Na początku kwietnia 1943 roku na berlińskim dworcu Friedrichstrasse eksplodowała potężna bomba. W samym środku II wojny światowej, w stolicy III Rzeszy niewielki oddział Armii Krajowej dokonał zamachu, który wstrząsnął Adolfem Hitlerem. Nie po raz pierwszy
8 kwietnia 1943 roku o godz. 22.00, do przedziału pociągu relacji Warszawa-Berlin wsiadł młody, postawny i elegancko ubrany mężczyzna. Wewnątrz siedziało kilku oficerów SS, ale wciąż były wolne miejsca – był to bowiem przedział 1 klasy, a w dodatku „nur fur Deutsche”. Mężczyzna przywitał się ze współpasażerami płynnym, berlińskim akcentem, walizkę położył nonszalanckim gestem na półce, sam zaś usiadł, zapalił cygaro i wdał się z oficerami w swobodną pogawędkę. Kiedy w Kutnie rozpoczęła się kontrola graniczna – granicy dzielącej Generalną Gubernię od właściwej III Rzeszy – mężczyzna po prostu wyszedł z przedziału, stanął przy oknie i zagapił się w przestrzeń. Celnicy nie zwrócili na niego uwagi. Weszli do przedziału, porozmawiali chwilę z SS-manami, po czym po prostu odeszli do swoich spraw. Żaden z nich nawet nie spojrzał na walizkę, nie wspominając nawet o rewizji. Byliby z pewnością zaskoczeni. W jej wnętrzu znajdowało się bowiem 2 kilogramy trotylu, 200 gramów plastiku, 2 kilogramy gwoździ jednocalowych i plątanina kabli mechanizmu zegarowego.
Dokładnie 8 godzin i 54 minuty od momentu, w którym walizka wraz ze swoim właścicielem znalazła się w pociągu, stała na podłodze w ostatniej kabinie toalety berlińskiego Hauptbanhoff Friedrichstrasse. Mężczyzna podłączył znajdujący się wewnątrz mechanizm ze sprawnością zdradzającą, że podobne czynności są dla niego rutyną, a następnie wyszedł z toalety, postawił walizkę w pobliżu ławki na peronie i bez pośpiechu oddalił się w stronę wyjścia. Na dotarcie tam, miał 8 minut.
Jego towarzysz, stał wówczas w pewnym oddaleniu od dworca i spoglądał na wskazówki zegarka. Jak wspominał:
Popatrzyłem na zegarek i zacząłem liczyć… trzy sekundy… dwie… jedna i odwróciłem się w kierunku stacji, aby zobaczyć skutek. Nagle nad stacją ukazał się ogromny błysk, a następnie setki mniejszych błysków, aż długi język czerwono pomarańczowego ognia pokrył dach budynku. W tej samej chwili rozległa się straszliwa eksplozja, która zatrzęsła chodnikiem, na którym stałem. Przyspieszyłem kroku. Wkrótce usłyszałem straszliwe krzyki, płacze, rozkazy i nawoływania. Panika ogarnęła wszystkich na stacji. Zawyły syreny alarmowe. Ruszyła do akcji policja i pozamykano wyjścia z peronów.
Histeria Hitlera
Reakcja niemieckich władz była bliska histerii. Hitler nakazał Himmlerowi osobiście zająć się śledztwem, wszystkie berlińskie dworce zaroiły się od zwielokrotnionych patroli, a połączenia z Generalną Gubernią sprawdzane były drobiazgowo. Bo nikt w Berlinie od początku nie miał wątpliwości, że eksplozja na dworcu głównym Friedrichstrasse jest robotą polskiego podziemia. Tego samego dnia, w wieczornym wydaniu dziennika „Nachtausgabe” można było przeczytać m.in. następujący akapit:
Zamachowcy, jak się podejrzewa, Polacy z GG albo pracujący w Rzeszy muszą być za wszelką cenę ujęci. Taki jest rozkaz władz w Berlinie. Gestapo nakazało najwyższą czujność w stosunku do Polaków podróżujących z Berlina do Warszawy i odwrotnie.
Ani władze III Rzeszy, ani dziennikarze nie mylili się. Zamachu dokonała specjalna komórka Armii Krajowej o kryptonimie Zagra-Lin, przygotowana specjalnie do zadań dywersyjnych poza granicami Polski. Histeryczna zaś reakcja niemieckich władz wynikała z faktu, że był to już drugi zamach bombowy dokonany przez Polaków w Berlinie na przestrzeni dwóch miesięcy. W pierwszym, 13 lutego, zginęły cztery osoby, a kilkadziesiąt zostało mniej lub ciężej rannych, przy czym ofiarami byli przede wszystkim oficerowie SS i funkcjonariusze Gestapo. W drugim zamachu ofiar było więcej, i tym razem rekrutowały się one z głównie żołnierzy Wehrmachtu wracających z frontu wschodniego na urlop. Mechanizm bomby ustawiono na 7.02, bo dwie minuty wcześniej, jednocześnie, na tym samym peronie stanęły dwa, pełne żołnierzy pociągi. Robota polskich zamachowców była koronkowa.
