Pod koniec maja 1945 roku doszło do bitwy w Lesie Stockim. Było to prawdopodobnie największe starcie poakowskiej partyzantki z siłami komunistycznymi, a w dodatku zwycięskie. Ale oddziały Mariana Bernaciaka „Orlika” miały na koncie znacznie więcej zwycięstw.
Wyglądało to bardzo źle. Partyzanci nie byli przygotowani – choć doskonale wiedzieli, że trwa na nich obława. Siły komunistyczne nieźle rozeznane w terenie, a zapewne korzystające także z informacji szpicli, zbliżyły się niepostrzeżenie do zgrupowania na niebezpiecznie bliską odległość. Było ich kilkuset, ale posiadali też samochody i transportery opancerzone. Wszyscy, a byli tam zarówno Polacy, jak i Rosjanie, byli doskonale uzbrojeni.
Uderzyli niemal w samo południe. Szli szeroką ławą. Lewe rękawy kurtek mundurowych mieli podwinięte powyżej łokci, co stanowiło znak rozpoznawczy, zabezpieczający przed otwarciem ognia do swoich (…) Mimo zachowania czujności partyzanckich ubezpieczeń, nagłe pojawienie się nieprzyjacielskiej tyraliery wyraźnie je zaskoczyło
— pisał Jerzy Śląski.
Początkowo kompletnie zaskoczeni partyzanci na zmasowany ostrzał odpowiadali chaotycznymi salwami i z każdą minutą byli coraz bardziej pewni, że tym razem nie mają szans.
Przed tyralierę wysunęły się samochody pancerne i transporter, otwierając huraganowy ogień z ciężkiej broni maszynowej. Drewniane ściany wiejskich chałup nie stanowiły żadnej ochrony przed pociskami
— relacjonował dalej historyk i uczestnik wydarzeń, noszący wówczas ps. „Nieczuja”.
A jednak dramatyczną sytuację udało się opanować. Z odsieczą pojawił się inny oddział, wyposażony w wymontowany z jakiegoś samolotu karabin maszynowy. Celnymi seriami udało się unieruchomić jeden z pojazdów, a następnie zniszczyć go granatami. Wkrótce granaty wyeliminowały też drugi wóz, wraz załogą, trzeci zaś pozostał sprawny, ale nie wziął już udziału w walce. Po wyeliminowaniu największego zagrożenia szala zaczęła przechylać się na stronę partyzantów, choć siły przeciwnika wciąż były znaczne.
Sytuację odmienił przypadek. Dowódca zgrupowania Marian Bernaciak „Orlik” wdrapywał się właśnie z niewielkim oddziałem na pobliskie wzgórze, kiedy natknął się na nieznaną sobie grupę uzbrojonych ludzi. Przez sekundy trwała wojna nerwów. Obie strony obserwowały się niepewnie, po czym „Orlik” rzucił w eter pytanie: „Hasło!?”. Kiedy padła odpowiedź: „Leningrad”, „o odzew już nie zdążył zapytać” - dodawał Śląski.
Zostali dosłownie rozniesieni seriami z broni maszynowej. Zginęło wówczas całe dowództwo grupy operacyjnej. M.in. bliski współpracownik Adama Humera, naczelnik wydziału do Walk z Bandytyzmem WUBP Lublin, kpt. Henryk Deresiewicz oraz zastępca szefa PUBP Puławy, por. Aleksander Ligięza. Po stracie dowództwa wśród napastników zapanowała całkowita dezorientacja. Biegali gromadnie nie wiedząc co począć. Erkaemy, dobrze ustawione nad wąwozem, biły w nich celnymi seriami. Poszli więc w rozsypkę, kryli się po różnych dziurach i wykrotach, próbowali uciekać. Nie wiedząc, gdzie swój, gdzie przeciwnik, ostrzeliwali się wzajemnie
— opowiadał Śląski.
