Do niezwykłych opowieści o Żołnierzach Wyklętych zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Historie rotmistrza Witolda Pileckiego, majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory” czy w pewnym sensie wrocławskiego Wyklętego, Adama Lazarowicza „Klamry” dzięki licznym publikacjom znane są szerokiemu gronu Polaków. To postacie wielkie, znaczące, pomnikowe. Gdzieś na uboczu pozostali bliscy Żołnierzy Wyklętych. Cierpienia żon, które odsiadywały wyroki swoich mężów, krzywda niewinnych dzieci, liczne prześladowania dotykające rodziny to była po wojnie codzienność. Codzienność, którą opisałem w książce „Wrocławskie Rodziny Wyklęte”.
Trudno nie podziwiać matek, które po powrocie z więzień, często bez gorsza, próbowały skleić rozsypane relacje z dziećmi. Przejmująca w tym kontekście jest opowieść Marty Ziębikiewicz, córki Władysława Łukasiuka „Młota”. Na pytanie kim była dla niej w tym czasie mama odpowiedziała:
Nie wiadomo… To było urwane wszystko. Potem staraliśmy się to związać, ale rozumie pan, jak miliony niteczek się urwało, to potem można było je związać w jeden wielki węzeł. Ale to nie to samo…
Rodzinom Wyklętym towarzyszyła bieda, głód, rozłąka, odrzucenie przez społeczność. Zbigniew, syn Adama Lazarowicza „Klamry”, aby wyżywić rodzinę zbierał opieńki w Parku Szczytnickim.
To była nasza manna od Pana Boga – opowiadała mi żona Zbigniewa, Halina - Nigdy tyle grzybów nie było!
Dzieci Wyklęte do dziś noszą na sobie ciężary minionych lat. Ucieczka w samotność i zapomnienie to dość powszechny obraz, który wyłania się z rozmów i obserwacji. Przykładem jest pani Lucyna Wasylów, córka Eugeniusza Werensa „Pika”, która urodziła się w celi wrocławskiego więzienia przy ul. Kleczkowskiej. Wstrząsające są listy 10-letniego Krzysztofa Olechnowicza, syna Antoniego Olechnowicza „Podhoreckiego”, który pisał do władz:
Proszę bardzo obywatela Prezydenta o zwolnienie mojej mamy z więzienia, by mogła zaopiekować się nami, bo tatusia już nie mamy od czasu wojny. Wszystkie dzieci mają mamusię i tatusia, a my nie mamy nawet mamusi.
Doświadczenia wojenne i powojenne przełożyły się na życiowe decyzje pana Krzysztofa, wówczas 12-latka:
To był rok 1952. Wiedziałem, że ojca zabili. Jako dziecko zetknąłem się ze śmiercią, która działa się wokół nas, w rodzinie i u innych. Dotarło do mnie, że wszyscy muszą umrzeć. A skoro tak, to jak można dawać życie i śmierć tym, których się kocha.
Część Dzieci Wyklętych dopiero wiele lat po wojnie odkryła swoją przeszłość, zrozumiała, że nie jest dzieckiem bandyty, ale bohatera.
Oficjalna wersja brzmiała, że był kolejarzem, który zmarł i Mamusia wyszła drugi raz za mąż – mówił mi Krzysztof Marszałek, syn Ludwika Marszałka „Zbroi”.
Dzieciom Wyklętym towarzyszyła także tęsknota za nieznanym rodzicem, czekanie i ból. Uczucia tak silne że przemieniały się w życiowe postawy. Także dlatego, ze nie dane było tym dzieciom odbyć żałoby, wypłakać się. Gdy zapytałem Barbarę Leonowicz, córkę Jana Leonowicza„Burty” czy często o wraca myślami do taty odpowiedziała:
Gdyby Pan zapytał ile razy dziennie do niego wracam, to byłby bliższy prawdy. Ciągle jeszcze czekam, że odnalezione zostanie miejsce w którym ukryto jego ciało.
Pomimo ciężkiej i ofiarnej pracy prof. Szwagrzyka i jego zespołu do dziś wiele z grobów bohaterów pozostaje nieznane.
Wśród tragicznych życiowych doświadczeń, beznadziei Rodzin Wyklętych były także wyjątki. Mam na myśli wrocławską rodzinę Lazarowiczów, która jest fenomenem w skali kraju. To familia, która wprost postawiła się brunatnemu i czerwonemu totalitaryzmowi. Od Bitwy Warszawskiej aż po Solidarność, od Adama poprzez Zbigniewa, aż po Romka. Jej losy układają się w niesamowitą sztafetę wolności i stanowią zarazem świadectwo tego, jak wewnętrzna moc rodziny - której źródłem są wiara w Boga i miłość Ojczyzny –zmieniają świat.
