Trudno opisać nawet wzburzenie, jakie panuje dziś wśród katolików w Stanach Zjednoczonych. Gdy rozmawia się z ludźmi mieszkającymi w Ameryce albo czyta się tamtejsze dyskusje w mediach społecznościowych lub teksty czołowych publicystów chrześcijańskich, odczuwa się temperaturę emocjonalnego wrzenia. Dominuje nastrój głębokiego rozczarowania postawą władz kościelnych, a zwłaszcza Stolicy Apostolskiej. W stronę Watykanu kierowana jest coraz mocniejsza krytyka ze strony wiernych.
Wszystko to za sprawą skandalu homoseksualno-pedofilskiego, na który Kościół nie potrafi dać odpowiedzi. W tej sprawie zostały złamane właściwie wszystkie reguły zarządzania antykryzysowego. Postawa Stolicy Apostolskiej może służyć wręcz jako podręcznikowy przykład, jak nie postępować w przypadkach poważnego kryzysu. Mało tego, kolejne działania Watykanu, zamiast zmniejszać rozmiary kryzysu, tylko go pogłębiają. Nie zostały podjęte podstawowe działania stosowane w takich przypadkach: diagnoza sytuacji, informowanie na bieżąco opinii publicznej, ograniczenie zasięgu, likwidacja zagrożeń oraz długofalowych skutków kryzysu. Wszystko dzieje się wręcz odwrotnie.
Wiadomo, że w dzisiejszych czasach, gdy funkcjonujemy w rzeczywistości medialnej, gdzie w przestrzeni informacyjnej liczy się każda minuta, kluczowa staje się szybka i wiarygodna odpowiedź. Tymczasem na pytania, które padły w Ameryce już wiele miesięcy temu, i które zadaje sobie większość katolików w tym kraju, wciąż nie ma odpowiedzi. Ba, nie ma nawet próby odpowiedzi.
Chodzi oczywiście o sprawę kardynała Theodore’a McCarricka, nazywanego w mediach „homoseksualnym seryjnym drapieżnikiem” (homosexual serial predator). Wszyscy zastanawiają się, jak to było możliwe, że zrobił on oszałamiającą karierę kościelną i miał olbrzymie wpływy w Watykanie, choć o seksoholizmie i pedofilskich skłonnościach purpurata wiedziano w jego otoczeniu od dziesięcioleci? Jak to możliwe, że po ujawnieniu skandali homoseksualno-pedofilskich w 2002 roku, to właśnie on stał się twarzą odnowionego moralnie Kościoła amerykańskiego, który raz na zawsze miał się rozprawić z problemem molestowania osób nieletnich? Jaka była wiedza na ten temat Ojca Świętego?
Te pytania bardzo ostro postawił w sierpniu tego roku w swym głośnym liście otwartym arcybiskup Carlo Maria Viganò, a następnie dziennikarze skierowali je na konferencji prasowej wprost do Franciszka. Nie uzyskali jednak konkretnej odpowiedzi. Zamiast tego usłyszeli:
Przeczytajcie uważnie i dokonajcie własnego osądu. Nie powiem o tym ani słowa. Wierzę, że dokument mówi sam za siebie. Macie wystarczająco dużo umiejętności dziennikarskich, by wyciągać wnioski.
Dziś widać, że te słowa, niezależnie od intencji, jakie za nimi stały, były – z perspektywy zarządzania antykryzysowego – najgorszym z możliwych rozwiązań. Powszechnie odebrane zostały jako zastosowanie uniku oraz uchylenie się od powiedzenia prawdy. Były nie tylko rezygnacją z szansy przedstawienia własnych racji, lecz wręcz zaproszeniem dziennikarzy do narzucenia swoich narracji. I rzeczywiście, media skwapliwie skorzystały z tej zachęty i już trzeci miesiąc przedstawiają kolejne interpretacje, które są dla Stolicy Apostolskiej wręcz miażdżące. Wśród amerykańskich katolików panuje bowiem coraz powszechniejsze przekonanie, że Watykan musi mieć wiele do ukrycia, skoro wybiera milczenie zamiast mówienia prawdy.
