Zdobyła osiem z czternastu ośmiotysięczników, co zapewniło jej opinię jednej z najwybitniejszych himalaistek w dziejach. Na wiele wspięła się wyłącznie w towarzystwie kobiecym, na jeszcze więcej jako pierwsza kobieta.
Podobno nie miała łatwego charakteru, nic nie było w stanie złamać jej silnej woli. A Wanda Rutkiewicz miała ambitne plany i wszystko wskazywało na to, że zrealizuje je bez większych problemów. Była urodzonym zwycięzcą. Uczyła się lepiej i szybciej niż rówieśnicy, wybijała się znacznie ponad przeciętność na studiach. Jakiejkolwiek dyscypliny sportowej tknęła, zawsze odnosiła w niej sukcesy.
Wyzwaniem dla niej okazały się dopiero najwyższe szczyty świata. Zanim pokonały ją w 1992 roku, zdążyła walczyć z nimi przez równe trzydzieści lat i to niezwykle wręcz skutecznie. Weszła na osiem z czternastu ośmiotysięczników. Na wiele jako pierwsza kobieta, lub pierwsza Europejka, lub przynajmniej pierwsza Polka.
Kobieta renesansu
Kiedy rodziła się w litewskich dziś Płungianach, tysiące kilometrów dalej odwracał się bieg II wojny światowej. Najpierw, bezpośrednio po jej narodzinach, niemieckie wojska rozpoczęły ewakuację spod Stalingradu, a wkrótce później poniosły decydującą klęskę w Afryce. W Polsce nasilała się aktywność podziemia i zaledwie kilka tygodni później odbyła się słynna Akcja pod Arsenałem. Mała Wanda nie miała, rzesz jasna, o tym wszystkim najmniejszego pojęcia i nic nie wskazuje na to, by w jakikolwiek sposób odczuła wojnę. Ta przyszła do niej dopiero w roku 1948. Kiedy miała pięć lat, jej starszy brat znalazł z kolegami porzucony niewybuch i postanowili rozpalić na nim ognisko. Wanda również z nimi była, ale nie chcieli bawić się z dziewczynką, przegonili ją więc do domu. Podobno w ostatniej chwili – była już bezpieczna, gdy potężna eksplozja rozerwała chłopców.
W roku 1948 takie wypadki wciąż były niezwykle częste, co oczywiście nie zmienia faktu, że dla rodziny przyszłej himalaistki oznaczały tragedię. Nie brakuje opinii, że bardzo wpłynęły również na charakter jej samej. Podświadomie, starając się zrekompensować rodzicom stratę syna, nabrała nieco cech męskich, nieustannie starając się udowadniać, że dziewczynki w niczym nie muszą być gorsze. To rzecz jasna tylko sugestia, ale w odniesieniu do dalszych losów Wandy wydaje się co najmniej prawdopodobna. Były one bowiem pasmem nieustających sukcesów na każdym niemal polu. Naukę w szkole rozpoczęła w wieku sześciu lat, ale okazała się tak zdolna, że skierowano ją od razu do drugiej klasy. Maturę zdała, mając lat szesnaście i w tym samym roku dostała się na Politechnikę Wrocławską, na trudny, ale też bardzo nowoczesny wydział elektroniki. Podobno jednak i to było dla niej za mało.
„W pierwszych latach studiów, oprócz nauki, zajmowałam się jeszcze wieloma sprawami: sportem, fotografią, literaturą, wędrówkami po górach. Z ciekawości chodziłam też na wybrane zajęcia na innych kierunkach, które studiowali moi koledzy. Chciałam wiedzieć, o czym mówią na uniwersyteckich wykładach fizyki, astronomii czy prawa”
— zdradzała. Zawodowo została jednak przy liczbach. I w tej dziedzinie okazała się również świetna. Po ukończeniu studiów w wieku dwudziestu dwóch lat podjęła pracę w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych. Kiedy jednak kilka lat później przeprowadziła się do Warszawy, bez problemu znalazła pracę w miejscu już naprawdę prestiżowym – w Instytucie Maszyn Matematycznych, czyli w inkubatorze polskiej cybernetyki i informatyki. Z liczbami i obliczeniami wiąże się nawiasem mówiąc również początek jej przygody ze wspinaczką. Zabrał ją na nią mianowicie poznany w trakcie studiów Bogdan Jankowski.
„Pewnego dnia zaproponował mi wyjazd w rewanżu za pożyczenie notatek z matematyki”
— mówiła z uśmiechem w rozmowie z Ewą Matuszewską.
Zanim to jednak nastąpiło, pod względem fizycznym była już do wspinaczki dobrze przygotowana. Miała już za sobą cały ciąg sukcesów sportowych. Z powodzeniem uprawiała rzut oszczepem, rzut dyskiem, pchnięcie kulą, zupełną jednak rewelacją okazała się jako siatkarka.
