Zapomina się, że o przetrwaniu Żydów decydował nie tylko ten, który ich ukrywał, ale wszyscy, którzy mu w tym pomagali. W ratowanie jednego Żyda musiało być zaangażowanych zwykle kilka czy kilkanaście osób – mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl dr Barbara Stanisławczyk, autorka książki „Poza strachem. Jak Polacy ratowali Żydów”, pisarka, reportażystka, doktor nauk politycznych. Honorowy Członek Polskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
wPolityce.pl: Niedawno ukazała się Pani najnowsza książka zatytułowana „Poza strachem. Jak Polacy ratowali Żydów”. Co dla Pani było najtrudniejsze w przedstawieniu historii prezentowanych w książce?
Dr Barbara Stanisławczyk: Książka jest wznowieniem wydanej po raz pierwszy w latach dziewięćdziesiątych książki pt. „Czterdzieści twardych”. Okazuje się, że nie tylko nie straciła nic na aktualności, a wręcz temat ten nabiera znaczenia, biorąc pod uwagę kłamliwą narrację o polskich winach, jaką jesteśmy atakowani. Opisuję historie Polaków, którzy pokonali strach przed śmiercią, którzy ryzykowali życie swoje i swoich najbliższych, w tym dzieci, by ratować Żydów, zwykle zaledwie znajomych albo wręcz zupełnie sobie obcych. Są to historie dramatyczne, często kończące się śmiercią. Rozdzierające serce.
Ale reportażysta musi oddzielić emocje od faktów, również od trudnych, niewygodnych faktów. Musi drążyć bolesne szczegóły, rozdrapywać rany. I Pani to robi w swojej książce.
Pisząc np. o rodzinach Kowalskich, Obuchów, Skoczylasów i Kosiorów, które wraz z maleńkimi dziećmi i z przechowywanymi Żydami zostały spalone żywcem, nie mogłam nie wspomnieć o tym, że syn Skoczylasów chodził z Żydami na kradzież. Inaczej Skoczylasowie nie utrzymaliby 14 Żydów, i jedni i drudzy byli na to zbyt biedni. Pisząc o braciach Mańkowskich, którzy ratowali mistrza boksu, Stanisława Rotholca, w czasie wojny policjanta w getcie, nie mogłam nie wspomnieć o miłości, jaka się zrodziła między Tadeuszem a Marią, żoną Rotholca. Kto wie, jak wyglądałyby ich powojenne relacje, gdyby wszyscy przeżyli. Ale Tadeusz i Maria zginęli. Nie sposób też pominąć bolesnych faktów po stronie Żydów, choć ich wojenne losy są przerażające, budzą ogromne współczucie. Ale tego, jak zachowywali się policjanci żydowscy pominąć się nie da. Albo jak wyglądały relacje między Żydami i Polakami po wojnie, kiedy losy się odwracały; kiedy to Polacy stali się ofiarami, a Żydzi potencjalnymi obrońcami. Wreszcie tego, jak wyglądała wdzięczność. Choć moja książka jest rodzajem pomnika dla ratujących, zarówno tych którzy przeżyli, jak i pomordowanych, szczególnie dla tych, których historie nie zostały odkryte, którzy nie zostali w żaden sposób uhonorowani, to jest to pomnik żywy, z krwi i kości, bo takie było wojenne życie. Takie jest życie. Wierność prawdzie naraża autora na krytykę. Nie wolno się tego bać, nie wolno o tym myśleć, kiedy się pisze na trudne tematy.
Czy na podstawie Pani badań można powiedzieć, że Polacy to Naród Sprawiedliwych Ratujących Żydów?
