Akcja Armii Krajowej o kryptonimie „Góral” była jedną z największych i najbardziej brawurowych operacji dokonanych w Europie przez ruch oporu w czasie całej II wojny światowej. Przyniosła też największe zyski finansowe.
Podczas okupacji emitowane były przez Niemców banknoty, m.in. o nominale 500 zł. Nie były zbyt atrakcyjne wizualnie, miały jednak przynajmniej jeden zaskakujący element. Mimo, że Niemcy zasadniczo bardzo się starali, by polska kultura poszła w zapomnienie, z banknotu spoglądała całkiem sympatyczna twarz polskiego górala w charakterystycznym, podhalańskim kapeluszu. Nic też dziwnego, że „pięćsetki” te, natychmiast ochrzczono właśnie „góralami”.
Kłopot z nimi polegał jednak głównie na tym, że bardzo niewiele z nich znajdowało się w polskich portfelach. A przynajmniej do 12 sierpnia 1943 roku. Tego bowiem dnia, w ciągu zaledwie 2,5 minuty, trafiło ich tam 210 tysięcy, co w sumie dawało zawrotną kwotę 105 milionów złotych. A to, dzięki brawurowej akcji AK.
Kosa w banku
Polskie podziemie nie było aż tak bardzo ubogie, jak zazwyczaj się sądzi, a czynni żołnierze AK mieli pod tym względem nawet nieco lepiej niż szeregowi obywatele.
Pozwalały im one na życie na poziomie kilkakrotnie wyższym niż urzędnikowi miejskiemu
— oceniał zarobki żołnierzy warszawskiej dywersji Sebastian Pawlina. Konspiracja jednak kosztowała, a w dodatku z czasem środki się wyczerpywały. Nic też dziwnego, że na pomysł kradzieży większej gotówki z podległego oczywiście okupantowi Banku Emisyjnego pojawił się już w pierwszych tygodniach 1942 roku, a jego autorem był kpt. Emil Kumor „Krzyś”.
Początkowo jej wykonanie zlecono oddziałowi specjalnemu KG AK „Kosa” (wcześniej „Osa”) – prawdziwym komandosom warszawskiego podziemia. Za jego wykonanie wzięto się natychmiast. Prowadzono obserwacje, w banku instalowano swoich ludzi, opracowywano plany – przy czym te ostatnie bywały prawdziwie szalone.
Początkowo brano pod uwagę napad na bank, zaatakowanie transportu na ulicy, bocznicy kolejowej, a nawet podczas jazdy pociągu
— pisał Tomasz Strzembosz. Ostatecznie jednak przeważyła koncepcja napadu na transport, na najlepiej znanym spiskowcom terenie – na ulicach Warszawy.
Wszystko to trwało blisko rok. Niemcy spodziewali się podobnej akcji, zaostrzali więc środki alarmowe, wzmacniali ochronę zarówno samego banku, jak i transportów, ograniczali liczbę osób znających ich darty i godziny. Jednak dzięki dwóm „Michałom” – „I” i „II” – czyli pracującym w banku Ferdynandowi Żyle i Janowi Wołoszynowi, członkowie „Kosy” byli z tym wszystkim w miarę na bieżąco. Niestety w początkach czerwca 1943 roku doszło do wielkiej wsypy, kiedy podczas ślubu jednego z nich, w kościele św. Aleksandra przy pl. Trzech Krzyży, gestapo aresztowało kilkunastu członków oddziału, doprowadzając w zasadzie do jego likwidacji. Akcja stanęła więc pod znakiem zapytania – zwłaszcza, że liczono się z tym, że ktoś może nie wytrzymać przesłuchania.
Strzały na Senatorskiej
Przygotowania były jednak posunięte już zbyt daleko, by z akcji po prostu zrezygnować. Kilkunastu ocalałych członków „Kosy”, wzmocniono oddziałem „Pola” (Romana Kiźnego) i 12 sierpnia zdecydowano się uderzyć. Rozmach akcji był ogromny. Wzięło w niej udział ponad czterdziestu żołnierzy. Część brała bezpośredni udział w walce – pozostali stanowili zabezpieczenie praktycznie na całej trasie konwoju.
