie ksiądz, nie jest moim spowiednikiem”. Na ten dialog patrzy cały kościół. Nie odpuszczam, stoję. Minutę, dwie, trzy. Ksiądz (a w zasadzie ojciec, bo karmelita) grozi mi publicznie palcem, po czym wzdycha i udziela komunii kręcąc głową, po czym znów grozi mi palcem jak dwuletniemu dziecku.
I dalej:
Ja sobie oczywiście poradzę, z Kościoła nikt mnie tak łatwo nie wyrzuci, tę świątynię - w trosce o komfort pracujących tam duchownych i swój - omijał będę szerokim łukiem, znam inne, w których preferuje się otwarte ramiona nie grożące palce. Zastanawiam się jednak, gdzie doszliśmy - nie tylko przecież w Kościele - skoro przy wątpliwościach (każdy może je mieć) nie pada najpierw: „Zapraszam pana później na herbatę, mam parę pytań, pogadajmy”. Że zamiast przyjmować człowieka pytajnikiem, przyjmuje się wykrzyknikiem. Że osąd i wykluczenie jest zanim jest rozmowa.
Charakterystyczny jest pośpiech, z jakim Hołownia eksponuje to zdarzenie. Rzekomo pokorny, rzekomo gotowy słuchać, uderza od razu tak mocno, jak może. I to w taki sposób, by wrogowie Kościoła lub ludzie, którzy Kościół porzucili, mogli sobie porechotać, pokpić, uzasadnić swoje uprzedzenia. W taki sposób, by upokorzyć księdza, który miał przecież prawo mieć wątpliwości, i miał prawo je wyrazić. Bo komunia św. to nie jest sklepik z cukierkami.
To jest właściwie stały schemat działania Hołowni. Rozmowa z Węglarczykiem na temat kapelana prezydenta staje się pretekstem do niesmacznych żartów, które w istocie są próbą ośmieszenia księży, sprowadzeniem samej istoty kapłaństwa do poziomu jakiegoś przebrania. Każda rozmowa na temat Kościoła w przestrzeni publicznej sprowadza się do wezwań Hołowni, by czym prędzej tę przestrzeń zeświecczyć.
I to sugerowanie na każdym polu, że wiara jest sprawą prywatną, choć przecież ma ona również wymiar społeczny i narodowy, zwłaszcza w Polsce. No i zupełny brak wypowiedzi, które broniłyby polskiego depozytu wiary czy po prostu katolików. Jasne, że ułomnych, niedoskonałych, ale jednak wierzących. Najczęściej także mniej pysznych niż Hołownia ze swoim namalowanym sztucznie życiorysem.
Celem Hołowni zdaje się być uderzenie w Kościół od strony, która rokuje najlepiej, czyli w przebraniu rzekomej troski. On właściwie na każdym kroku podszczuwa publikę przeciwko księżom, przeciwko Kościołowi, przeciwko katolicyzmowi.
Finał ma być taki jak wszędzie: zeświecczone społeczeństwo z Kościołem zamkniętym w kruchcie. Tak szczelnie zamkniętym, że nie stanowiącym już dla szerokich rzesz żadnej poważnej oferty.
To wszystko jest sprytnie napisane, ale też i czytelne. Wilk w owczej skórze.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/482606-holownia-dzien-w-dzien-podszczuwa-publike-przeciwko-ksiezom