Była to prawdopodobnie największa bitwa polskiego podziemia z siłami komunistycznymi. Po stronie partyzantów walczyło niespełna dwustu żołnierzy, przeciwko którym wyruszyło blisko siedmiuset żołnierzy przeciwnika, trzy samochody pancerne, transporter i tankietka. Był 24 maja 1945 roku, a starcie przeszło do historii i legendy, jako bitwa w Lesie Stockim.
Szlakiem wyzwalanych miast
Partyzanci nie mogli mieć wątpliwości, że są poszukiwani. Bardzo poszukiwani, bo chyba żaden oddział poakowskiej partyzantki nie dał się tak we znaki nowym władzom. Nie wspominając o tym, że w marcu jego oddział zasiliła grupa uciekinierów z obozu NKWD w Skrobowie – co odbiło się szerokim echem nawet w Warszawie. Zaczęło się 13 kwietnia koło wsi Wola Zadybska, kiedy partyzanci natknęli się na kilkuosobowy oddział milicji. Rozbrojono ich i puszczono wolno, jednak wieść o tym szybko dotarła do najbliższych posterunków milicji i UB. Efekt był taki, że partyzanci tego jednego dnia rozbili trzy grupy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kilku funkcjonariuszy zginęło w walce, kilku było rannych, zasadniczo jednak partyzanci nie mścili się – ci którzy się poddali, zasadniczo przeżyli.
Po odejściu oddziału zostali uwolnieni i odeszli. Z wyjątkiem kilku funkcjonariuszy UB, znanych z okrucieństwa wobec akowców, z rozlicznych gwałtów i rozbojów, popełnianych na miejscowej ludności. W Woli Zadybskiej definitywnie zakończyli swój haniebny proceder
— przekonywał „Nieczuja”.
Ale był to dopiero początek. Dokładnie dziewięć dni późnej oddział dokonał brawurowego napadu na posterunek UB w Puławach. Podjechali zdobytymi wcześniej na Rosjanach samochodami i udając konwojujących więźniów strażników, stosunkowo łatwo dostali się do środka.
Konwojowani „aresztanci” wraz ze swą eskortą sforsowali wejście i wtargnęli do budynku. Szybko opanowano parter i część pierwszego piętra. „Świda” i „Samopał” z kilkoma innymi zbiegli do piwnic, gdzie mieścił się areszt. Z braku kluczy rąbali jakimiś łomami drzwi cel, w których w straszliwych warunkach, w ścisku, brudzie i smrodzie trzymano więźniów. Uwolnieni ruszyli na podwórze. Ubowcy zablokowani w kilku pomieszczeniach na piętrze zaciekle się ostrzeliwali
— zapamiętał Śląski.
„Orlik” nie widział jednak powodu, by marnować czas i kule na kilku Ubeków, skoro cel został już osiągnięty. Rozkazał zwinąć akcję i wraz z uwolnionymi wszyscy skierowali się do pobliskiego lasu. Podobno zaalarmowani Rosjanie zaczęli strzelać w ich kierunku z cekaemów, a nawet ostrzeliwać las lekkimi działkami, ale nie wyrządzając im poważniejszej szkody. Doszło zresztą do zabawnej pomyłki, bo sądząc, że siedziba UB wciąż jest w rękach partyzantów zaatakowali ją, ukryci funkcjonariusze zaczęli się bronić i tak przez dobrych kilkanaście minut trwała wzajemna bitwa rosyjsko-ubecka. Tymczasem partyzanci, wraz z ponad setką uwolnionych więźniów, spokojnie zniknęli w lesie.
Być może już wówczas ruszyli w kierunku Kocka. W każdym razie niespełna tydzień później praktycznie zajęli miasto, likwidując w nim władze komunistyczne. A ponieważ cała akcja przebiegła bez jednego wystrzału, partyzanci zorganizowali zasadzkę i ściągnęli do miasta oddziały ubeckie z pobliskiego Radzynia.
Zginęło ich kilku, dwudziestu czerech dostało się do niewoli, reszta uciekła. Kiedy uciekinierzy dotarli do Radzynia, trwała tam pierwszomajowa pijatyka. Przerwano ją ogłaszając alarm i dzwoniąc, gdzie tylko się dało, o pomoc. Paru funkcjonariuszy, na których ciążyły wyroki podziemia – zlikwidowano. Oddział nie poniósł żadnych strat
— uzupełniał Śląski.