Szczególnie ostrego znaczenia nabiera to w kontekście amerykańskiej kultury politycznej, która wymaga od osób zaufania publicznego absolutnej transparentności. Tym bardziej, że dotyczy to instytucji, która już raz zawiodła zaufanie milionów ludzi. Episkopat USA obiecał bowiem w 2002 roku poradzenie sobie ze skandalami pedofilskimi i nie tylko nie wywiązał się z tego zobowiązania, ale – jak się okazało – sam stał się istotną częścią całego problemu. W kraju, w którym nawet drobniejsze wykroczenia potrafią raz na zawsze złamać karierę polityka, brak zdecydowanego działania, rozliczeń oraz naprawy sytuacji to najprostsza droga do utraty wiarygodności.
Bardzo dobrze wiedzą o tym biskupi amerykańscy, którzy mają na co dzień kontakt ze swoimi coraz bardziej zbulwersowanymi wiernymi. Dlatego zaraz po ujawnieniu listu arcybiskupa Viganò przewodniczący Episkopatu USA kardynał Daniel DiNardo zwrócił do się Watykanu z prośbą o natychmiastowe przeprowadzenie w Stanach Zjednoczonych wizytacji apostolskiej, która wyjaśniłaby wszystkie wątpliwości związane z kardynałem McCarrickiem. Rzym odmówił jednak przeprowadzenia takiego dochodzenia.
Biskupi amerykańscy postanowili więc działać na własną rękę. Zapowiedzieli, że zajmą się tą sprawą na listopadowej konferencji Episkopatu USA w Baltimore. Mieli tam podjąć dwie ważne decyzje: o stworzeniu kodeksu postępowania dla biskupów w przypadku nadużyć seksualnych oraz o powołaniu komisji złożonej z osób świeckich, która miałaby zbadać, czy biskupi właściwie reagowali na docierające do nich skargi o molestowaniu nieletnich. Chodziło o ratowanie malejącej wiarygodności Kościoła w obliczu narastającego kryzysu.
Dzień przed rozpoczęciem obrad do Baltimore nadeszła jednak z Watykanu wiadomość, że Stolica Apostolska zażądała wykreślenia obu punktów z programu konferencji. Swego zaskoczenia nie kryli ani zgromadzeni biskupi, ani kardynał DiNardo, który powiadomił o tym hierarchów.
Według oficjalnego komunikatu decyzja Watykanu wiąże się z faktem, iż w lutym przyszłego roku planowana jest w Rzymie konferencja przedstawicieli wszystkich episkopatów świata i tam właśnie omówiony ma zostać problem nadużyć seksualnych w Kościele.
Relacje z Baltimore zdominowane zostały przez dwa wydarzenia. Z jednej strony mieliśmy wspomniany sprzeciw Stolicy Apostolskiej wobec samodzielnego zastosowania przez Episkopat USA środków zaradczych wobec skandali pedofilsko-homoseksualnych. Z drugiej strony mieliśmy natomiast wystąpienie przed salą zebrań plenarnych Jamesa Greina. To mężczyzna, który został zgwałcony przez McCarricka jako 11-letni chłopiec i był wykorzystywany przez niego przez następnych wiele lat. Grein po raz pierwszy zdecydował się ujawnić swą tożsamość i pokazać publicznie twarz. Łamiącym się głosem opowiadał o swym traumatycznym doświadczeniu i błagał biskupów, by dokonali oczyszczenia Kościoła.
To nie przypadek, że w relacjach w Baltimore najczęściej cytowane zdania Greina brzmiały:
„Prawo Jezusa jest ważniejsze niż tajemnice papieskie. To nie jest Kościół Franciszka, to jest Kościół Jezusa Chrystusa.”
Nie trzeba chyba dodawać, jak powszechnie zostało odebrane w Ameryce zestawienie tych dwóch faktów: z jednej strony zakazu Stolicy Apostolskiej, by samodzielnie zająć się sprawą pedofilii, a z drugiej – bezsilnego apelu ofiary pedofila. W świat poszedł komunikat druzgocący dla Watykanu. To rysa na wizerunku, której w Ameryce długo nie da się zamazać.
