Ciarki przechodzą po plecach na myśl, że najbardziej pożądaną postawą mogłoby być dziś podpisywanie współczesnych odpowiedników volkslisty.
Gdy 1 sierpnia o godzinie 17.00 włączają się syreny, na minutę zatrzymuje się, a właściwie cofa czas. I otwiera się okno do innego świata, do innej Polski. Ten moment ma tak wielką siłę oddziaływania, bo to czas katharsis, oczyszczenia. Polacy na chwilę się zatrzymują i czują tęsknotę za światem prostych i fundamentalnych wartości: honoru, godności, patriotyzmu, odwagi, wierności, obowiązku, przyjaźni, odpowiedzialności, wspólnoty, dumy. Powstanie Warszawskie ma swoje polityczne, wojskowe i moralne uwikłania, ale 1 sierpnia o 17.00 one się nie liczą. Liczy się poczucie wspólnoty i wartości. I liczy się poczucie straty. Zagłady świata, który był daleki od ideału, ale gdyby trwał, Polska byłaby dziś całkiem innym państwem, a Polacy byliby lepsi, mieliby znacznie więcej powodów do dumy. I nie mieliby za sobą okresu moralnego poniżenia, a dla wielu złamania i spaskudzenia, czyli czasów komunizmu.
1 sierpnia wielu uświadamia sobie, że bohaterami tamtego czasu są przede wszystkim - z dzisiejszej perspektywy - „dzieciaki”, czyli osoby w wieku 15-25 lat. I tamte „dzieciaki” były tak dojrzałe, miały wpojone tak wysokie standardy moralne, takie poczucie odpowiedzialności i obowiązku, że to współczesnych „dołuje”. „Dzieciaki” z 1944 r. wydają się o pokolenie dojrzalsze. I są wyrzutem sumienia dla licznych apologetów filozofii wyśpiewanej przez Marię Peszek w piosence „Sorry Polsko”: „Gdyby była wojna, byłabym spokojna. (…) Nie musiałabym wybierać ani myśleć jak tu żyć. Tylko być, tylko być. Po kanałach z karabinem nie biegałabym. Nie oddałabym ci Polsko ani jednej kropli krwi”. A obok takich jak Maria Peszek są „realiści”, twierdzący, że nie ma powodu, by dziś „dzieciaki” były tak dojrzałe, bo polityczni macherzy wszystko załatwią przy zielonym stoliku, a jak trzeba, to i pod stołem. Czyli liczy się albo siła, albo szacher-macher. Tamtym „dzieciakom” tego typu pragmatyczna filozofia nie mieściła się w głowach. Bo byłaby zaprzeczeniem tego wszystkiego, w czym dorastali, o czym rozmawiali między sobą, z rodzicami i dziadkami oraz z nauczycielami.
Kiedy 1 sierpnia Polacy słyszą syreny, zastanawiają się, czy byłoby ich stać na to, co zrobiły tamte „dzieciaki”. Zastanawiają się nad tym, jak zostali wychowani, jak wychowują własne dzieci. I wnioski nie są budujące. Stąd u wielu poczucie wstydu, a z drugiej strony podziw dla tamtych „dzieciaków”. Jest znamienne, że dopiero ponad trzy dekady po 1989 r. i tylko częściowo 15-25-latkowie dorastają do poczucia, że byłoby ich stać na takie zachowania i takie wybory, przed jakimi stanęło pokolenie urodzone w latach 20. XX wieku. Ale jest budujące, że to się dzieje, bo przecież współczesne pokolenie 15-25-latków jest poddawane bardzo konsekwentnemu wypłukiwaniu z tego wszystkiego, co wymaga dojrzałości i odwagi. Ma to być głupie i sentymentalne. A przede wszystkim niepraktyczne, a liczy się przecież głównie antyheroiczny pragmatyzm. Ciarki przechodzą po plecach na myśl o tym, że najbardziej pożądaną postawą mogłaby być kolaboracja, czyli ochocze i masowe podpisywanie współczesnych odpowiedników jakichś volkslist.