Na to wskazują bezwzględne liczby. Najwięcej osób odznaczonych przez Yad Vashem Medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świat jest Polaków. Trzeba przy tym podkreślić, że liczby te nie oddają prawdziwej skali polskiej pomocy. Yad Vashem stosuje bardzo wyśrubowane kryteria. Wiele, bardzo wiele historii jest wciąż nie odkrytych i pewnie nigdy już nie zostaną odkryte. Wynika to nawet z moich badań. Opisuję takie historie w mojej książce, a wciąż zgłaszają się do mnie rodziny tych, którzy w czasie wojny pomagali Żydom. Zapomina się też, że o przetrwaniu Żydów decydował nie tylko ten, który ich ukrywał, ale wszyscy, którzy mu w tym pomagali. W ratowanie jednego Żyda musiało być zaangażowanych zwykle kilka czy kilkanaście osób. Bez tej „cząstkowej” pomocy byłoby to nie możliwe. Tych cichych bohaterów było wielu. Zaliczają się do nich, uważam, także ci, którzy wiedzieli, a milczeli, ponosząc tego ryzyko. O ich roli nie tylko się zapomina, ale są wręcz oskarżani o bierność. Bezradność wobec skali zagrożenia i własnej niemocy utożsamiana jest z obojętnością. Nie jest przypadkiem, że tylko w Polsce obowiązywało w praktyce hitlerowskie prawo karania śmiercią za jakąkolwiek pomoc Żydom, nawet gest wykonany w tym kierunku. Tylko w Polsce.
Co sprawiło, że Polacy podczas okupacji niemieckiej byli w stanie przełamać strach o życie swoje i swoich dzieci i ratowali Żydów?
Generalnie można mówić o dwu czynnikach, mocno zresztą ze sobą splecionych. Pierwszy i najważniejszy, to moralność chrześcijańska, która nakazywała kochać bliźniego jak siebie samego. Drugi czynnik, to postawa wynikająca z tradycji rycerskiej, wyrosłej zresztą z chrześcijaństwa i z nim bardzo związanej. Pamiętamy, że Bogurodzica była polskim hymnem, który rycerze śpiewali idąc do boju. W czasach Pierwszej Rzeczypospolitej polska szlachta w czasie Mszy św. dobywała miecza i trwała w tej pozycji do końca ceremonii. Próbowali przerwać te tradycje kalwini w czasie reformacji, ale udało im się tylko na krótko, w czasie kontrreformacji wróciła.
W czasie drugiej wojny światowej to był honor harcerza, honor żołnierza i chęć szkodzenia wrogowi.
Moralność chrześcijańska kształtowała sumienia ludzi przyzwoitych. Etyka przyzwoitego człowieka opierała się na Dekalogu. To się zresztą nie zmieniło i dziś. W czasie wojny część ludzi szybciej się degeneruje. Inni zaś, odwrotnie, stają się niespodziewanie bohaterami. Heroizmu od wszystkich wymagać nie można. Heroizm nie byłby heroizmem gdyby był powszechny.
Poruszając wątek moralny zagadnienia niesionej pomocy lub jej braku, należy również podjąć ten jego aspekt, który dotyczy zobowiązania moralnego wobec własnej rodziny, zwłaszcza własnych dzieci, za które przecież rodzice są odpowiedzialni.
Czy wolno rodzicom narażać własne dzieci na śmierć? Czy wolno im poświęcać życie własnych dzieci dla innych ludzi?
To są dylematy, na które nie odważę się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Każdy musi odpowiedzieć na nie sam, w zgodzie z własnym sumieniem. Trzeba przy tym pamiętać, że będzie to odpowiedź udzielona z pozycji ciepłych, bezpiecznych mieszkań i wygodnych foteli.
Czy może Pani szerzej opowiedzieć o tym, z jakimi wyrzeczeniami materialnymi wiązało się ratowanie Żydów przez Polaków? Z jakimi trudnościami w koszmarnych warunkach okupacyjnych trzeba było się zmierzyć?
Poza groźbą śmierci, największą przeszkodą i problemem w ratowaniu Żydów były kwestie materialne. Weźmy polską wieś. Zagrody, w swej większości, składały się z małej chałupy, która nie mieściła nawet wieloosobowej zwykle rodziny, tak że niektórzy jej członkowie musieli spać w obórce. W niektórych stała jeszcze stodółka, ale najczęściej tylko sterta ze słomą. Początkowo chłopi przechowywali w nich Żydów, ale Niemcy szybko się zorientowali i przebijali sterty widłami. Pozostały piwnice i bunkry kopane gdzieś przy zagrodzie albo w lesie.
Tak na wsi, jak i w mieście panował głód.
