Widok pożaru tak pięknej, ważnej, naszpikowanej religijnymi, historycznymi i kulturalnymi odniesieniami katedry jest czymś, co musi poruszyć na wielu poziomach: estetycznym, duchownym, cywilizacyjnym. Jeśli świątynię - jak podało radio France Info - odwiedzało rocznie nawet 14 milionów osób, jeśli przypomnieć sobie wszystkie te nawiązania literackie, muzyczne, po prostu budujące wspólnotę, trudno nad jej pożarem przejść wzruszeniem ramion.
Trudno też dziwić się, że wiele osób widzi w tym pożarze pewien symbol, coś więcej niż zwykły wypadek (nawet jeśli śledztwo miałoby wykazać, że realnie ogień zaprószyłaby któraś z osób pracująca przy remoncie). Z symbolami jednak tak to już jest, że nie muszą zgadzać się w szczegółach, byśmy odnosili je do rzeczywistości - Francja kojarząca się jako kraj mocno zlaicyzowany, w dużym stopniu odrywający się od korzeni chrześcijańskich, pasuje do tej układanki jak ulał. Jeśli poddać się tej logice i pokusie, to niewiele brakuje nam do wniosku, który można by uprościć: katedrę dotknął pożar, bo Francuzi przestali chodzić do kościołów, bo przerabiają świątynie na dyskoteki, bo multi-kulti i imigranckie getta pod Paryżem, bo żółte kamizelki, bo świecki prorok Houellebecq, bo karykatury Charlie Hebdo, bo pamiętne słowa Jana Pawła II do „córy Kościoła”, bo upadek Zachodu.
Miesza nam się tu wszystko ze wszystkim; emocje z sentymentalnymi wspomnieniami, poglądy z uprzedzeniami, stereotypy z okruchami informacji, jakie spływają do nas zza granicy, a do naszego myślenia o Kościele, Bogu, przeznaczeniu, zasługach i karach wkrada się myślenie magiczne, o czym bardzo ciekawie mówi od lat ks. prof. Andrzej Kobyliński. Tutaj inny z linków do jego tekstów i wywiadów.
Rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Nawet bardzo pobieżnie analizując stan ducha francuskiego Kościoła, widać, że wiara przeżywana przez tamtejszych katolików jest inna niż w Polsce, ale nie postawiłbym wiele na tezę, że „jakościowo” gorsza. Ks. Andrzej Muszala z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, który Francję zna naprawdę nieźle, pisał ostatnio o pewnej wiośnie w tamtejszym Kościele. O szeregach małych wspólnot (trochę na kształt prorockiej wizji Benedykta XVI), które odnawiają wiarę i chrześcijaństwo w tej wielkiej duchowej pustce, jaka w wielu miejscach otacza Francję, ale przecież i cały kontynent (Polski nie wyłączając). Nawet krótkie filmy, na których widać reakcję młodych Francuzów po pożarze Notre Dame pokazują, jak bardzo niesprawiedliwe i pełne pychy jest myślenie o tym, że w zasadzie to oni na to zasłużyli.
Odruchowe reakcje warto przepracować i wyjść nieco dalej niż perspektywa Kościoła w Polsce - silniejszego strukturalnie - okraszona, nie ma co kryć, pewnego rodzaju pogardą wobec społeczeństwa francuskiego, tamtejszych elit, etc. Jeśli już szukać gdzieś symbolu, a tym bardziej jeśli robić to w Wielkim Tygodniu, to powinna być to refleksja zmierzająca do wniosku o własne nawrócenie. Naszych serc, naszych rodzin, naszych wspólnot, naszych społeczeństw. Przebywający na co dzień we Francji dominikanin Dominik Jarczewski celnie spuentował to na swoim blogu:
Kościół to nie mury – choćby najpiękniejsze. W goryczy Wielkiego Wtorku, Jezus odziera nas z tych i innych pozorów, które zbyt pośpiesznie zdarza nam się uznać za istotę. Mury nie są istotne. Istotny nie jest x i y. To wszystko może runąć. Wtedy odsłoni się prawdziwa istota – Chrystus, w którym Bóg umiłował do końca. Krzyż. Ołtarz. I wierna Matka przy boku.