1 sierpnia wielu Polaków, szczególnie tych młodych, dostrzega to, co w nas lepsze, szlachetniejsze. Odwołuje się też do narodowego etosu i najbardziej wartościowej części dziedzictwa. Wielu z nas odczuwa wtedy potrzebę katharsis, zrzucenia z siebie tej małości i oportunizmu, które dominują na co dzień. Wielu przypomina sobie tamte „dzieciaki” i ma świadomość ogromnej straty. A ta strata wskazuje na wielki narodowy potencjał. Tym bardziej że wcześniej była „strata” katyńska, były skutki Sonderaktion Krakau i generalnie skutki eksterminacji polskich elit przez Niemcy i Sowiety. Z tymi wszystkim ludźmi miałaby zupełnie inny, lepszy kształt. Ale może mieć inny kształt także dzięki pamięci o warszawskich powstańczych „dzieciakach”. 1 sierpnia wywołują oni poczucie dumy i zobowiązanie. Nawet jeśli zatrzymanie się 1 sierpnia o 17.00 to dla wielu tylko minuta zadumy nad sobą i nad Polską, to ta minuta wiele znaczy, otwiera wiele drzwi. Cudzoziemcy, zafascynowani twarzami Polaków zastygających 1 sierpnia o 17.00, wyczuwają, że w ludziach, na których patrzą zachodzi coś ważnego. I z każdym kolejnym 1 sierpnia tego ważnego przybywa. Dlatego ta rocznica jest taka wyjątkowa.
Powstańcze pokolenia straciły przed 1 sierpnia tak wiele, że te ocalałe resztki miały dla nich ogromną wartość. To nie byli desperaci, którym było wszystko jedno. W sierpniu 1944 r. to byli ludzie mający świadomość, że wojna skończy się w perspektywie kilku miesięcy i trzeba będzie urządzać się w nowej rzeczywistości. Mający świadomość spustoszeń moralnych, jakich wojna i okupacja dokonały w milionach ocalałych Polaków. Mający świadomość tego, jakie zasady i wartości wojna i okupacja zawiesiły, zrelatywizowały czy uprościły, żeby można było w ogóle prowadzić walkę z okupantem, zachowując człowieczeństwo.
Debatując o powstaniu często trzeba sobie odpowiedzieć, czy byłoby mnie stać na poświęcenie, które w najmniejszym stopniu nie gwarantuje sukcesu? Czy byłoby mnie stać na odwagę, która może się skończyć katastrofą, łącznie ze śmiercią bliskich i własną? Czy miał(a)bym zaufanie do czynników państwowych, gdyby te wezwały mnie do walki czy konspiracyjnej pracy na rzecz tego państwa w sytuacji zagrożenia, choć ich motywy i wybory byłyby mi obce, niezrozumiałe bądź nie miał(a)bym na nie żadnego wpływu? Czy byłoby mnie stać na ryzyko utraty dorobku życia, mieszkania, samochodu? Czy byłoby mnie stać choćby na porzucenie wygodnego życia, jakie przynajmniej do czasu gwarantuje stanie na uboczu, nieangażowanie się? Czy byłoby mnie stać na jakiekolwiek działanie i ryzyko, zamiast bezpiecznego mówienia o działaniu i tylko oceniania oraz recenzowania praktycznej aktywności innych? Czy byłoby mnie stać na porzucenie przekonania, że liczę się tylko ja i moi bliscy? Czy byłoby mnie stać na jakikolwiek czyn, gdy się nie wie, czy ostatecznie będzie on miał założony sens?