„Na studiach, które rozpoczęłam na Politechnice Wrocławskiej w dalszym ciągu uprawiałam lekkoatletykę, a także siatkówkę – grałam w AZS-ie wrocławskim. W 1961 roku zostałam powołana do kadry juniorek i wyjechałam z reprezentacja Wrocławia (…) Również tego roku startowałam w lekkoatletycznych mistrzostwach Polski klubów uczelnianych, na których zajęłam pierwsze miejsce w pchnięciu kulą”
— wyliczała dziennikarce i przyjaciółce. Ale jej kariera sportowa rozwijała się także po studiach, kiedy poznała już czar zdobywania szczytów.
„Zrobiło się krucho z czasem. Praca 7.15 do 14.15, trzy razy w tygodniu trening i mecze siatkówki, do tego jeszcze Skałki (Góry Sokole – WL) – zazwyczaj w soboty i niedziele, kiedy to bardzo często odbywały się jednocześnie mecze. Nie mogłam więc jeździć w Skałki, gdy były rozgrywki A klasy, później II ligi. Były też zgrupowania reprezentacji młodzieżowej, powoływano mnie na mecze międzypaństwowe. W trakcie przygotowań do igrzysk Olimpijskich w Tokio byłam jeszcze w kadrze olimpijskiej”
— opowiadała w książce „Korowód marzeń”.
Na igrzyska jednak nie pojechała i o ile wiadomo, zupełnie tego nie żałowała. Gdzieś w połowie lat 60. Wanda Rutkiewicz poświęciła wszystko górom.
Prawie do nieba
„Pierwszy dzień w Skałkach przyniósł mi doznania, które osłabiły wszystkie dotychczasowe fascynacje. Odnalazłam coś dla siebie i wiedziałam, że przy tym pozostanę. Przeżyłam wówczas całą gamę uczuć: strach i radość z jego pokonania, skupienie i determinację, uwolnienie od siły ciążenia, niezwykle silny kontakt z przyrodą, że skała, która była moim oparciem”
— wspominała.
Od tamtej pory całe jej życie stawało się powoli sportem ekstremalnym, nieustającą próbą sił w starciu z naturą… A także w starciu z mężczyznami, bo właśnie w górach Rutkiewicz jak nigdzie dotąd starała się zademonstrować siłę kobiet. Wiele z jej wypraw miało demonstracyjnie wręcz kobiecą obsadę i okazywały się sukcesami. Już w 1966 roku wraz z Elżbietą Piekarczyk podczas wyprawy zorganizowanej za prywatne pieniądze zdobyła Mont Blanc w Alpach. Na szacunek w męskim środowisku zapracowała sobie w roku 1968, kiedy to z Haliną Krueger-Syrokomską przeszły tzw. wschodni filar Trollryggenu w Norwegii.
Warto zwrócić uwagę, że podczas wspomnianych wypraw miała dwadzieścia trzy i dwadzieścia pięć lat. Jak na wspinaczkę, gdzie bardziej niż zdrowie czy siła liczy się doświadczenie, było to bardzo wręcz mało. I rzeczywiście, im stawała się starsza, tym sukcesy stawały się bardziej imponujące. I jeszcze bardziej kobiece. W 1972 roku, w damskim towarzystwie zdobyła Noszak – niemal ośmiotysięczny (7492 m.) szczyt Hindukuszu na pograniczy Afganistanu i Pakistanu. Wielkim echem w środowisku odbiło się zdobycie trzy lata później Gaszerbrum III (7952 m n.p.m.). Tu towarzystwo było mieszane, Rutkiewicz była jednak kierowniczką wyprawy, ona podejmowała więc kluczowe decyzje. Nawiasem mówiąc wyprawa ta doszła do skutku wyłącznie dzięki dyplomatycznemu podstępowi na szczeblu międzynawowym, władze Pakistanu początkowo odmawiały Polakom zgody na zdobycie szczytu.
„Wreszcie zbawienny pomysł: trzeba zwrócić się do żony ówczesnego premiera Pakistanu – Begun Nustrat Bhutto, zaangażowanej w sprawy kobiet w krajach muzułmańskich – z prośbą o honorowy patronat. Uknuta została intryga dyplomatyczna, w której główną rolę odegrała żona ówczesnego ambasadora PRL w Islamabadzie Teresa Bartoszek. W połowie stycznia 1975 roku wyprawa otrzymała zgodę na zdobywanie Gaszerbrumu III”
— pisali Janusz Kurczab, Wojciech Fusek i Jerzy Porębski w książce „Polskie Himalaje”. Wyższe szczyty, Gaszerbrum II i I, Rutkiewicz zdobyła kilka lat później.
