Spotkałem mordercę księdza Popiełuszki na wolności, kiedy odbywał karę więzienia. Artykułu na ten temat nie chciała opublikować mi „Gazeta Wyborcza”
— mówi portalowi wPolityce.pl Wojciech Hadaj, były dziennikarz sportowy m.in. „Sztandaru Młodych” i były spiker Legii Warszawa.
Grzegorz Piotrowski to urodzony w 1951 r. w Łodzi oficer Służby Bezpieczeństwa. W lutym 1985 r. skazany przez sąd na 25 lat pozbawienia wolności za porwanie i zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki. W wyniku amnestii karę zmniejszono mu do 15 lat więzienia. Wyszedł na wolność w sierpniu 2001 r.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: WYWIAD. Prof. Wojciech Polak: Bez wątpienia Kiszczak i Jaruzelski wiedzieli o planach porwania ks. Popiełuszki
Byłem w szoku, że ten człowiek nie siedzi w więzieniu za bestialskie morderstwo niewinnego kapłana, ale wychodzi na przepustki. Najpierw pomyślałem, że to brat bliźniak Piotrowskiego
— podkreśla i ubolewa, że do dziś nie wiadomo kto zlecił morderstwo ks. Jerzego.
CZYTAJ WIĘCEJ: Co ukryto ws. zabójstwa ks. Popiełuszki? Piotr Litka: „Ten proces był od początku do końca ustawiony”. NASZ WYWIAD
Jako dziennikarz działu sportowego „Sztandaru Młodych”, w którym pracowałem na początku lat 90. wiosną 1992 lub 1993 r. jechałem na ligowy mecz Widzewa do Łodzi. Na Dworcu Centralnym w Warszawie wsiadłem do pociągu relacji Warszawa-Łódź. Szedłem przez pociąg szukając wolnego miejsca. W wagonach drugiej klasy nie było już wolnych miejsc. Poszedłem więc do pierwszej klasy i wolno idąc patrzyłem po przedziałach. W jednym z przedziałów siedziało trzy osoby, w kolejnym cztery, a w następnym siedział samotnie mężczyzna. Postanowiłem wsiąść do tego przedziału, ale jak tylko spojrzałem na tego człowieka, zorientowałem się, że znam jego twarz. Zacząłem udawać, że szukam miejsca w wagonie, poszedłem do przodu, wróciłem się i znowu mu się przyjrzałem. Widział, że patrzę się na niego i zaczął się dziwnie zachowywać, tak jakby coś go uwierało, w myśl zasady, że na złodzieju czapka gore. W wagonie pojawił się konduktor. Zapytałem go, czy mógłby zerknąć na tego człowieka, bo na 90 proc. to morderca Popiełuszki, Grzegorz Piotrowski. Konduktor popatrzył na mnie jak na idiotę i powiedział: panie, przecież on siedzi w więzieniu. Odpowiedziałem: on powinien siedzieć w więzieniu, ale jedzie naszym pociągiem. Chyba przekonałem konduktora, bo powiedział, że pójdzie sprawdzić mu bilet i przyjrzy mu się. I tak zrobił
— wspomina Hadaj.
CZYTAJ WIĘCEJ: NASZ WYWIAD. Jan Olszewski: Nadal nie wiemy, kto wydał rozkaz porwania i zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki
Stałem z boku, tak, żeby nie było mnie widać. Konduktor po sprawdzeniu mu biletu podszedł do mnie i powiedział najpierw tylko jedno słowo: PIOTROWSKI! I dodał: mówił pan, że to Piotrowski, a ja to potwierdzam. Widzi pan, on nie siedzi w więzieniu, tylko gdzieś jedzie - powiedziałem. Konduktor po sprawdzeniu biletu przedłużał kontrolę, żeby sprawić, że Piotrowski odezwie się do niego i wymieni z nim kilka zdań. Pod jakimś pretekstem konduktor poprosił go o dowód osobisty. Imię i nazwisko się zgadzało. Miał też charakterystyczny, identyczny głos jak zabójca ks. Jerzego
— dodaje.
Po wyjściu konduktora wszedłem do przedziału, w którym siedział zabójca księdza Popiełuszki i powiedziałem do niego: Pan nazywa się Grzegorz Piotrowski. Pan jest mordercą księdza Popiełuszki. Jedzie pan do Łodzi, do rodziny, bo pana rodzina jest z tego miasta i tam mieszka pana żona. Zaskoczyłem go tymi wiadomościami
— opowiada.