Pytania o Powstanie Warszawskie mają fundamentalne znaczenie przede wszystkim w czasie pokoju, bo odpowiedzi na nie dają wiedzę o tym, jakim Polacy są narodem, ile są gotowi zrobić dla własnej wspólnoty narodowej, na co byłoby ich stać, gdyby byt narodu i państwa były zagrożone. To nie są czcze rozważania teoretyczne, lecz pytania o to, jak w obecnej Polsce wygląda poczucie odpowiedzialności, poświęcenia, patriotyzmu, woli działania. A jednocześnie są to pytania o siłę i trwałość oportunizmu, koniunkturalizmu, pragmatyzmu, tzw. realizmu. Takie ustawienie debaty wielu irytuje, a wręcz wścieka, bo wymaga od nich zastanowienia się nad tym, jakimi są obywatelami, jakimi są Polakami.
Powstanie Warszawskie jest mitem założycielskim wolnej Polski. Stało się mitem państwowym, instytucjonalnym. Ten mit nie został narzucony przez niedemokratyczną czy opresyjną władzę, lecz jest oddolny. Zaczął się kształtować jeszcze w czasie głębokiej PRL. Skoro więc mit Powstania Warszawskiego stał się mitem narodowym i państwowym, zwalczanie go nie tylko nie ma sensu, ale jest szkodliwe z punktu widzenia narodowych i państwowych interesów Polski. Żaden narodowy mit i w żadnym państwie nie jest do końca idealny i dostatecznie szlachetny, bo to niemożliwe. Ale kiedy już jako taki funkcjonuje, ten mit jest szanowany, kultywowany i chroniony. Narody i państwa sławią i umacniają swoje mity założycielskie, a nawet posiłkują się nimi w swojej polityce zagranicznej, bo to przynosi liczne korzyści. A mit Powstania Warszawskiego jest tak pojemny, w tak dużym stopniu szlachetny i pokazujący najlepsze cechy Polaków, że jego podważanie jest tym bardziej bezsensowne.
Mity narodowe same się kształtują i gdyby były wyrazem Realpolitik, postawy antyromantycznej i niesentymentalnej czy nieheroicznej po prostu by nie powstały. Mity narodowe nie są do końca racjonalne, ale walka z nimi jest równie nieracjonalna, bo bezskuteczna, a przy okazji przynosi wymierne straty. Jeśli Polacy chcą mieć Powstanie Warszawskie jako mit narodowy i założycielski, to tak będzie niezależnie od wybrzydzania, podważania i sceptycyzmu.
Historycy mówiąc i pisząc o powstaniu dzielą włos na czworo i nie ma w tym nic dziwnego, bo taka jest ich rola. Jest tak z każdym ważnym wydarzeniem historycznym, choćby minęło od niego nawet kilkaset lat. Ale czym innym są dyskusje historyków, a czym innym podważanie mitu Powstania Warszawskiego, jego związku z losem Polaków, jego szlachetności, użyteczności i funkcjonalności tylko dlatego, że stał się mitem narodowym i państwowym, co z jakichś powodów ma być głęboko niesłuszne. Mit Warszawskiego jako mit narodowy funkcjonuje właściwie około 70 lat, więc przeszedł wszelkie testy, weryfikacje i falsyfikacje. Wybrzydzanie, że ten mit mógłby być lepszy jest zawracaniem głowy. Jest jaki jest, a na tle innych mitów narodowych akurat się wyróżnia na plus, a nie odwrotnie.
W ramach wybrzydzania na mit Powstania Warszawskiego i wyszydzania go mamy prosty podział na bohaterskich powstańców i zbrodniczych przywódców. Ten podział był istotą stosunku PRL do powstania (po 1956 r.) i stał się kanonem tzw. rewizjonistów w III RP. Występuje tu zasadniczy i ważny element szantażu historyczno-moralnego – nawet 200 tys. cywilnych ofiar. Tak, jakby to przywódcy powstania i przedstawiciele Delegatury Rządu na Kraj ich zamordowali, a nie Niemcy - z pomocą Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Łotyszy, Kozaków, Azerów czy mieszkańców Kazachstanu, Kirgistanu, Tadżykistanu, Turkmenistanu i Uzbekistanu (przez Niemców zbiorczo określanych jako oddziały turkiestańskie).
