„Takie zjawisko u nas nie istnieje” – zapewniał na łamach „Expressu Wieczornego” płk Stanisław Górnicki z wydziału kryminalnego w Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej. Chodziło o porwania dzieci, ale to było kłamstwo. Od 1950 do 1957 r. zniknęło blisko 200 nieletnich
19 lipca 1956 r. w Kielcach zaginęło troje dzieci. Ten i inne przypadki opisuje Przemysław Semczuk w książce „Czarna wołga. Kryminalna historia PRL”. Dzieci zniknęły, kiedy Barbara Sieśkiewicz odwiedziła koleżankę mieszkającą na przedmieściach, w Baranówku (obecnie to dzielnica Kielc). Kobieta zabrała ze sobą czteroletnią córeczkę Mirkę, ośmioletniego synka Marka i syna sąsiadów, jedenastoletniego Janusza Pacana. Dzieci wybiegły pobawić się na podwórku. Nie było powodu, by ich pilnować, bo okolica należała do spokojnych, a dzieciaki dobrze ją znały.
Pół godziny później Barbara Sieśkiewicz wyszła z domu, ale dzieci w pobliżu nie było. Przez kilka kolejnych godzin kobieta szukała ich sama, potem dołączył jej mąż, aż w końcu wieczorem tego samego dnia do poszukiwań skrzyknęli się prawie wszyscy okoliczni mieszkańcy. Bezskutecznie. Następnego dnia w teren ruszyła milicja, zaalarmowano batalion Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, sprowadzono psy tropiące. W poszukiwaniu dzieci pomagało także 150 robotników wysłanych przez dyrekcję zakładu, kiedy ta dowiedziała się, dlaczego Sieśkiewicza nie ma w pracy. Sytuacja w Kielcach stawała się napięta, a podsycały ją plotki o mordercach i porywaczach dzieci. Mówiło się, że to Żydzi porywają chrześcijańskie dzieci, aby z ich krwi robić macę na szabas. Władza traktowała poważnie nawet takie absurdalne doniesienia, ponieważ dziesięć lat wcześniej właśnie w Kielcach po podobnym oskarżeniu tłum zlinczował 37 Żydów. Te wydarzenia nazwano „pogromem kieleckim”.
Mroczny samochód
Tym razem jednak podejrzenie pada nie na Żydów, ale na Greków i wtedy chyba po raz pierwszy pojawia się motyw dużego, ciemnego samochodu, którym dzieci rzekomo wywieziono w siną dal. Takie informacje do milicyjnej centrali przynieśli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, którym „obywatel Chądzyński zeznał, że widział granatowy samochód”, a w nim troje dzieci. Te zeznania potwierdziły także dwie inne osoby. Ubecy doszli do wniosku, że poszukiwania w okolicy należy przerwać, gdyż dzieci zostały uprowadzone.
Trop prowadził do Czechosłowacji, bo właśnie stamtąd, dużym, granatowym samochodem do kuzyna w Kielcach przyjechał obywatel grecki Apostolitis. I w czasie, kiedy dzieci zaginęły, Grek wyjeżdżał z miasta w kierunku Cieszyna, drogą przez Baranówek. Kielecka bezpieka poprosiła o pomoc StB, czechosłowacką policję polityczną, ale mężczyźnie nie udowodniono związku ze sprawą. Do Polski sprowadzono nawet jego samochód, ale wtedy świadkowie nie byli pewni, czy chodzi o to auto.
W styczniu 1957 r. w Warszawie porwano Bohdana Piaseckiego, syna Bolesława Piaseckiego – polityka, przywódcy przedwojennej Falangi i założyciela stowarzyszenia PAX. Nieznani sprawcy uprowadzili go wprost z ulicy, kiedy wracał ze szkoły. Porywacze zażądali okupu: 100 tys. zł i 4 tys. dol.
Do kolejnego porwania doszło kilka dni później w Krakowie. Trzyletniego Marka Ogonowskiego mama zostawiła tylko na chwilę w wózku przed zakładem fryzjerskim. To wystarczyło, żeby chłopiec zniknął. Wózek odnaleziono kilkaset metrów dalej w bramie.
Prasa natychmiast połączyła oba wydarzenia. Interpretacja, zresztą bardzo prawdopodobna, brzmiała tak: w kraju działa szajka porywaczy dzieci, która po akcji w stolicy przeniosła się teraz na południe Polski. Kilkanaście dni później ta hipoteza wzięła w łeb, bo mały Marek Ogonowski odnalazł się. Przyprowadziła go na milicję szesnastoletnia dziewczyna, która twierdziła, że go znalazła. Milicjanci nie mieli dowodów na to, że to ona porwała malca, ale byli o tym przekonani. Nieufność władzy do obywateli i obywateli do władzy była wszak wówczas na porządku dziennym.
Wkrótce miała się też wyjaśnić sprawa porwania trojga dzieci z Kielc, ale zanim milicja odkryła, jak było naprawdę, funkcjonariusze zbadali setki fałszywych tropów. W „sprawie kieleckiej” milicjanci brali pod uwagę aż 70 różnych hipotez podsuwanych głównie przez obywateli, którzy wprost zasypywali komendy anonimami.
W donosach pojawiał się często wątek handlu dziećmi, a podejrzenia kierowano nawet na rodziców. Nie udało się tego jednak udowodnić. Fałszywym tropem było także zeznanie pewnego robotnika, który stwierdził, że dzieci zamurowano w piwnicy Szkoły Podstawowej nr 5. Kiedy robotnik malował w owej szkole ściany, na jednej z nich zauważył świeży tynk. Kiedy o to zapytał, koledzy go pobili. To miało stanowić dowód na ukrycie malców w ścianie. W rzeczywistości znajdowała się tam nieczynna studzienka kanalizacyjna.