Ponieważ samochody jechały z ulicy Bielańskiej na Dworzec Wschodni albo ulicą Miodową i Krakowskim Przedmieściem do Placu Zamkowego i stąd przez Nowy Zjazd oraz Most Kierbedzia, albo ulicą Senatorską wprost ku Kolumnie Zygmunta, należało urządzić zasadzkę w dwu punktach, lub wykluczyć możliwość jazdy transportu jedną z nich. Zagadnienie to rozwiązano przewidując sfingowanie robót drogowych na ulicy Miodowej, na odcinku między Senatorską a Placem Zamkowym
— opowiadał Strzembosz. Właśnie tam, u wylotu Senatorskiej na Plac Zamkowy zdecydowano się uderzyć.
Wypadki, które rozegrały się o godz. 11.17 były iście filmowe. Dwa samochody stanowiące konwój z pieniędzmi jechały w stronę Placu Zamkowego. Musiały jednak zwolnić, bo trasę tarasował podstawiona właśnie w tym celu ciężarówka. W pewnym momencie na drodze pojawił się mężczyzna pchający wózek dostawczy z jakimiś skrzynkami – rzecz jasna, jeden z akowców. Konwój gwałtownie zahamował. W tym momencie oba samochody zasypały strzały. Ogień był tak gęsty, że tylko jednemu z niemieckich policjantów udało się w ogóle oddać jakiś strzał, który jednak powędrował w niebo. Pozostali wcisnęli się głęboko między worki z pieniędzmi i ani myśleli wystawiać głowy. W ciągu dosłownie sekund żołnierze „Kosy” opanowali samochód z pieniędzmi. Mniej więcej tyle samo zajęło oddziałowi „Poli” pozbycie się niemieckich policjantów, siedzących w drugim wozie. Począwszy od pierwszego strzału, cała akcja trwała około dwóch i pół minuty.
Kiedy samochód z gotówką odjeżdżał w stronę Żoliborza, na bruku pozostało dziewięciu martwych Niemców i – to tragiczny aspekt akcji – trzech zupełnie niewinnych, polskich pracowników banku.
Gdzie zniknęło półtora miliona?
Odwrót był nie mniej zaskakujący niż sama akcja. Jeden z samochodów pojechał w stronę Szpitala Wolskiego, by pozostawić tam jednego z rannych żołnierzy. Scena musiała być zdumiewająca, bo pracownicy szpitala nie byli wtajemniczeni w akcję i nie mieli zdaje się nic wspólnego z AK. Tymczasem z samochodu, który wjechał na dziedziniec szpitala wysypało się dziesięciu uzbrojonych ludzi i nie tylko nikt nie usiłował zawiadamiać policji, ale wręcz rzucono się do pomocy.
Zupełnie obcy ludzie wyładowywali broń do Sali, w której odbywały się sekcje zwłok, a rannym zajęli się dr Leon Manteuffel i dr Marian Piasecki. O panujących stosunkach świadczy to, że mimo iż wszystko działo się na oczach wielu ludzi, nie doszło do wsypy
— zauważał Strzembosz.
W czasie, gdy to się działo, pozostałe dwa samochody pojechały dalej na Wolę, by przy ul. Sowińskiego, w małym domku ogrodnika ukryć zdobyte pieniądze pod stertą ziemi. Była dokładnie 11.40, gdy większość uczestników akcji zaczęła się rozchodzić w bezpieczne miejsca. Na miejscu pozostała tylko czwórka żołnierzy, która wieczorem przeniosła zdobyć do szklarni, gdzie zostały zakopane pod grządką z begoniami. Dopiero dwa dni później przewieziono je niepozorną furą na ulicę Śliską, gdzie umieszczono pieniądze w specjalnych skrytkach. Przy okazji dokonano formalnego przeliczenia i okazało się, że… gdzieś zapodziało się ok. półtora miliona. Komenda Główna wszczęła formalne śledztwo, które jednak nie przyniosło żadnych skutków. Nie robiono jednak afery. Półtora miliona straty skutecznie zrekompensowało sto pięciu milionów złotych zysku. Tym bardziej, że były to miliony całkowicie bezpieczne. Zainstalowani w banku akowcy, od pewnego już czasu mieszali banknoty tak, że Niemcy nie byli w stanie wyśledzić ich za pomocą numerów serii banknotów.
I nigdy nie wyśledzili. Polacy zarobili sto milionów bez żadnych strat własnych. „Ze względu na rozmiar i efekty stanęła w czołówce akcji bojowych już nie tylko na skalę Warszawy czy Polski, ale na skalę całej okupowanej Europy” – oceniał Strzembosz.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/652359-akcje-ak-skok-na-sto-milionow