Wreszcie pod koniec dekady, w roku 1978 miało miejsce jej największe osiągniecie tej dekady, czyli wejście – jako trzecia kobieta i pierwsza Europejka w dziejach – na „szczyt świata”, Mount Everest.
„Do wierzchołka południowego podejście nie nastręczało trudności technicznych, tylko w niewielu miejscach trzeba było wykorzystywać także ręce do wspinaczki. Natomiast grań pomiędzy południowym wierzchołkiem, a szczytem była ostra, najeżona nawisami i uskokami. Czułam w tym miejscu strach”
— przyznawała później, o godz. 13.45 stanęła jednak na szczycie. Wydarzenie to zostało w Polsce odebrane symbolicznie. Dokładnie bowiem tego samego dnia Karol Wojtyła został Janem Pawłem II.
„Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko”
— powiedział jej, kiedy spotkali się kilka miesięcy później. Otrzymał od niej kamień ze szczytu. Kamień z Polski zostawiła z kolei na szczycie.
W tym momencie pod względem prestiżowym osiągnęła już wszystko. i chyba niewiele brakowało, aby właśnie w tym momencie skończyła karierę.
„Wanda po Evereście przez jakiś czas miała dość gór, choć właściwie należałoby powiedzieć, że nie gór, a wypraw w góry wysokie. Zresztą zaraz po powrocie z Nepalu rozpoczęła się coraz szybciej wirująca karuzela wywiadów, prelekcji, spotkań – nie było czasu na normalne życie, a tym bardziej planowanie kolejnej wyprawy”
— opowiadała jej wieloletnia przyjaciółka Ewa Matuszewska.
Igraszki z samą sobą
W 1978 roku Wanda Rutkiewicz była więc zmęczona. I tę informację Matuszewskiej należy potraktować poważnie. Miała co prawda dopiero trzydzieści pięć lat i wspaniałe warunki fizyczne, z jej zdrowiem chyba jednak nie było wcale najlepiej.
„Cios spadł z najmniej oczekiwanej strony, choć mogłam się go spodziewać, biorąc pod uwagę tryb życia, jaki prowadziłam przez ostatnie miesiące. Po badaniach dowiedziałam się w przychodni, że karty zdrowia nie dostanę, gdyż mam… anemię!”
— przyznawała opowiadając o badaniach poprzedzających wyprawę na Everest. Kłopot w tym, że trybu życia nie zmieniała zupełnie… Ale nie chodziło wyłącznie o zdrowie fizyczne.
Podejścia na wielotysięczne szczyty tworzą specyficzne warunki w zespołach, nieco zapewne podobne do zamknięcia grupy obcych sobie często ludzi na niewielkiej przestrzeni w warunkach ekstremalnych. Najmniejsze animozje osiągają wówczas rozmiar kataklizmu, a każdy drobiazg staje się realnym problemem.
„Na wyprawie koleżeństwo, niekiedy chropawe i ostre, niekoniecznie zmieniało się w przyjaźń, jak tego instynktownie pragnęłam. Uświadomiłam sobie, że w takich warunkach luzie unikają tonów pośrednich, narzuconych przez kulturę, dobre wychowanie, ogładę. W górach cały czas jesteśmy sobą, widzimy się zbyt dobrze i oceniamy bezlitośnie. I nie możemy od siebie odpocząć. Zmniejsza się wówczas tolerancja na drobiazgi. Nie przypuszczałam, że taki drobiazg jak ciamkane przy jedzeniu może przysłonić urok całego świata”
— zdradzała. Dla niej znów dodatkowy problem stwarzała płeć – mimo oczywistych już sukcesów kobiecego himalaizmu, dyscyplina ta wciąż kisiła się w dusznym maskulinizmie. I Rutkiewicz odczuwała to silnie.
„Oczekiwano ode mnie trochę ciepła i kokieterii, a także pewnego podporządkowania. Usprawiedliwiałoby to fakt, że nie jestem mężczyzną. Bez tego była poddawana bezlitosnemu porównywaniu ich i moich możliwości w górach. Musiałam być w sposób najoczywistszy najlepsza, aby nawet ci najsłabsi nie czuli się lepsi ode mnie”
— tłumaczyła.
Na przełomie lat 70. i 80. Rutkiewicz dopadł więc pewien kryzys. Szukała chyba nawet alternatywy, próbując sił w wyścigach samochodowych. W 1981 roku wiele zresztą wskazywało, że nie będzie już w stanie wspinać się z powodów czysto fizycznych – podczas wyprawy na Elbrus bardzo poważnie złamała kość udową.
