Dwa dni temu niemal niezauważona minęła 80. rocznica konferencji w Wannsee. Przypomnijmy: 20 stycznia 1942 roku w luksusowej rezydencji na przedmieściach Berlina wyżsi oficerowie SS oraz przedstawiciele niemieckich ministerstw obradowali nad tym, w jaki sposób dokonać masowej zagłady 11 milionów europejskich Żydów. Obecność przedstawicieli resortów spraw wewnętrznych, sprawiedliwości, gospodarki, pracy, finansów, żywności, transportu i uzbrojenia oraz amunicji była konieczna, ponieważ realizacja tak ogromnego przedsięwzięcia byłaby niemożliwa bez wprawienia w ruch olbrzymiej maszynerii państwa niemieckiego.
W swoim tekście na łamach ostatniego numeru tygodnika „Sieci” zauważyłem, że protokół z konferencji w Wannsee, sporządzony przez Adolfa Eichmanna, jest najbardziej dobitnym dowodem, że ludobójstwo Żydów nie było dziełem wyłącznie nazistów, lecz całego państwa niemieckiego:
„W ten sposób miejscem „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” stały się obozy zagłady. Wszystkie z nich były niemieckimi instytucjami państwowymi, powstałymi z budżetu państwa niemieckiego i zatrudniającymi pracowników na państwowych posadach. Obozy korzystały z wielostronnej pomocy państwa, mając dostęp do wykwalifikowanej kadry urzędniczej oraz infrastruktury transportowej. Piece krematoryjne i komory gazowe konstruowali niemieccy inżynierowie, którzy doskonale zdawali sobie sprawę, do czego posłużą ich dzieła”.
Nędza pozytywizmu prawnego
Zazwyczaj przy okazji wspominania takich rocznic pada kategoryczne stwierdzenie „Nigdy więcej!” Żeby nie pozostało ono pustym sloganem, warto jednak zastanowić się nad przyczynami, które sprawiły, że tak wielu Niemców bez żadnych skrupułów uczestniczyło w ludobójstwie. W tym kontekście szczególnie ważne jest przyjrzenie się linii obrony, jaką reprezentowali niemieccy zbrodniarze podczas powojennych procesów. Pierwszym ze sposobów usprawiedliwiania swoich czynów było odwołanie się do zasady pozytywizmu prawnego.
Na czym polegała ta metoda? Otóż często oskarżeni podważali prawo zwycięzców do sądzenia ich, twierdząc, że w niczym nie naruszyli przecież obowiązującego w Niemczech prawa, wykonywali tylko polecenia i rozkazy, dlatego nie można ich z tego powodu pociągać do odpowiedzialności karnej.
Ich linia obrony wpisywała się w rozpowszechnioną w przedwojennej Europie koncepcję normatywizmu i pozytywizmu prawnego. Głównym przedstawicielem tego nurtu był austriacki profesor Hans Kelsen, który głosił separację prawa od prawdy i moralności. Jego zdaniem prawo jest kwestią powinności, a nie moralności. Nic więc dziwnego, że analizując proces Jezusa, Kelsen doszedł do wniosku, że Chrystus został słusznie skazany na śmierć w świetle obowiązującego prawa, dlatego wyrok był sprawiedliwy. Jest jakąś ironią historii, że austriacki prawnik, który dał narodowym socjalistom do ręki skuteczne argumenty, musiał sam przed nimi uciekać za granicę.
Z podanych powyżej powodów alianci, sądząc po II wojnie światowej zbrodniarzy niemieckich, nie mogli odwoływać się do zasad pozytywizmu prawnego, lecz do powszechnie uznawanych wartości uniwersalnych, prawdy obiektywnej czy prawa naturalnego. Ta koncepcja znalazła swoje odbicie w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka z 1948 roku.
Niestety, dziś coraz częściej wraca do łask koncepcja pozytywizmu prawnego. Zgodnie z nią coraz więcej dziedzin ludzkiego życia musi być regulowane przez prawo, które oderwane zostało od prawdy i moralności. Najlepszym tego przykładem jest dopuszczalność aborcji. Nie liczy się prawda obiektywna, że mamy do czynienia z ludzkim życiem w prenatalnej fazie rozwoju. Nie liczy się uniwersalne prawo moralne, jakim jest prawo do życia. Zostają one uchylone na podstawie przepisów, które nie liczą się z powyższymi wartościami. W ten sposób lekarze, unicestwiając ludzkie życie, nie mają sobie nic do zarzucenia, ponieważ postępują zgodnie z obowiązującym prawem. Podobnie jest w przypadku eutanazji czy innych sytuacji, w których prawo stanowione wchodzi w kolizję z uniwersaliami.
Pułapka autonomii moralnej
Powyższa argumentacja łączy się z inną linią obrony, zaprezentowaną podczas procesu w Jerozolimie przez Adolfa Eichmanna, który z kolei odwoływał się do Kantowskiej idei autonomii moralnej jednostki. Głosi ona mianowicie, że o wartości etycznej danego czynu rozstrzyga indywidualne sumienie, a nie ogólne normy moralne, tradycja czy prawo naturalne. W tej koncepcji człowiek nie tyle odkrywa wartości, ile sam stwarza je w swoim wnętrzu. Tak więc Eichmann uważał, że podążając za głosem własnego sumienia, a nie za przykazaniami religijnymi czy zasadami etyki absolutnej, czuł się usprawiedliwiony, nawet uczestnicząc w zbrodni ludobójstwa.
Dziś obserwujemy dominację takiego myślenia. To człowiek ma być kreatorem wszelkich praw. Ma kierować się nie tyle normami etyki absolutnej czy prawem naturalnym, lecz swoim własnym sumieniem. Problem polega jednak na tym, że jest to bardzo zwodnicza kategoria, ponieważ zgodnie z własnym sumieniem postępowali też Hitler, Himmler, Mengele czy Eichmann. Jeśli uważamy, że to sumienie ma być ostateczną instancją moralną, to konsekwentnie musimy usprawiedliwić ich czyny. Nie możemy taką ostateczną instancją uczynić też obowiązującego prawa, ponieważ to oni stanowili prawo i zgodnie z nim postępowali.
Musi istnieć zatem coś wyższego niż prawo i niż sumienie, w świetle czego moglibyśmy dokonywać osądów moralnych. Kłopot polega jednak na tym, że dziś cywilizacja zachodnia coraz częściej odrzuca inne kategorie wartościowania niż te, których jedynym kreatorem jest człowiek (czyli „ego”). Logicznymi przejawami tego są opisane wyżej autonomia moralna i pozytywizm prawny, na które powoływali się niemieccy zbrodniarze. Jest więc jakimś paradoksem, że wielu z tych, którzy krzyczą dziś: „Nigdy więcej!”, przygotowuje światopoglądowy grunt pod system, w którym możliwe będzie usprawiedliwienie każdej zbrodni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/582734-uwagi-na-marginesie-rocznicy-konferencji-w-wannsee