W Kościele mieliśmy zresztą ostatnio ciekawy fragment ewangelii, odnoszący nas niemal jeden do jednego do rzeczywistości, z którą zmagamy się przy okazji pożaru w Notre Dame.
W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: «Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie».
Jezuita o. Wojciech Ziółek ujął to bardziej obrazowo.
Krótko mówiąc, żaden najpiękniejszy obraz z konkursu palm w Lipnicy Murowanej, żadne kolejki do konfesjonałów, jakie zobaczymy w Wielkim Tygodniu, żadne nawet frekwencyjne rekordy przy święceniu pokarmów nie mogą nas uspokoić w przeświadczeniu, że w naszym Kościele, wspólnocie i wierze wszystko gra. Nawet jeśli u nas katedry nie płoną (choć niedawny przykład Gorzowa Wielkopolskiego pokazuje, że nie do końca tak jest), to kryzys jest widoczny - strukturalny, organizacyjny, na wielu poziomach. Może powoli trzeba przyzwyczajać się do chrześcijaństwa wysepek, wiernych pogrupowanych wokół małych wspólnot czy klasztorów, wiary kompletnie niemasowej, do której się przyzwyczailiśmy. Mówił o tym Benedykt XVI pod koniec lat 60., trudno oczekiwać, że Polska będzie tutaj jakimś wyjątkiem. Zresztą, na małe pocieszenie, choć koszula bliższa ciału, więc o niej piszę więcej, i część oświeconej ponoć lewicy wpadła w aberrację, bajając o karze za pedofilię w Kościele (Michał Szczerba z PO) albo wezwaniu do ateizmu (Jakub Majmurek).
Jest jeszcze jeden ważny aspekt całej tej historii - wspólnotowy. W wielkim kryzysie, w jakim znajduje się Unia Europejska, czy szerzej - cała Europa, odbudowa katedry Notre Dame może być pięknym sygnałem, symbolem wspólnych wartości. Nawet jeśli dla jednych będą to walory wyłącznie estetyczne i kulturowe, dla innych wzmocnione duchowymi i religijnymi. I dlatego cieszę się, że premier Mateusz Morawiecki był jednym z pierwszych przywódców, który rzucił taki pomysł - byłoby dobrze go kontynuować (także na poziomie wsparcia ze strony państwa), tym bardziej, że szybko podjął go także przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk.
Nie po to, żeby zmagać się ze złym losem, ale żeby pokazać przywiązanie do tego miejsca, żeby okazać solidarność europejską, solidarność naszej kultury. To wydarzenie pokazało, że w Europie łączy nas więcej niż sądzimy, że jest taki fundament, na którym wszyscy się spotykamy i zupełnie bez planu, bez przygotowania mówimy dokładnie to samo, nasze emocje biegną w tym samym kierunku
— mówił Konrad Szymański w radiowej Trójce.
Możemy z takich historii jak ta paryska wyciągnąć wnioski pozytywne: wzmocnić własną wiarę, wyraźniej zaangażować się we własne wspólnoty (i te religijne, i świeckie), wysłać sygnał czy symbol do innych krajów, starać się wykorzystać okazję (jakkolwiek ponuro to brzmi) do choćby nakreślenia kruchego mostu solidarności. Można też unurzać się w naszej gorzkiej Schadenfreude, z teatralną troską załamać ręce nad mniej lub bardziej wyimaginowaną zgnilizną Zachodu i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zerkać na sztandary świadczące o sile naszych naprężonych (wspólnotowo, duchowo i narodowo) muskułów. Jeśli jednak Wielki Tydzień ma z nas zedrzeć fikcję i ułude, to wyjście tak naprawdę jest tylko jedno.
TAKŻE: Żadnej Schadenfreude po obrazkach z Francji. Nowy porządek Europy nie musi być dla nas lepszy
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/442827-pozar-notre-dame-bez-pojscia-na-skroty-i-schadenfreude