Katolicy w USA muszą więc czekać na działania hierarchii kościelnej jeszcze trzy miesiące, podczas gdy w tak bulwersującej sprawie liczy się każdy dzień. Tym bardziej, że Amerykanie przyzwyczajeni są do innych standardów rozwiązywania tego rodzaju problemów. To nie bananowa republika latynoska, gdzie nawet w obliczu poważnych kłopotów można zawsze powiedzieć „mañana”.
Przedłużające się milczenie, unikanie odpowiedzi oraz zaniechanie działań w tak poważnej sytuacji stoi w sprzeczności nie tylko z regułami zarządzania antykryzysowego. Stoi w sprzeczności również z zasadami elementarnej ludzkiej uczciwości i szacunku dla drugiego człowieka, nie mówiąc już o chrześcijańskim obowiązku stawania w prawdzie. W Ameryce jest to odbierane jako lekceważenie problemu, zwłaszcza dramatu ofiar pedofilii.
Kryzys zaufania do Watykanu w Stanach Zjednoczonych pogłębia się z każdym dniem. Kolejne rozgoryczenie wywołała decyzja Franciszka o tym, kto zasiądzie w komitecie organizacyjnym lutowego spotkania przedstawicieli episkopatów świata w sprawie pedofilii. Zabraknie w tym gronie miejsca dla przewodniczącego Papieskiej Komisji ds. Ochrony Dzieci kardynała Seana O’Malleya z Bostonu – człowieka, który miał odwagę skrytykować publicznie samego Franciszka w sprawie skandalu homoseksualno-pedofilskiego w Chile. To właśnie dzięki niemu afera związana z molestowaniem nieletnich w tym kraju zakończyła się zbiorową dymisją tamtejszych biskupów.
Przewodniczącym komitetu organizacyjnego został mianowany natomiast kardynał Blaise Cupich z Chicago – jeden z najbardziej wpływowych i zagorzałych homolobbystów w Kościele katolickim. Kiedy w USA rozpętała się afera z molestowaniem nieletnich, zasłynął on stwierdzeniem, że papież ma dziś na głowie ważniejsze problemy niż skandale pedofilskie, np. globalne ocieplenie czy kwestię imigrantów. Powszechnie jest też uważany za protegowanego kardynała McCarricka. W związku z tym wielu publicystów katolickich stawia otwarcie pytanie, czy jeden z czołowych zwolenników LGBT w Kościele to dobra osoba do rozwiązywania kryzysu pedofilskiego.
O postępującej utracie wiarygodności Watykanu w USA świadczy coraz więcej faktów. Wspomnijmy o jednym z nich. Od 1987 roku w Stanach Zjednoczonych istnieje organizacja katolickich milionerów Legatus, założona przez miliardera Toma Monaghana, twórcę sieci Domino’s Pizza oraz uniwersytetu Ave Maria na Florydzie. Co roku zbiera ona wśród swoich członków pieniądze, które przekazuje później na potrzeby Ojca Świętego. Przez ponad trzydzieści lat Legatus przesłał do Watykanu wiele milionów dolarów.
Teraz organizacja ogłosiła, że wstrzymuje wpłacanie jakichkolwiek funduszy na rzecz Watykanu, dopóki nie wyjaśni on wszystkich niejasności związanych ze skandalem homoseksualno-pedofilskim. Członkowie Legatusa uznali, że Stolica Apostolska straciła wiarygodność i dopóki jej nie odzyska, nie ma mowy o dalszej współpracy finansowej.
Jeżeli tak robią i mówią o tym publicznie osoby niezwykle majętne, wpływowe i opiniotwórcze, to znaczy, że sytuacja jest bardzo, bardzo poważna.
Warto o tym wiedzieć, ponieważ z naszej nadwiślańskiej perspektywy nie zdajemy sobie sprawy, jakie rozmiary przybrał obecny kryzys za oceanem. Oby ta świadomość stała się dla polskich katolików impulsem do jeszcze gorętszych modlitw za Kościół.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/423116-to-cos-wiecej-niz-skandal-homoseksualno-pedofilski-w-usa