Podział na bohaterskich powstańców i zbrodniczych dowódców łączy komunistów w czasach PRL i rewizjonistów w III RP. Dla komunistów było oczywiste, że trzeba poczekać na „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną, a potem razem z nią pójść na Berlin. Dla rewizjonistów jest oczywiste, że latem 1944 r. głównym wrogiem były już Sowiety i wybuch powstania przeciwko Niemcom strategicznie był bezsensowny. Ofiara krwi to miała być skrajna głupota i zbrodnia na własnym narodzie. Komuniści nie brali, a rewizjoniści nie biorą pod uwagę, że w powstaniu walczyło przede wszystkim pokolenie „Kolumbów”, czyli najogólniej urodzonych w okolicach wojny polsko-bolszewickiej i Bitwy Warszawskiej. A ich dowódcami byli często uczestnicy tamtej wojny i bitwy. A to pokolenie miało wręcz wdrukowaną walkę o niepodległość z bronią w ręku, a nie przy zielonych stolikach. Zapomina się też o pamięci niebywałych zbrodni dokonanych przez Niemców w Warszawie i w Polsce, które nie tylko pokolenie „Kolumbów” z Armii Krajowej chciało pomścić.
Jest coś głęboko nieuczciwego i niemoralnego w rozliczaniu Powstania Warszawskiego z punktu widzenia świadomości roku 2021 czy choćby 1990. Politycznym celem powstania było wyjście naprzeciw Sowietów w roli gospodarza polskiej stolicy, a więc także polskiego państwa (taki był polityczny cel akcji „Burza”). Nawet, gdy to się nie udało w Wilnie i Lwowie. Pokolenie „Kolumbów” i ich dowódcy nie wyobrażało sobie stania z bronią u nogi w sierpniu 1944 r., co zresztą zarzucali im komuniści, a co znalazło wyraz w apelach o wywołanie powstania – najpierw Związku Patriotów Polskich (29 lipca) poprzez Radio Moskwa, a potem radiostacji im. Tadeusza Kościuszki (czterokrotnie 30 lipca 1944 r.).
Dziś można sobie przy biurku tworzyć „racjonalne” i „realistyczne” scenariusze, tylko to obraża zarówno powstańców, jak i cywilne ofiary, w których imieniu rzekomo te scenariusze są tworzone. Nie zabili ich generałowie Tadeusz Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński, Leopold Okulicki czy Antoni Chruściel, lecz Niemcy (wraz z pomocnikami z wymienionych wcześniej nacji) m.in. z Korpsgruppe von dem Bach (pod dowództwem SS-Obergruppenführera Ericha von dem Bacha), Kampfgruppe Reinefarth (pod dowództwem SS-Gruppenführera und General der Polizei Heinza Reinefartha), Angriffsgruppe Dirlewanger (pod dowództwem SS-Standartenführera Oskara Dirlewangera), Kampfguppe Rohr (pod dowództwem Generalmajora Günthera Rohra), Waffen-Sturm-Brigade RONA (pod dowództwem Waffen-Brigadeführera der SS und Generalmajora Bronisława Kamińskiego), Angriffsgruppe Reck (pod dowództwem majora Maxa Recka), Kampfgruppe Schmidt (pod dowództwem obersta Willego Schmidta), 3 Kosaken Regiment (pod dowództwem obersta Jakuba Bondarenki), Schützmannschaft Bataillon der Sipo Nr. 31 (pod dowództwem obersta Petra Diaczenki).