„Zobaczyłem, że z rozerwanych spodni wystaje na dwa centymetry biała, ukośnie złamana kość”
— zapamiętał Janusz Fereński. Miała wiele szczęścia, że w momencie ogłoszenia w Polsce stanu wojennego znajdowała się w NRD. Choć długo kulała, a złamanie wymagało kilku operacji i całych miesięcy rehabilitacji, ostatecznie doszła do siebie. Być może rehabilitacja fizyczna zrobiła dobrze także jej psychice, bo już w 1982 roku podjęła swoją pierwszą próbę zdobycia Broad Peaku – tym razem jeszcze nieudaną.
Później jednak wszystko wskazywało, że Rutkiewicz pokonała problemy i ruszyła w góry z nową energią. Środowisko było co prawda zdania, że przecenia swoje siły, ale wyniki zdawały się mówić coś zupełnie innego. W 1985 roku kobieca wyprawa zdobyła cieszący się złą sławą szczyt Nanga Parbat. Rok później wzięła udział we francuskiej wyprawie i stanęła na szczycie K2 – jako pierwsza kobieta i pierwszy Polak dowolnej płci. Było to wydarzenie wyjątkowo szeroko komentowane, bo w przypadku tej akurat góry, rok 1986 był „rokiem grozy” – na jej stokach zginęło wówczas trzynaście osób, w tym troje Polaków.
Nie spoczywała długo na laurach. Wraz z Ryszardem Wareckim pokonała w następnym roku – jako pierwsi Polacy – Sziszapangmę, na przełomie lat 80. i 90. weszła na Gaszerbrum II i I, a już w połowie 1991 roku zdobyła samotnie kolejny himalajski ośmiotysięcznik, Czo Oju. Dobiegała już wówczas pięćdziesiątki i znajomi sugerowali zwolnienie tempa, ale bezskutecznie. Ktoś zapytał ją w wywiadzie, czy zamierza wspinać się do sześćdziesiątki? Odparła: „Za jakiś czas wrócę w góry. Góry to już moja codzienność. zresztą nie zamierzam czekać do sześćdziesiątki na realizację swoich planów”. A plany miała rozległe. Chciała zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki świata, a pozostało jej ich jeszcze sześć. Powszechnie uważano to za szaleństwo, dochodziło do kłótni.
„Od kilu lat różniłyśmy się w poglądach na wyczynowy alpinizm. Wanda upierała się, że to jej sposób na życie, ja – że sposób na śmierć”
— pisała Ewa Matuszewska.
„Wanda była… jak Wanda. Bardzo feministyczna, pięknie się uśmiechała, była uczuciowa, ale jednocześnie twarda. Cieszyła się grami i była w nich bardzo wesoła, dowcipna. Podczas podejścia bardzo dużo pracowała, kręciła filmy zamówione przez zachodnie stacje, gadała z dziećmi w wioskach, była szczęśliwa”
— mówił po latach Meksykanin Carlos Carsolio. Był jednym z ostatnich, którzy widzieli kiedykolwiek Wandę Rutkiewicz.
„W małej jamie śnieżnej spędziliśmy kolejną noc. Było strasznie zimno. Starałem się ją namówić, by schodziła ze mną, bo jej marsz jest zbyt wolny. Nie mogłem jej zabrać siłą, rozmawialiśmy, ale z nią trzeba było się zawsze zgadzać. Wiedziałem, że nie mam szans jej przekonać. I wtedy widzieliśmy się po raz ostatni”
— dodawał.
Było to 13 maja 1992 roku, gdzieś na stokach Kanczendzogi. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Niektórzy wierzą, że wciąż żyje i mieszka w jednym z himalajskich klasztorów.
Poprzednie sylwetki z cyklu WIELKIE POLKI
— WIELKIE POLKI. Maria Dąbrowska: Ostatnia pozytywistka
— WIELKIE POLKI. Władysława Macieszyna: Sława w cieniu gilotyny
— WIELKIE POLKI. Zofia Stryjeńska: Wszystkie barwy Słowiańszczyzny
— WIELKIE POLKI. Maria Antonina Czaplicka - Kobiecy odcień Syberii
— WIELKIE POLKI. Aleksandra Zagórska - pani od bomb
— Wielkie Polki: Henryka Pustowójtówna - kobieta na wielu frontach
— Wielkie Polki. Irena Sendlerowa - Życie do pomagania
— Wielkie Polki. Elżbieta Rakuszanka - Matka Królów
— Wielkie Polki: Elżbieta Zawacka. Między szkołą a spadochronem
— Wielkie Polki: Zofia Holszańska - Matka królów
— Wielkie Polki: Elżbieta Łokietkówna - Żelazna dama
— Wielkie Polki: Danuta Siedzik „Inka” - dziewczyna od „Łupaszki”
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/689848-wielkie-polki-wanda-rutkiewicz-krolowa-gor