On się potwornie speszył i powiedział: nie, nie jestem Grzegorz Piotrowski. Nie zbił mnie tym stwierdzeniem z tropu. Jest pan Grzegorzem Piotrowskim i dziwi mnie to, że pan jedzie na przepustkę z więzienia - kontynuowałem rozmowę z nim. Dalej zaprzeczał, a ja powtarzałem swoje słowa. To trwało dziesięć, może piętnaście minut. Zaczął się jednak denerwować. W pewnym momencie miałem już dość rozmowy z nim i powiedziałem: Dla mnie pan jest Piotrowskim. To się w głowie nie mieści, że za dokonanie tak bestialskiej zbrodni otrzymuje pan przepustki z więzienia. Wtedy stwierdził, żebym uważał, jak chcę, ale on nie jest Piotrowskim. Wiem swoje - powiedziałem - jestem dziennikarzem i opiszę, że pana spotkałem nie w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie, ale w pociągu do Łodzi. Wstałem i zacząłem wychodzić z przedziału, a on pękł i powiedział: mam do pana prośbę, nie jestem Grzegorzem Piotrowskim, ale niech pan nikomu nie mówi w pociągu, że rozpoznał pan kogoś, kto przypomina Piotrowskiego. Nie miałem wątpliwości! Przyznał się! Zapytałem czego się boi? Może linczu? Stwierdził, że niczego się nie boi, ale dalej prosił mnie, żebym nikomu o tym nie mówił. Odpowiedziałem, że zobaczę, co z tym zrobię i poszedłem do innego wagonu. Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji Łódź Fabryczna nie wysiadałem z niego, ale obserwowałem przez okno, co dzieje się na peronie. Piotrowski wysiadł i bardzo czule przywitał się z kobietą, która na niego czekała. Tak witają się kogoś, kiedy przyjeżdża się z dalekiej podróży. Być może miesiąc czy dwa nie było go w domu
— wspomina Hadaj.
Tą kobietą była jego żona
— podkreśla.
Po powrocie z meczu Widzewa do Warszawy w poniedziałek w redakcji „Sztandaru Młodych” opowiedziałem o mojej przygodzie i stwierdziłem, że chcę ją opisać. Zgodzili się. Zaniosłem tekst do tzw. sekretarza redakcji. Powiedział, że jednak gazeta tego nie opublikuje, bo po co mieszać. Zdziwiłem się i przekonywałem go, że każda redakcja puści taki materiał. Moje argumenty jednak go nie przekonały. Powiedziałem, że opublikuję relację gdzie indziej. Usłyszałem: a rób co chcesz. Zawiozłem do „Gazety Wyborczej”. Sekretariat przejrzał artykuł i usłyszałem, że Piotrowski odcierpiał swoje i nie ma co go co pognębiać. Zacząłem przekonywać, że opisuję nieprawdopodobne wydarzenie. Też nie zgodzili się na publikację. Pojechałem więc do redakcji „Expressu Wieczornego” na Aleje Jerozolimskiego przy Placu Zawiszy w Warszawie. Po przeczytaniu trzech, czterech pierwszych zdań tekstu powiedzieli, że biorą artykuł i na drugi dzień go wydrukowali
— mówi Wojciech Hadaj w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
„Expressu Wieczorny” był wtedy znaczącą gazetą z ogromnym nakładem.
W mojej macierzystej redakcji, w „Sztandarze Młodych” nie mieli do mnie pretensji po publikacji tekstu w „Expressie Wieczornym”. Później fragmenty mojego tekstu przedrukował tygodnik „Polityka”
— dodaje.
Przypadkowe spotkanie z mordercą kapelana Solidarności ówczesny dziennikarz sportowy „Sztandaru Młodych” sprawdził również w najważniejszym miejscu.
Pojechałem do więzienia na Rakowiecką. Fortelem udało mi się wyciągnąć od klawisza informację, że w sobotę, czyli w dniu, w którym spotkałem Piotrowskiego w pociągu, właśnie on miał dyżur i wypuszczał Piotrowskiego na 48 godzinną przepustkę. Miałem 100 procentowe potwierdzenie, że to Piotrowski. Ale ja od razu wiedziałem, że to on
— podkreśla.
Mocno przeżyłem porwanie i śmierć księdza Jerzego Popiełuszki. Nie mieściło mi się w głowie, żeby tak bestialsko zamordować niewinnego człowieka. Pamiętałem twarz zabójców księdza Jerzego, Leszka Pękali, Waldemara Chmielewskiego i Grzegorza Piotrowskiego oraz Adama Pietruszki
— dodaje Hadaj.
Ksiądz Jerzy Popiełuszko został porwany i bestialsko zamordowany 35 lat temu. Do dziś nie ustalono kto był zleceniodawcą tej potwornej zbrodni. Nie wyjaśniono też wszystkich okoliczności porwania i zamordowania kapłana.
CZYTAJ WIĘCEJ: 35 lat temu w bestialski sposób zamordowano ks. Popiełuszkę. Do dziś wokół okoliczności i daty jego śmierci pojawiają się wątpliwości
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/469160-spotkalem-morderce-ks-popieluszki-na-wolnosci