Zmarł z wycieńczenia i hipotermii. Z tonącego transatlantyku MS „Piłsudski”, trafionego dwiema torpedami u wybrzeży Anglii, zszedł jako ostatni, mając pewność, że jego załoga jest bezpieczna. Równo 85 lat temu, 26 listopada 1939 roku, w wieku 49 lat, na wieczną wachtę odszedł kapitan Mamert Stankiewicz. Wielki patriota, kapitan żeglugi wielkiej Polskiej Marynarki Handlowej, znakomity nawigator i wychowawca pierwszego pokolenia kadr morskich wychowanych w niepodległej Polsce. Walczył o morską Rzeczpospolitą i formował pierwsze pokolenie marynarzy Niepodległej. Tę wspaniałą postać uwiecznił jego wierny uczeń Karol Olgierd Borchardt w książce „Znaczy Kapitan”. Opisał w niej także ostatnie, bohaterskie chwile jego życia w poruszającej opowieści o katastrofie „Piłsudskiego”. Pamięć o jego odwadze i niezłomności trwa.
Trudna walka o rozbudowę polskiej floty
Kapitan Mamert Stankiewicz przekonywał, że Polska musi nauczyć się dobrze korzystać z morza. W swojej książce „Z floty carskiej do Polskiej” szczególnie mocno eksponuje znaczenie polityki morskiej dla pomyślnego rozwoju państwa:
Żaden kraj bez morza nie ma wolnego oddechu. Nie może osiągnąć dobrobytu i samodzielności, które osiąga, gdy się posiada własne wybrzeże, własny port i własną flotę.
Przekonywał, że w rozbudowie polskiej floty tkwi jeden z fundamentów suwerennego bytu kraju. Niezmiernie go cieszyło, że Polska w tak krótkim czasie po odzyskaniu niepodległości, zdołała tak wiele dokonać na tak skromnym wybrzeżu. A trzeba przyznać, że tylko garstka ludzi wierzyła w powodzenie tak wielkiego przedsięwzięcia. Większość, także przedstawiciele władzy, twierdzili wówczas, że tworzenie Szkoły Morskiej w Tczewie to mrzonka i kształcenie bezrobotnych, bo przecież Polska nie posiadała floty.
Z rozmów moich z komandorem Pistolem, zastępcą dyrektora departamentu Leona Chrzanowskiego, odniosłem wrażenie, że pan Chrzanowski stoi na stanowisku, iż utworzenie floty handlowej jest dla nas na razie niemożliwe wskutek kompletnego braku pieniędzy i że utworzenie tej floty rozumie się w taki sposób, w jaki została utworzona w Rosji Flota Ochotnicza. Jeżeliby tak miało być w Klocie, to można byłoby przypuszczać, że jeszcze nieprędko ujrzymy statki pod polską banderą z załogami polskimi
— pisał kapitan Stankiewicz.
Jeszcze bardziej radykalne stanowisko wyrażał premier Wincenty Witos. W rozmowie z dyrektorem Szkoły Morskiej w Tczewie, inżynierem Garnuszewskim, stwierdził: „Należy skończyć z tymi mrzonkami i wszystko zlikwidować”. Odnosiło się to zarówno do szkoły jak i do szkolnego żaglowca „Lwów”, którego kapitanem był Stankiewicz. Sam prezydent Polski, Stanisław Wojciechowski, oglądając wystawę morską w Toruniu i widząc uczniów Szkoły Morskiej z Tczewa, powiedział do inżyniera Garnuszewskiego: „Biedni chłopcy, przecież to wszystko przyszli bezrobotni”. Na szczęście waleczne i romantyczne dusze kapitańskie nie dały za wygraną. Szkoła Morska kształciła marynarzy, powiększała się flota, rósł w siłę polski „naród morski”. Admirał Kazimierz Porębski, dowódca Marynarki Wojennej, twórca portu w Gdyni, postawił na rozwój szkolnictwa morskiego i to z doskonałym skutkiem.
Sprawy własnego wybrzeża morskiego wysunęły się w Polsce na miejsce pierwszoplanowe. Można i trzeba się z tego cieszyć. Tym bardziej że w latach po wojnie bolszewickiej wyzyskanie morza nie wyglądało dobrze i przez jakiś czas można było nawet się obawiać, że w Polsce współczesnej kierunek ekspansji będzie jak dawniej skierowany na wschód, eksploatacja zaś morza będzie nadal oddana mniej lub więcej przyjaznym pośrednikom. Jest rzeczą jasną, że groziłoby to nam po prostu utratą wszelkich korzyści z posiadania wybrzeża morskiego.
Jeżeli polityka morska stanęła na właściwym torze - tak samo jak wszystkie inne dziedziny naszego życia w Polsce odrodzonej - to wdzięczna potomność powinna pamiętać, że to dzieło Wodza Narodu - Marszałka Józefa Piłsudskiego
— pisze kapitan Mamert Stankiewicz w książce „Z floty carskiej do Polskiej”.
