Była światową gwiazdą lekkoatletyki i pierwszą Polką, która zdobyła złoty medal olimpijski. Na koniec kariery ocaliła też polskie złoto przed nazistami
Wszystko, czego dotknęła zamieniało się w złoto i nie jest to mitologiczna metafora. Ustanowiła ponad dwadzieścia rekordów Polski i co najmniej trzy rekordy świata. Blisko trzydzieści razy zostawała mistrzynią Polski w kilku dyscyplinach lekkoatletycznych, była też pierwszą Polką, która zdobyła złoty medal olimpijski w 1928 roku w Amsterdamie. Dała się poznać głównie ze swoich osiągnięć w rzucie dyskiem, ale równie swobodnie czuła się w pchnięciu kulą, skoku wzwyż, skoku w dal, rzucie oszczepem. Brawurowo grała w tenisa i piłkę ręczną. Konno jeździła, jakby urodziła się w siodle – miała w sobie zresztą domieszkę krwi tatarskiej - ale bliskie były jej także wyścigi samochodowe. Przez pierwsze trzydzieści jeden lat swojego życia, Halina Konopacka była najbardziej wszechstronną sportsmenką przedwojennej Polski, może nawet Europy, a pod wieloma względami może być uznawana za taką do dziś.
Zaczęło się po prostu z zamiłowania do ruchu, z zamiłowania do przyrody. Ciekawość kazała rzucić, biegać, próbować. Jak wzięłam dysk, to okazało się, że po paru razach padł rekord Polski. No to już wtedy kazali mi trochę trenować. I tak się zaczęło
— mówiła w wywiadzie dla Polskiego Radia Halina Konopacka.
Talent w genach
Nie da się tego wytłumaczyć inaczej niż genami. Jej rodzina nie wydała co prawda innych mistrzów sportu, wiadomo jednak, że wszyscy jej członkowie prowadzili życie bardzo aktywne. Tenis, narciarstwo, jazda konna – to właśnie były naturalne czynności, które towarzyszyły młodej Halinie od dziecka. Bardzo szybko okazało się, że pod względem warunków fizycznych zdecydowanie góruje nawet nad bliskimi jej mężczyznami. I rzucało się to w oczy – była bardzo wysoka, mierzyła 180 cm - co przy wadze sześćdziesięciu paru kilo czyniło jej sylwetkę bardzo smukłą i sprężystą, a nieustanne ćwiczenia dodały do tego zgrabnie zarysowaną muskulaturę.
Sport był dla niej naturalną przyjemnością, która przychodziła jej bez najmniejszego wysiłku. Zapewne z tego właśnie powodu pierwsze dwie dekady życia nawet nie przyszło jej do głowy, by uprawiać go profesjonalnie. Karierę wiązała raczej z literaturą. W 1919 roku podjęła studia, jej wybór padł na wydział filologiczny Uniwersytetu Warszawskiego. Co czytała? Jakich autorów ceniła szczególnie? Nie wiemy. Z dalszego rozwoju wypadków można założyć, że bliska jej była poezja i to raczej ta jej współczesna. W każdym razie, kiedy tylko znalazła czas pisała – i to pisała nieźle. Jej wiersze publikowano w tytułach tak prestiżowych jak „Skamander” czy „Wiadomości Literackie”, zaś wydany w 1929 roku tomik „Któregoś dnia” – choć nie należał może do pierwszej ligi – znalazł jednak swoje miejsce w kanonie polskiej poezji międzywojennej i wznawiany jest do dziś.
Genialna dyskobolka naszkicowała obraz siebie tylko i wyłącznie jako wizerunek kobiety – zwykłej, pełnej miłości i nadziei, na dodatek pełnej paradoksów: wrażliwej i jednocześnie silnej jak nikt inny, dumnej – z bycia Polką i skromnej – zachowującą swoje szczęście tylko dla siebie. Poezja Konopackiej chwieje się między Młodą Polską a dwudziestoleciem międzywojennym, lecz w żadną z tych epok nie wpisuje się całkowicie
— odnotowano z uznaniem w jednej ze współczesnych recenzji.
Przed sportem nie mogła jednak uciec. Podobno wypatrzył ją francuski trener Maurice Baquet i właśnie pod jego okiem, niemal z dnia na dzień stała się sensacją. Było dokładnie tak, jak mówiła – wystarczyło jej kilka razy spróbować czegokolwiek, by okazało się, że pobiła jakiś rekord. Już w 1924 roku została mistrzynią Polski w rzucie dyskiem i pchnięciu kulą, a w ciągu siedmiu następnych latach utrzymywała ten tytuł dla Polski jeszcze dwadzieścia pięć razy. W roku 1926 zabłysnęła po raz pierwszy poza granicami kraju. Zdobyła mianowicie złoty medal podczas II Igrzysk Kobiet w Göteborgu. Dwa lata później stała się już prawdziwą gwiazdą światowego sportu, brawurowo wywalczając pierwszy polski złoty medal olimpijski dla kobiety podczas igrzysk w Amsterdamie. Rzuciła wówczas 39,62 m, co oznaczało, że pobiła swój własny rekord z Göteborga o prawie dwa metry, co było niezwykłym wyczynem sportowym.