Ale też nic w tym dziwnego. Aleksander Kunicki „Rayski” z Kedywu AK charakteryzował Zagra-Lin następująco: „W skład tej komórki, nielicznej, ale bardzo operatywnej, wchodzili żołnierze świetnie znający język niemiecki oraz stosunki panujące w głębi Rzeszy, odważni, gotowi na wszystko, należycie przeszkoleni w zakresie posługiwania się materiałami wybuchowymi”.
To prawda i nieprawda jednocześnie. Prawda, bo z pewnością byli nieliczni, odważni i znali niemiecki w stopniu doskonałym. Nieprawda jednak, bo relacja „Rayskiego” sugeruje tu istnienie jakiejś grupy specjalnie przeszkolonych przez AK komandosów, zdolnych do wykonywania misji niemal niemożliwych. W rzeczywistości Zagra-Lin był grupą tyleż elitarną, co przypadkową. Został on stworzony na zlecenie tzw. Kosy, czyli utworzonego w połowie 1942 roku, centralnego dyspozycyjnego oddziału dywersyjnego Komendy Głównej AK. Pierwotnie nosił on kryptonim Osa (Organizacja Specjalnych Akcji Bojowych), wkrótce jednak okazało się, że charakter wykonywanych przez jego żołnierzy akcji, lepiej jednak odda skrót Kosa (używa się czasem nazwy Osa-Kosa). Tak w każdym razie mogli myśleć Niemcy, dość często ginący w przeprowadzanych przez Kosę akcjach. Dość wspomnieć o tak głośnych, jak zamach na szefa warszawskiego Arbeitsamstu Hugo Dietza, czy, nieudany, na wysokiego dowódcę SS i policji, Friedricha Krugera.
Pod koniec 1942 roku, dowódca Kosy Józef Szajski „Philips” wpadł na pomysł utworzenia oddziału do dywersji zagranicznej. Zasadniczo chodziło głównie o wysadzanie kolejowych transportów broni i amunicji ciągnących na front wschodni, ale też po prostu uszkadzanie trakcji, by wprowadzić komunikacyjny chaos. Zadanie to powierzył ppor. Bernardowi Drzyzdze – przedwojennemu podoficerowi, o efektownej przeszłości w walkach kampanii wrześniowej. Po jej klęsce znalazł się Drzyzga w oflagu, uciekał jednak z niego trzy razy, przedostając się wreszcie do Warszawy, gdzie jako „Kazimierz 30” został dowódcą baonu w Kosie.
Drzyzga był mózgiem Zagra-Linu – on planował akcje i ich szczegóły, on pośredniczył w kontaktach z wyższym dowództwem. Prawdziwym jednak twórcą tej komórki był Józef Lewandowski „Jur” – poznany przez Drzyzgę zupełnym przypadkiem w Częstochowie. Był postacią nietuzinkową, choć tak po prawdzie niewiele o nim wiadomo. Urodził się w Berlinie – stąd jego akcent był idealnie wręcz czysty, podobnie jak doskonała była jego znajomość stolicy III Rzeszy. Później wychowywał się i mieszkał w Bydgoszczy – był więc obywatelem Rzeszy, dzięki czemu mógł swobodnie prowadzić dużą firmę budowlaną. To ostatnie zapewniło mu trzy korzyści. Po pierwsze – świetnie zarabiał i cieszył się szacunkiem wśród Niemców. Po drugie – nieustannie podróżując po Rzeszy, zorientował się w panujących tam układach i poznał wielu wpływowych ludzi. Po trzecie wreszcie – miał dostęp do materiałów wybuchowych, głównie trotylu i plastiku.
Znałem go zaledwie od paru miesięcy, lecz miałem poczucie, że mogę mu całkowicie zaufać – wspominał Drzyzga. - W stosunku do Niemców był arogancki. Każdego traktował z góry. Takiego właśnie człowieka potrzebowałem do mojej pracy w Zagra-Linie
— wspominał Drzyzga.