„Korsarz i Don Kichot”
Jego książka, właściwie pamiętnik, prowadzone przez lata zapiski, miały pomóc młodzieży w zrozumieniu pracy marynarza i zachęcić do podjęcia morskiego wyzwania. Kapitan Karol Olgierd Borchardt – jego uczeń, a jednocześnie biograf – któremu mistrz powierzył niejako swoją misję, zdradza w książce „Znaczy kapitan”, że Stankiewicz opatrzył swój pamiętnik tytułem „Korsarz i Don Kichot”, co kryło w sobie głęboko duchową treść. O tym jednak za chwilę.
Mamert Stankiewicz urodził się 22 stycznia 1890 roku w Miatwie w szlacheckiej rodzinie o patriotycznych tradycjach. W 1905 roku wstąpił do Korpusu Morskiego w Petersburgu. Po ukończeniu szkoły w 1909 roku jako jeden z najlepszych absolwentów otrzymał przydział w carskiej flocie Bałtyku. Pod rosyjską banderą uczestniczył w I wojnie światowej. W 1921 roku przybył do Polski, a admirał Porębski mianował go kierownikiem działu nawigacyjnego w Szkole Morskiej w Tczewie. Służba w carskiej flocie niezwykle ciążyła kapitanowi Stankiewiczowi. Jako polski patriota czuł, że musi przejść symboliczną transformację. Będąc miłośnikiem Sienkiewicza, poszedł w ślady Kmicica. Udał się na Jasną Górę i zawierzył się Królowej Polski podczas modlitwy w kaplicy Matki Bożej Jasnogórskiej. Kapitan Borchardt tak opisuje tamto wydarzenie:
Przeistoczenie korsarza w Don Kichota wygląda na świadome naśladowanie pana Andrzeja Kmicica. Gdy zdecydował się wrócić do pracy na morzu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, postanowił najpierw jechać do Częstochowy. W swoim pamiętniku ujął to w jednym zdaniu: „A ja prócz tego wstąpiłem do Klasztoru Jasnogórskiego, jak to sobie obiecywałem dawniej, żeby pomodlić się przed Cudownym Obrazem”. Mnie w zapale wyjaśnił, że padł przed obrazem jako korsarz i krzyżem leżał, by przebłagać Częstochowską, że w obcym mundurze walczył. – Gdy wstałem, byłem Don Kichotem – ale polskim.
Kapitan polskich fregat i transatlantyków
Kapitan Stankiewicz dowodził kolejno „Lwowem”, „Wilnem”, „Kościuszką”, „Pułaskim” oraz największymi statkami w polskiej flocie „Polonią” i „Piłsudskim”. Pełnił funkcję nieoficjalnego attaché morskiego Polski. Patriota, gentelmen, człowiek wielkiej klasy, wierny zasadom, których uczył swoich marynarzy. Znakomity nawigator i wychowawca pierwszego pokolenia kadr morskich Niepodległej.
W 1937 roku, gdy po przejmował ponownie dowodzenie nad m/s „Piłsudskim”, napisał: „Byłem szczęśliwy, że mogę wrócić na swój motorowiec, na którym chciałbym swoją karierę morską zakończyć”. Jego słowa okazały się prorocze.
Ostatni rejs
Kapitan Borchard płynął ze Stankiewiczem „Piłsudskim” jako starszy oficer. Statek wypłynął z Newcastle 25 listopada 1939 r. tuż przed północą. Zmierzał w kierunku Nowej Zelandii. O godz. 5:36 statkiem wstrząsnęły dwie potężne eksplozje. Według świadków nastąpiły jedna po drugiej ciągu kilkunastu sekund. Statek zaczął się szybko przechylać na lewą burtę, silniki stanęły. Kapitan Stankiewicz wydał polecenie opuszczenia jednostki. Sam zszedł z jednostki jako ostatni, upewniając się, że nie został na pokładzie żaden członek jego załogi i nikt nie potrzebuje pomocy. Podczas katastrofy poważnie ranny w głowę i z trudem odratowany został kapitan Karol Olgierd Borchard, który opisał tragiczne wydarzenie i niezwykle poruszające ostatnie chwile życia „Znaczy Kapitana”:
Fala była coraz większa. Musieli myśleć o sobie. Wdrapali się na tratwę, którą wiatr i fale zaczęły oddalać od tonącego statku. Na nie osłoniętej już kadłubem statku tratwie chłopców ponownie ogarnęło przerażenie. By zmusić ich do myślenia o czymś innym, kapitan zaczął opowiadać, jak spędził ten ostatni wieczór. Trochę się uspokoili. Rozpadał się deszcz, a przybierający na sile wiatr gnał tratwę coraz szybciej wśród piętrzącej się i przelewającej poprzez ludzi fali. Po jakimś czasie chłopcy spostrzegli, że kapitan sygnalizuje latarką do widniejącej w oddali jednej z okrętowych łodzi motorowych. Z motorówki odpowiedziano, iż nie są w stanie uruchomić motoru i zabrać ich do siebie. Chłopców znów ogarnęło przerażenie. Stracili ostatecznie nadzieję na ocalenie. Kapitan radził, by się modlili i nie myśleli o śmierci, by usiłowali jak najdłużej wytrwać, a pomoc musi nadejść.