Ta jedna chwila, gdy przedstawiciele czterdziestu siedmiu narodów z odkrytymi głowami oddawali cześć naszemu sztandarowi, ta jedna chwila przyćmiła wszystkie inne
— cieszono się wówczas na łamach „Przeglądu Sportowego”. Cieszył się także Józef Piłsudski.
To pani, gdzieś tam w Amsterdamie zdobyła złoty medal? To dobrze dla Polski
— pogratulował jej.
Złoto dla zuchwałych
Czy dla Konopackiej opinia Piłsudskiego była ważna? Dla jej pokolenia on był legendą, więc pewnie tak – choć nigdy nie deklarowała swoich sympatii politycznych. Choć z drugiej strony, już wkrótce zwiąże się z obozem Marszałka od dość nieoczekiwanej strony… A mianowicie emocjonalnej. Niespełna trzy lata po Amsterdamie zdecydowała się zakończyć karierę. Wciąż była w doskonałej formie, ale można odnieść wrażenie, że nigdy nie traktowała swoich sukcesów zbyt poważnie.
Przywiązujemy zbyt wielką wagę do bicia rekordów
— powiedziała kiedyś.
Dla niej sport był rozrywką młodości, zbyt prostą, by traktować ją jako wyzwanie, albo cel życia. Kiedy więc skończyła trzydziestkę, uznała najwyraźniej, że najwyższa pora ustąpić miejsca młodszym, samej zaś… dorosnąć. Ustatkować się i zająć tym, czym zajmować chciała się zawsze – literaturą. Szybko okazało się, że oba cele może osiągnąć za jednym zamachem.
Ignacy Matuszewski był wówczas wiekowym już krytykiem literackim, a w kręgu jego najbliższych znajomych znajdowały się takie postacie jak Bolesław Prus, Stefan Żeromski czy Gustaw Daniłowski. W jego kręgu rodzinnym, przebywał natomiast syn, również Ignacy. Był przystojny i z pewnością doskonale, a także bardzo wszechstronnie wykształcony. Na europejskich uczelniach studiował filozofię, prawo oraz architekturę, z domu wyniósł także doskonałą znajomość literatury. W połączeniu w wojskową sylwetką i błyskotliwie rozwijającą się karierą polityczną, z pewnością czyniło to z niego atrakcyjną partię dla Konopackiej. To, że był od niej dziewięć lat starszy i posiadał córkę z pierwszego małżeństwa raczej dodawało mu atrakcyjności w oczach szukającej stabilności nie zaś romansu, dziewczyny. Pobrali się i wszystko wskazywało na to, że lata trzydzieste upłyną obojgu na spokojnym i dostatnim życiu rodzinnym. I niemal się to udało. Przynajmniej do września 1939 roku. Wtedy właśnie Konopacka po raz ostatni sięgnie po złoto i będzie to bodaj największy wyczyn jej życia. Matuszewskiego również.
Przedwojenna Polska nigdy nie była krajem bogatym. Nigdy do końca nie otrząśnięta po ogromnych zniszczeniach I wojny światowej, nie do końca scalona po stuleciu rozbiorów, a w dodatku targana kolejnymi kryzysami finansowymi i politycznymi, ledwo wiązała koniec z końcem. Mocarstwowa propaganda płynąca z sanacyjnych mediów miała tuszować – na szczęście dość skutecznie - ponury fakt, że kraj balansował na granicy bankructwa. Mimo to, kiedy granice Polski przekraczały pierwsze oddziały Wehrmachtu, okazało się, że w bankowych skarbcach znajduje się kilkadziesiąt ton złota – szacunki wahają się od 70 do 95 ton. Matuszewski, bądź co bądź były minister skarbu, wraz z Henrykiem Floyar-Rajchmanem opracowali plan ocalenia tego bogactwa przez nazistami.
Plan był bardzo ryzykowny. Przede wszystkim nie było czym przewieźć skarbu. Wszystkie pojazdy ciężarowe zostały zarekwirowane przez wojsko.
Na wykonanie koniecznych transportów miałem pojedynczą kolumnę, i to nie samochodów ciężarowych, ale starych autobusów
— przyznawał płk Adam Koc.
Kiedy w końcu złoto udało się zapakować do autobusów, pozostawało pytanie, gdzie właściwie złoto należy wywieźć i którędy. Zarówno Niemcy, jak i wkrótce potem Rosjanie doskonale wiedzieli o przewożonych kosztownościach i rzecz prosta – zamierzali przechwycić ładunek. Rozpoczął się więc prawdziwy wyścig wywiadowczo-dyplomatyczny, godny dobrego kina akcji. Kolumna ruszyła w pozornie najbezpieczniejszą stronę – do Rumunii. Kraj był zasadniczo życzliwy dla Polski, ale nie zmieniało to faktu, że był również związany ścisłym sojuszem z III Rzeszą. Po przekroczeniu granicy zaczęły więc piętrzyć się problemy. Kolumnę co i rusz zatrzymywano, czasem kierowcy zmuszeni byli wymykać się pod osłoną nocy.