Ledwo można było wyżywić własną rodzinę. Nawet jeśli ktoś miał pieniądze, czy to Polacy czy Żydzi, to pozostawał problem zdobycia żywności tak, by nie wzbudzić podejrzeń. Te historie, które opisuję, a które rozgrywały się na wsi, dotyczyły bogatych chłopów. Patyrowie posiadali [wspólnie ze stryjecznym szwagrem] w Kamionce stuhektarowe gospodarstwo, toteż nawet w wojnę nie brakowało im jedzenia; mogli obdarować nim zarówno ukrywanych Żydów, jak też okoliczną partyzantkę. Skowronowie z Jelitowa byli biedniejsi, choć też nie bardzo biedni.
W pomoc Wygwajzerowi z pobliskiej Rawy Mazowieckiej zaangażowanych musiało być jednak kilka rodzin. Nie tylko ze względu na brak jedzenia.
Do gajówki Skowronów, którzy mieszkali na skraju lasu, zachodzili często partyzanci, by się pożywić albo zorganizować zasadzkę na Niemców. Zagroda nie była więc bezpieczna. Wygwajzer przeniósł się do Kieszków w sąsiedniej wsi, ale i tam zaglądali Niemcy, bo spodobały im się córki Kieszków, a na dodatek zamieszkali u nich uciekinierzy z Warszawy. Wygwajzer zamieszkał w bunkrze w pobliskim lesie, gdzie kilka rodzin dostarczało mu prowiant i odzienie. Czasem, nocą niespodziewanie wskakiwał zmarznięty do łóżka synów Kieszka, by się trochę ogrzać albo podczołgał się w zbożu pod dom Skowronów, bo w las przeczesywali Niemcy.
Irena i Henryk Grabowscy pomagali w konspiracji przyszłym przywódcom Żydowskiej Organizacji Bojowej. Może Pani opowiedzieć o tej historii?
Wybudowali bunkier, do którego wchodziło się przez studnię i właz, znajdujący się nad lustrem wody. Kiedy przeprowadzali Żydów z miejsca na miejsce, prowadzili ich najpierw do swojego domu przy ul. Podchorążych na Czerniakowie, gdzie przyszli powstańcy mogli się umyć, przebrać, odżywić a, bywało, wyleczyć. Rodzina i sąsiedzi byli wtajemniczeni, tylko udawali, że nie wiedzą. Przez cienkie ściany drewnianego domku słychać było każdy dźwięk. Dlatego Żydzi prawie nie rozmawiali, nie spacerowali po domu, nawet do sławojki nie wychodzili, tylko załatwiali się do wiadra. Wynoszenie wiader to już była sprawa pani Ireny.
W ratowaniu życia pomagała też umiejętność przeklinania.
Arie Wilner, który miał „dobry wygląd”, doskonale mówił po polsku, a przede wszystkim umiał dobrze przeklinać, co skutkowało w potyczkach ze szmalcownikami, mieszkał dłuższy czas w domu Grabowskich. Gromadzili tam arsenał powstańczy: karabiny, pistolety, noże, końcówki hydrauliczne, kilkaset kilogramów saletry i tyleż węgla drzewnego do wyroby granatów. No i lewe dokumenty. Stamtąd transportowali towar do getta. Pani Irena, w zaawansowanej ciąży, spała na łóżku, pod którym leżał arsenał broni, nim zdążyła zakopać go w łąkach. Henryk był albo na szmuglu, bo z czegoś trzeba się było w wojnę utrzymać, albo wykonywał konspiracyjne zadania. Otrzymał na przykład polecenie, by udał się do Białegostoku, Grodna i Wilna i tam nawiązał kontakty z miejscowym ruchem oporu. Henryk szedł pieszo, trochę na rowerze, jadł co oferowało mu pole, w drodze z Grodna do Wilna wskoczył w biegu do pociągu, czego mało nie przepłacił życiem. Ale w gettach powiedziano mu, żeby więcej nie przychodził. Albo nie było tam żadnych działaczy albo się poukrywali. Wrócił do Warszawy z niczym, a zaraz potem został aresztowany, bo nieopatrznie napisał list do swojej rodziny w Wilnie i Niemcy go wytropili.
Wszystkie opisywane przez Panią historie były niezwykle dramatyczne. Ale szczególne wrażenie wywarła na mnie opowieść o córkach Loli Axlrad.