Tymczasem sztorm nadal się wzmagał. Fale szarpały ciałami rozbitków starających się utrzymać na tratwie. Wydawało się, że fala zaraz rozbije na drobne kawałki kruchą łupinę. Jeden z chłopców stracił panowanie nad sobą i zaczął prosić kapitana o rewolwer, by zakończyć to straszne, długie konanie. Kapitan uspokajał go tłumacząc, jaką wartość ma życie i dlaczego nie wolno samemu go sobie odbierać.
Tratwa prawie stale pokryta była lodowatą wodą. Zimno. Przeraźliwe zimno paraliżowało siły, odrywało kurczowo zaciśnięte na linkach ręce. Chłopcy pomimo przerażenia nie odczuwali tak bardzo zimna jak kapitan. W pewnej chwili spostrzegli, że kapitan z trudem sam potrafi utrzymać się na tratwie i słabnie. Opletli go ramionami i zabezpieczając przed zsunięciem się do wody szeptali, że nie pozwolą, by zabrała go fala. Kapitan dziękował, wzruszony ich opieką i życzliwością. l tak trwali spleceni na tratwie, walcząc z każdą nadchodzącą falą i zdobywając każdą kolejną chwilę życia. Chwil tych było coraz więcej, ale coraz bardziej brakowało sił do walki.
Wreszcie, gdy chłopcy stracili już zupełnie nadzieję na ocalenie, kapitan dojrzał światło wśród wodnej zamieci. - Jesteśmy uratowani! - zawołał. - To angielski destrojer! I nagle ogarnęło go zwątpienie na myśl, że tak samo dobrze może to być i niemiecki. Czekali z zapartym oddechem, co się stanie. Światło zbliżało się. Z zachowania się okrętu wywnioskowali, że ich dostrzeżono i że będą starali się ich wyłowić. Okręt zbliżał się ostrożnie. Olbrzymia fala cisnęła tratwę w jego kierunku i znaleźli się tuż pod burtą. Następna fala zmyła wszystkich z tratwy do morza. Trzecia fala znów cisnęła ich pod burtę, wprost w rzucone z pokładu zbawcze sieci ratownicze. Chłopcom udało się podpłynąć do najbliższych lin i ostatnim wysiłkiem woli zewrzeć na nich swe dłonie. Nie wiedzieli już więcej o niczym, zimno sparaliżowało myśli i świadomość.
To samo zimno już wcześniej obezwładniło kapitana. Nie miał siły uchwycić rzuconych lin. Z pokładu angielskiego okrętu skoczyło do wody dwóch marynarzy. Udało im się dotrzeć do kapitana i wydobyć go na pokład. Brak w apteczce zastrzyków dosercowych uniemożliwił ratunek. Kapitan był zmieniony do niepoznania. Po jakimś czasie rysy jego przybrały swój normalny wygląd, tylko włosy pozostały mlecznobiałe. W ciągu paru tych godzin kapitan osiwiał.
Kapitan Mamert Stankiewicz zmarł w wyniku wycieńczenia i hipotermii.** Oprócz niego zginął IV mechanik Tadeusz Piotrowski, który wypadł za burtę podczas ewakuacji. Większość załogi jednak ocalała. Do dzisiaj przyczyna zatonięcia „Piłsudskiego” nie została wyjaśniona.
Pamięć i odznaczenia
Za zasługi dla polskiej bandery, okupione ofiarą własnego życia, kpt. Mamert Stankiewicz został odznaczony pośmiertnie przez rząd Rzeczypospolitej Polskiej Krzyżem Orderu Virtuti Militari V klasy. Był pierwszym z kapitanów Polskiej Marynarki Handlowej, któremu nadano ten najwyższy polski order bojowy. Jeszcze za życia przyznano mu m.in. Order Polonia Restituta.
Został pochowany z asystą wojskową na cmentarzu West View Cemetery w Hartlepool, na wschodnim wybrzeżu Anglii, nieopodal miejsca w którym zatonął jego „Piłsudski”. Kapitan Borchardt, który podczas tonięcia statku uległ ciężkiemu wypadkowi, przybył na grób kapitana dopiero po jakimś czasie. Obiecał mu wtedy, że napisze książkę, że opowie ludziom kim jest ten wspaniały żeglarz, marynarz, człowiek, patriota „Znaczy Kapitan”. Napisał. I jest o opowieść, której nie można nie znać. Co więcej, to książka, do której warto często wracać. Bo przecież tamta, wspaniała Polska, oparta na zdrowych zasadach i wartościach, wcale nie odeszła w przeszłość. Wciąż żyje w nas.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/714052-85-lat-temu-zginal-kpt-stankiewicz-znaczy-kapitan