To wszystko było jednak stosunkowo proste, zwłaszcza że wśród kierowców znajdowały się tak brawurowe postaci jak Halina Konopacka. Prawdziwym wyzwaniem okazało się dopiero opuszczenie Rumunii. Załadowany już statek wstrzymano w porcie, niemal w każdej chwili spodziewano się przybycia nazistów, którzy zarekwirowaliby ładunek, ludzi zaś z pewnością internowali. Ryzyko było duże, ale Polacy zdecydowali się na podjęcie jeszcze większego – wypłynęli w morze w nocy, bez specjalnych pozwoleń. Była to decyzja karkołomna. Narażali się nie tylko na pościg floty rumuńskiej, ale też ataki niemieckich U-Bootów, którymi naszpikowane było Morze Czarne. Sami nie posiadali żadnego uzbrojenia – jedna torpeda i zarówno ludzie, jak i złoto, znaleźliby się na dnie.
Statek ten szedł zygzakiem, dlatego że Morze Czarne było naładowane niemieckimi podwodnymi statkami. Ale znów szczęście nam sprzyjało. I w zupełnej ciszy, bez ognia, bez zapałki, bez papierosa –płynęliśmy do Konstantynopola
— wspominała Konopacka, która z kierowcy stała się w tym momencie bohaterskim tragarzem.
Drugie życie w Kalifornii
Mieli szczęście. W tym momencie sytuacja w Turcji była skomplikowana. Z jednej strony łączył ją z aliantami traktat antywłoski, z drugiej jednak, jej naturalnym przeciwnikiem była zawsze Rosja. We wrześniu 1939 roku wciąż nie było do końca jasne, jaką opcję kraj wybierze, co potęgowało polityczny chaos. Najwyraźniej jednak Polska dyplomacja dobrze orientowała się w sytuacji i całą sprawę udało się załatwić pomyślnie, choć nie wiadomo, o jaki procent łapówek zmniejszył się przewożony skarb. Wiadomo natomiast, że już bez większych problemów i przygód, transport przejechał setki kilometrów przez Turcję, następnie przez Syrię, by ostatecznie znaleźć się już bezpieczny we Francji.
W tym momencie nikt jeszcze nie spodziewał się niemieckiego ataku na Francję, wszyscy mogli więc odetchnąć. Również państwo Matuszewscy, którzy zdecydowali się pozostać nad Sekwaną tak długo, jak tylko się da. Nie sądzili wówczas, że będzie to jedynie kilka miesięcy. Po upadku Francji udało im się przedostać do Hiszpanii, tam zaś wsiąść na statek do Stanów Zjednoczonych.
Po kilku tygodniach, gdzieś w słonecznej Kalifornii zakończyła się wojenna przygoda Haliny Konopackiej. Miała już wówczas blisko czterdziestkę, nie myślała więc nawet o powrocie do sportu. O ile wiadomo, głównie pisała i malowała, ale bez ambicji robienia kariery w tych kierunkach. Odwiedzała Polskę trzykrotnie, ostatni raz w 1975 roku. Do końca życia mieszkała w Kalifornii. Skromnie, po cichu, po prostu ciesząc się życiem i doskonałym zdrowiem. Zmarła 28 stycznia 1989 roku w Daytona Beach. Kilkanaście miesięcy później jej prochy spoczęły na cmentarzu Bródnowskim w Warszawie.
CZYTAJ TEŻ:
Poprzednie sylwetki z cyklu WIELKIE POLKI
— WIELKIE POLKI. Maria Dąbrowska: Ostatnia pozytywistka
— WIELKIE POLKI. Władysława Macieszyna: Sława w cieniu gilotyny
— WIELKIE POLKI. Zofia Stryjeńska: Wszystkie barwy Słowiańszczyzny
— WIELKIE POLKI. Maria Antonina Czaplicka - Kobiecy odcień Syberii
— WIELKIE POLKI. Aleksandra Zagórska - pani od bomb
— Wielkie Polki: Henryka Pustowójtówna - kobieta na wielu frontach
— Wielkie Polki. Irena Sendlerowa - Życie do pomagania
— Wielkie Polki. Elżbieta Rakuszanka - Matka Królów
— Wielkie Polki: Elżbieta Zawacka. Między szkołą a spadochronem
— Wielkie Polki: Zofia Holszańska - Matka królów
— Wielkie Polki: Elżbieta Łokietkówna - Żelazna dama
— Wielkie Polki: Danuta Siedzik „Inka” - dziewczyna od „Łupaszki”
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/686690-wielkie-polki-halina-konopacka-zycie-ze-zlota