Szczytem dezinformacji był jednak chyba anonim, w którym jako sprawcę wskazywano sąsiada dzieci. Donos podpisano: „ LD L. p. L.p.o.w.P”. Ubecja błyskawicznie rozszyfrowała skrót. Autorką listu była Lidia Duet zamieszkała w Ludomach, poczta Ludomy, powiat Oborniki, województwo poznańskie. Kobieta na przesłuchaniu przyznała, że jest świadkiem Jehowy, a informacje zawarte w liście przekazał jej podczas widzenia sam Bóg.
Wśród donosów było także coraz więcej informacji o tym, że dzieci widziano w czarnym samochodzie, sprecyzowano już, że chodziło o wołgę. Czasem nawet podawano numery rejestracyjne, ale milicja nie chwaliła się tymi „rewelacjami”. Chodziło bowiem zazwyczaj o auta, którymi jeździli partyjni dostojnicy. Podejrzewano, że ktoś wskazuje na te pojazdy, aby zrobić władzy na złość.
Opowieść wciąż żywa
Milicja przypuszczała, że porwanie Bohdana Piaseckiego w Warszawie może mieć podtekst polityczny, bo jego ojciec po 1945 r. wspierał władze komunistyczne, za co pozwolono mu zostać prezesem katolickiego stowarzyszenia PAX. Bolesław Piasecki naciskał na władze partyjne, aby śledztwo traktować priorytetowo. Podobno interweniował w tej sprawie u samego Gomułki. Niestety, chłopca odnaleziono martwego i to przez przypadek. Po dwóch latach konserwatorzy sprawdzający urządzenia sanitarne w jednym ze schronów przeciwlotniczych w Warszawie natknęli się na zamknięte drzwi ubikacji. W środku znaleziono Bohdana, który miał w serce wbity nóż. Mimo kilkuletniego śledztwa sprawców nie ujęto.
Nieszczęśliwe zakończenie miała także największa akcja poszukiwawcza w historii PRL, czyli śledztwo w sprawie zaginięcia trojga dzieci w Kielcach. Szukano ich w Czechosłowacji, Austrii i Niemczech. Podejrzewano, że mogły zostać sprzedane do domu publicznego w Europie Zachodniej, a tymczasem prawda okazała się banalna i leżała bardzo blisko.
Zaledwie dwieście metrów od miejsca, gdzie ostatnio widziano dzieci, znajdowała się ogromna hałda piachu, używana w celach budowlanych. Woźnica Tadeusz Staniec zauważył, że kiedy podjeżdżał do niej z jednej strony, jego koń zawsze się płoszył i trudno go było uspokoić. Mężczyzna postanowił w końcu te hałdę rozkopać. Już po pierwszych wbiciach szpadla odkrył ciała trojga zaginionych dzieci. Gdyby władzy tak bardzo nie zależało na ukrywaniu procederu porwań dzieci, to nazwisko Mieczysławy Hały stałoby się głośne zapewne dużo wcześniej. W marcu 1957 r. w Brzegu koło Wrocławia zaginął trzyletni Romek Zięba. Dwa dni później ktoś zadzwonił na komisariat i uprzejmie poinformował, gdzie znajduje się kobieta, która „kradnie” i przetrzymuje cudze dzieci. Doniesienie brzmiało nieprawdopodobnie, ale funkcjonariusze byli wówczas bardzo wyczuleni na sprawy uprowadzania nieletnich. W mieszkaniu pod podanym adresem zastali kobietę w średnim wieku i czwórkę dzieci. Wszystkie miała wpisane do dowodu. Jeden z milicjantów zauważył jednak, że mały chłopczyk ma założone rajtuzy na lewą stronę. Zapytał go, jak się nazywa, a malec odpowiedział: „Romek Zięba!”. Mieczysławę Hałę zatrzymano, Romek wrócił do domu, a pozostałe dzieci – siedmioletnia Janina i czteroletnie bliźnięta Tadeusz i Basia – trafiły do domu dziecka. Tam okazało się, że mały Tadeusz jest… dziewczynką i to w żadnym stopniu niespokrewnioną ze swoją niby-siostrą bliźniaczką.
Po kilku dniach odnaleziono także męża Mieczysławy Hały, który był z nią w separacji, ale wychowywał dwoje ich dzieci. Wtedy odkryto, że kobieta nigdy nie rodziła, a cała szóstka została porwana.
Dlaczego w pamięci ludzi tak mocno zapisała się właśnie czarna wołga jako symbol porwań
dzieci? Przemysław Semczuk w „Kryminalnej historii PRL” przytacza przypadek z Warszawy, kiedy dwie kobiety weszły do mieszkania państwa Henclów. Podały się za daleką rodzinę gospodarza, a wpuściła je do środka pani domu, mimo że o kuzynkach nigdy nie słyszała. Po kilku godzinach wyszła do pracy, zostawiając im pod opieką trzyletnią córkę Lilianę. „Express Wieczorny” podał, że porywaczki odjechały wraz z dzieckiem taksówką, czarną wołgą. Sprawę rozwiązano błyskawicznie, milicja pochwaliła się, że stało się to „dzięki zaangażowaniu wielu osób”. Niestety, na komisariat nie zgłosił się kierowca czarnej wołgi…
Marcin Wikło
Tekst ukazał się w tygodniku "Sieci" Nr 18(22)2013, 6-12 maja 2013
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/55444-legenda-czarnej-wolgi