I nie mylił się. Po skooptowaniu go do jednostki i zaprzysiężeniu na początku 1943 roku, „Jur” stał się centralną postacią Zagra-Linu. Już po pierwszej rozmowie obaj zgodzili się, co do tego, że przynajmniej pierwszy zamach należy przeprowadzić w Berlinie – tylko tam bowiem będzie miał on odpowiednią siłę nie tyle nawet niszczącą, co psychologiczną.
Po zastanowieniu się, zdecydowaliśmy się za poradą „Jura”, na stację kolejki podziemnej, jako pierwszy obiekt odwetu. Doszliśmy do przekonania, ze najbardziej demoralizującym uderzeniem byłaby stacja Friedrichstrasse. Zgodnie z informacją, była ona najruchliwszym i co najważniejsze, uczęszczanym przez Gestapo, SS i SA. Jednym słowem personel wojskowy. „Ju” miał zrobić dokładny wywiad, kiedy jest szczyt natężenia ruchu
— wspominał „Kazimierz 30”, dodając, że „Jur” zrobił znacznie więcej. Po przeprowadzeniu wywiadu, zorganizowaniu kilku ludzi i odpowiedniej porcji materiałów wybuchowych, osobiście pojechał do Berlina i 13 lutego wysadził w powietrze pierwszy z dworców na Friedrichstrasse.
Polscy „terroryści”
Drzyzga przezornie nie meldował dowództwu o tym pierwszym zamachu. Kiedy jednak po kilku dniach stawił się w towarzystwie „Jura” u „Philipsa” i pokazał mu plik berlińskich gazet rozpisujących się o eksplozji na dworcu, ten dosłownie oniemiał. „To jest rzeczywiście nie do wiary” – miał zakrzyknąć, kiedy odzyskał głos. Członkowie Zagra-Linu otrzymali natychmiast zgodę na realizację wszystkich swoich planów, a mieli ich już sporo. Pierwszym było pójście za ciosem i uderzenie w miejscu, którego Niemcy z pewnością się nie spodziewali, a które podkreśli ich bezradność wobec polskiej podziemnej dywersji. Dworzec główny na Fiedrichstrasse. To właśnie tam wybierał się „Jur” 8 kwietnia, kiedy wchodził do przedziału pociągu Warszawa-Berlin.
Tym razem towarzyszył mu Drzyzga, a także dwie kobiety: „Halina I” i „Halina W”, czyli Stefania Lewandowska i Maria Wasilewska, a także „Leon”, czyli Leon Hartwig. Byli oni częścią zespołu, który „Jur” zorganizował na potrzeby Zagra-Linu w Bydgoszczy. Tak właśnie zresztą Zagra-Lin funkcjonował. W Warszawie, Bydgoszczy i Kaliszu „Jur” tworzył podobne grupy zaufanych ludzi, których przeszkalał w kwestiach pirotechnicznych, prawdopodobnie też zaprzysięgał – miał w każdym razie do tego prawo. Skład takiej grupy był płynny, często w akcjach uczestniczyła tylko część ludzi. O tym, jak niewiele warszawskie dowództwo wiedziało o Zagra-Linie sporo mówi to, że ze zorganizowanej na końcu komórki w Rydze, nawet Drzyzga nie jest w stanie podać prawie żadnego nazwiska, a jedynie pseudonimy.
Oddział w Rydze wkrótce już wkrótce zresztą miał się bardzo przydać – tam bowiem zaplanowano wysadzenie niemieckiego transportu amunicji kierującego się w stronę Rosji. Wcześniej jednak Zagra-Lin postanowił kontynuować dobrą passę przy wysadzaniu dworców i już 23 kwietnia, a więc niespełna dwa tygodnie po zamachu na Friedrichstrasse, oddział przeprowadził eksplozję na dworcu kolejowym we Wrocławiu. Tu scenariusz był identyczny jak w Berlinie: „Jur” uzbroił bombę w dworcowej toalecie i pozostawił ją na peronie, w obstawie byli „Kazimierz 30” i „Halina I”. O 5.41, gdy z pociągu wychodzili żołnierze nastąpiła eksplozja – choć tym razem ofiar było zaskakująco niewiele: kilku zabitych i kilkunastu rannych. „Słysząc wybuch spodziewałem się strat o wiele większych” – przyznawał Drzyzga.
Na szczęście nie było też żadnych strat wśród wykonawców zamachu, którzy spokojnie, okrężnymi drogami powrócili do Bydgoszczy i Warszawy. Kiedy to nastąpiło, Drzyzga otrzymał awans na kapitana i krzyż Virtutti Militari – taki sam zawisł na piersi „Jura”. Pozostali członkowie ekipy odznaczeni zostali Krzyżami Walecznych i Krzyżami Zasługi.
Wojciech Lada
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/644531-berlin-do-wysadzania