Gdy rewizjoniści co roku obrzydzają Powstanie Warszawskie jako przedsięwzięcie zbrodnicze, nie chcą pamiętać, że pierwszymi rewizjonistami w kwestii powstania byli Józef Stalin i jego szef MSZ Wiaczesław Mołotow. Kiedy 3 i 9 sierpnia 1944 r. w Moskwie ówczesny premier rządu RP na uchodźstwie, Stanisław Mikołajczyk, spotykał się z sowieckim dyktatorem, ten opisywał mu powstanie jako przedsięwzięcie zbrodnicze. I podobnie ujmował to ówczesny szef MSZ u Stalina - Wiaczesław Mołotow. Kierunek wyznaczony przez Stalina przejęli rządzący potem Polską komuniści. Dla nich też powstanie było zbrodnicze, a jego uczestnicy najpierw byli ścigani, torturowani i mordowani. A po 1956 r. nastąpiła taka zmiana, że powstanie nadal było zbrodnicze, zaś sami powstańcy już byli bohaterami, tylko bezwzględnie i okrutnie wykorzystanymi przez zbrodniarzy i zdrajców w rodzaju generałów Tadeusza Bora-Komorowskiego, Tadeusza Pełczyńskiego, Leopolda Okulickiego czy Antoniego Chruściela. Teraz podobnie oceniają powstanie rewizjoniści. Tyle że wyprzedzili ich Władysław Gomułka, Józef Cyrankiewicz, Edward Gierek, Piotr Jaroszewicz, Wojciech Jaruzelski czy Czesław Kiszczak. Wyprzedzili też czołowi historycy PRL, m.in. Włodzimierz Tadeusz Kowalski, Ryszard Frelek czy Eugeniusz Duraczyński.
Rewizjoniści chętnie powołują się na oceny m.in. generałów Kazimierza Sosnkowskiego, Władysława Andersa czy Mariana Kukiela, ale oni byli uczestnikami tamtych wydarzeń, wojskowymi i politykami, uczestnikami sporów w rządzie i Wojsku Polskim. Byli także współodpowiedzialni za wydarzenia z tamtego czasu, w tym za Powstanie Warszawskie. Sosnkowski był przecież naczelnym wodzem, Kukiel – ministrem obrony, a Anders – kandydatem na naczelnego wodza, najważniejszym w tym czasie dowódcą. Podobnie jak uczestnikiem wydarzeń był pisarz i publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz, zdeklarowany stronnik gen. Sosnkowskiego. Czym innym jest zatem ocena współuczestników wydarzeń i współodpowiedzialnych za nie, a czym innym zewnętrzny rewizjonizm, i to uprawiany po latach.
Australijski historyk prof. Christopher Clark, pracujący na Uniwersytecie Cambridge, autor m.in. książki „Lunatycy. Jak Europa poszła na wojnę w roku 1914”, twierdzi, że ani wydarzenia dziejące się w konkretnym czasie, ani ich rzetelna analiza przez historyka nie są tym, czym pisanie powieści kryminalnej przez Agathę Christie. Autorka powieści po prostu od razu wszystko wie, łącznie z finałem, więc może dowolnie manipulować materiałem. Uczestnicy wydarzeń i rzetelni historycy tego nie wiedzą, bo jedni muszą uwzględniać setki warunków, w tym nieprzewidywalnych, a drudzy muszą wszystko przebadać, żeby wyciągnąć wnioski, które na początku nie są przecież znane. Rewizjoniści historyczni najczęściej zachowują się tak jak Agatha Christie - wszystko wiedzą od razu, a potem tylko manipulują materiałem, żeby zobrazować swoje tezy. Jeśli historyk od razu wszystko wie, a przede wszystkim od razu zna winnych i tylko szuka argumentów ilustrujących ich winę, jego praca nie ma żadnego sensu – uważa Clark. To jest bowiem tylko literatura, czyli fikcja. Rewizjoniści uprawiają literaturę pozując na historyków. Uprawianie literatury ułatwia im brak elementarnego warsztatu naukowego albo celowe zapomnienie o nim, żeby się łatwiej pisało czy wygłaszało rewizjonistyczne tezy. Rewizjonizm w formie literatury jest wyjątkową łatwizną. I dobrym biznesem, a nie żadnym patriotycznym czy krytycznym obowiązkiem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/560868-1-sierpnia-warto-przeprowadzac-narodowy-rachunek-sumienia