I dlatego właśnie partyzanci mogli spodziewać się obławy w Lesie Stockim.
Karabinem i ulotką
Oddział mógł odnosić takie sukcesy, bo był karny i dobrze uzbrojony.
Na jedną drużynę przypadało po kilka erkaemów. Broń zdobywali w walce, przynosili ją dezerterzy, niekiedy podrzucało wojsko, obfitym źródłem zaopatrzenia były idące do ZSRR transporty kolejowe. W końcu w października kilku ludzi z oddziału wyładowało z takiego transportu prawdziwy arsenał: 130 pistoletów maszynowych, ok. 50 rkm, 2 ckm i prawie 200 sztuk pistoletów
— wspominał „Nieczuja”.
Ale był to również oddział świetnie dowodzony, wielokrotnie zmieniający taktykę, mobilny – dość trudny do rozpracowania. Marian Bernaciak miał wówczas dwadzieścia dziewięć lat.
Średniego wzrostu, szczupły, z jasnym, krótko przystrzyżonym wąsem, w długich wojskowych butach, bryczesach i cywilnej marynarce zrobił na skrobowiakach doskonałe wrażenie
— zapamiętał Śląski. Zdążył już walczyć we wrześniu 1939 roku, dostać się do sowieckiej niewoli i uciec z niej. Został szefem Kedywu AK w okolicach Dęblina, a w połowie 1944 roku stworzył swój własny oddział partyzancki, który w ramach akcji „Burza” dokonał kilkudziesięciu akcji przeciwko Niemcom – m.in. wyzwolił od nich Ryki. Na wieść o wybuchu powstania w Warszawie, ruszył z oddziałem w kierunku stolicy, ale wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Swój oddział – jeden z największych na Lubelszczyźnie, odtworzył w marciu 1945 r.
Co ciekawe i jednak wyjątkowe, równocześnie z działaniami bojowymi prowadził antykomunistyczną działalność propagandową. Kiedy partyzanci zajęli Kock, urządzono tam wiec z przemówieniami. Ale nie tylko tam.
Na przełomie kwietnia – maja 1945 r. połączone siły „Orlika” zorganizowały rajd propagandowy, rozpoczęty z kierunku miejscowości Ryki w powiecie garwolińskim, przez lasy puławskie, aż do miejscowości Stok. W czasie przemarszu organizowano wiece, na których przemawiał „Orlik”, nawołując ludność do uchodzenia w lasy. Rozrzucano ulotki, które m.in. zawierały hasła: „Śmierć PPR-owcom! Precz z PPR! < itp.”
— wspominał Śląski. I dodawał: „Ważną częścią tych działań była praca propagandowa, mająca podtrzymać w społeczeństwie ducha oporu”.
Jej istotną treść stanowiły druk i kolportaż wydawnictw ulotnych: informacji, apeli, komunikatów, tekstów okolicznościowych (oddział posiadał drukarnię polową – WL). „Orlik” podobnie jak za okupacji niemieckiej, uważał to za jedno ze swoich priorytetowych zadań
— wspomina dalej Śląski.
Oddziały „Orlika” operowały na terenie Lubelszczyzny do 1947 roku.
Nie tylko Las Stocki, nie tylko Kock… Takich mniejszych akcji były setki
— przyznawał Śląski. Części z nich jednak „Orlik” już nie dożył. 24 czerwca 1946 roku wpadł w zasadzkę żołnierzy ochraniających referendum i wzmocnionych oddziałem KBW. Widząc, że jest bez szans, popełnił samobójstwo.
POPRZEDNIE ODCINKI Z CYKLU „NAJSŁYNNIEJSZE AKCJE ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH”:
ROZBITE WIĘZIENIE. „ANTONI HEDA DOSTAŁ CZTERY WYROKI ŚMIERCI, ALE WSZYSTKICH UNIKNĄŁ”
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/672311-w-samo-poludnie-bitwa-wykletych-w-lesie-stockim