Do mieszkających we Lwowie Wojtyszynów zaszła któregoś dnia z dwoma córeczkami, Reną i Janką, koleżanka Marii, Lola Axlrad, mówiąc: - Marysiu, zrób z nimi co chcesz, ja nie mogę patrzeć na ich śmierć. I wyszła. Wojtyszynowie zatrzymali młodszą, Janeczkę, a Renę umieścili u swoich kuzynów, Jakubowskich. Niespełna czteroletnia Janka rozpaczała, wyrywała się z domu z krzykiem, że chce do mamy. Przytrzymywana, waliła nogami o podłogę i krzyczała. Tłumaczyli, ostrzegali, czasem musieli skarcić, bo Janeczka nie rozumiała, że odtąd nie umierałaby w pojedynkę. Po jakim czasie się uspokoiła, na opiekunów mówiła ciociu i wujciu, i uczyła się pacierza i swojej nowej historii. Odtąd była daleką kuzynką Wojtyszynów, której rodzice zginęli, i nazywała się Mikulska, bo na takie nazwisko Wojtyszynowie załatwili jej metrykę. Ukryć Janki nie mogli, była zbyt mała, by zrozumieć i wytrzymać związany z tym reżim.
Dwa numery dzieliły dom państwa Wojtyszynów od domu Ukrainki o nazwisku Król, która przed wojną widywała Lolę Axlrad odwiedzającą Marię Wojtyszyn. Znała też jej córki, nie można było jej więc wmówić zastępczej opowieści. Zaczęła się gehenna, bo Król doniosła policji ukraińskiej. Ukraińcy nachodzili ich odtąd, przystawiali pistolet do głowy i kazali się przyznać, że Wojtyszynowie przechowują żydowskie dziecko. Przepytywali też małą Janeczkę i jej grozili, a ona klękała przed świętym obrazem i recytowała pacierz, zapewniając, że nazywa się Mikulska i jest kuzynką Wojtyszynów. Pomogła hrabina Łosiowa, która poszła z Marią i Janeczką do komendanta SS i przekonała go, że Janeczka jest Polką.
Koniec wojny nie zakończył dramatu, tylko rozpoczął jego kolejny etap.
Świadoma swej tożsamości Rena, wspierana przez gminę żydowską chciała odzyskać Jankę i zabrać ją ze sobą do Izraela. Janeczka zdążyła już wrosnąć w polską rodzinę, była przysposabiana do komunii i adopcji. Nie pamiętała siostry, matka najpewniej zginęła, bo nigdy się nie odezwała. Było porwanie Janki, jej odbicie, rozpacz, kiedy Wojtyszynowie musieli ją oddać.
Co historia, to dramat.
Rodzina Stępniewskich ze wsi Marchaty już nigdy nie pozbierała się po stracie ojca, który zginął razem z przechowywanym Żydem. Matka rozchorowała się na serce i wkrótce zmarła, gospodarstwo podupadło, nawet pszczoły zniknęły, bo one uciekają od śmierci.
Można tak długo opowiadać. Ale chciałbym jeszcze spytać, skąd wzięła się narracja o Polakach, rzekomych współsprawcach a nawet sprawcach Holokaustu?
Wygrywa bieżąca polityka. Ona dyktuje narrację, nie bacząc na prawdę historyczną. Finansowa rekompensata uwalnia od win. Niemcy przeznaczają duże fundusze na politykę historyczną. Prowadzą ją intensywnie i bardzo skutecznie, również poza swoimi granicami. Izrael i żydowska diaspora robi swoją. Polska natomiast zaniedbała walkę o historyczną prawdę. Wciąż ulega politycznej poprawności i presji silniejszych. Brakuje naukowych opracowań historycznych, nie prowadzi się rzetelnych badań. Badacze są zbyt uzależnieni od finansowania przez obce instytuty i uczelnie.
Jak skutecznie walczyć z tą narracją?
Jak najszybciej odwrócić trend, o którym powiedziałam w poprzednim punkcie. Zdefiniować ważne cele badawcze dotyczące historycznej prawdy i skutecznie jej dowodzić. Działać aktywnie, a nie reaktywnie. Musimy mieć swoją narrację, wystarczy, że będzie prawdziwa. Nie potrzeba nam upiększających kłamstw.
Czy potomkowie tych, którzy przetrwali wojnę dzięki Polakom mają moralny obowiązek przeciwstawiać się oskarżeniom narodu polskiego o Holokaust?
Tak uważam. Choćby w imię pamięci swoich bliskich.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał TPL
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/654077-nasz-wywiad-stanislawczyk-polacy-to-narod-ratujacych-zydow