Zamiast zakończenia chciałbym przytoczyć słowa człowieka – Kornela Morawieckiego który kilkadziesiąt pal później również bił się w wolną Polskę. We wstępie do Wrocławskich Rodzin Wyklętych legendarny opozycjonista napisał:
Polska i wolność - te słowa bardzo pasują do siebie.
Nizina europejska, na której mieszkamy, która jest od tysiącleci dla plemion słowiańskich domem, to jest bardzo niebezpieczny i trudny obszar. I na tym obszarze udało nam się stworzyć państwowość, przyjąć wysoki poziom kultury, który prezentuje chrześcijaństwo. To dawało zasadnicze podstawy, pozwalało się jednoczyć, wiele razy nas ratowało. Jednak bez umiłowania wolności na nic to wszystko, zostalibyśmy podbici i zdominowani przez inne narody, to zresztą groźba, która stale nam towarzyszy. Dlatego staliśmy się narodem dumnym, buntowniczym, ciągle dążącym do wolności. To jest taki paradoks. Poświęcaliśmy życie, ale w dużym stopniu dzięki temu jesteśmy.
Książkę o Wrocławskich Rodzin Wyklętych będzie można otrzymać we Wrocławiu m.in. w Stowarzyszeniu Solidarność Walcząca, Konspirze, Stowarzyszeniu Odra Niemen.
Fragment rozmowy z Martą Ziębikiewicz, córką Władysława Łukasiuka „Młota”
(…) Skąd Wrocław w pani historii?
Tutaj wcześniej zatrzymał się Lucjan Minkiewicz, poprzedni komendant VI Brygady Wileńskiej. Mieszali z żoną i małym synkiem przy ul. Pokutniczej, dziś to ulica Łaciarska. Zatrzymaliśmy się najpierw u niego, a potem na Dąbrowskiego, czyli przy dzisiejszej ul. Komuny Paryskiej.
Kiedy aresztowano mamę drugi raz?
To był 1948 rok i słynna, ogólnopolska akcja „X”, gdy schwytano wielu dowódców V i VI Brygady. Aresztowano wtedy Łupaszkę, Minkiewicza i Olechnowicza, Tomaszewskich. Minkiewicz jeszcze zdążył jeszcze uciec z „kotła” we własnym domu i od razu przyszedł do nas powiedzieć, że u niego już są. Przespał się u nas i następnego dnia pojechał do siostry do Krakowa. Tam go złapali. A u nas zrobili kocioł dzień później.
Pamięta go pani?
Pamiętam jak robili rewizję, jak rozpruwali kanapy, jak wszystko wyrzucali z szaf. Nie mieliśmy łazienki i mama grzała wodę na piecu-kozie. Bardzo się nadymiło. Szepnęła wówczas kuzynce, która przywiozła listy od ojca, aby wyciągnęła z szafki dokumenty i zdjęcia i je spaliła. I ona w tym zamieszaniu i dymie spaliła to. Teraz mi trochę żal, bo pewnie w ubeckich dokumentach przynajmniej część przetrwałaby, a tak nie mamy żadnych listów i zdjęć od taty. Ale wtedy było to najlepsze wyjście. „Kocioł” trwał, obcy ludzie siedzieli, co pewien czas ktoś przychodził. Pamiętam grubego pana i panią, którzy byli u nas. W końcu musieli ich wypuścić, bo któregoś dnia po prostu zniknęli.
A mama kiedy zniknęła?
Którejś nocy, może nad ranem obudziłam się i mamy już nie było. Zaczęłam płakać. Kuzynka, która spała na drugim łóżku, powiedziała: „Cicho, cicho, nie płacz, mama poszła kupić masło”. Pamiętam to i to jakie głupstwo mi powiedziała. Jest ciemno, jest noc i nagle masło jest najważniejsze, masło poszła kupić? Dziś wiem, że pewnie była w dużym szoku.
Co się działo z panią?
„Kocioł” ciągle trwał. Z dokumentów wynika, że mamę aresztowano 5 lipca, a „kocioł” trwał dziesięć dni. Nie pamiętam co jedliśmy, kto gotował, kto kupował, tylko pamiętam, że ci panowie siedzieli, siedzieli i siedzieli. Najbardziej zapamiętałam noc. Z mego łóżka bardzo dobrze widać było okna, jak oni siedzieli przy oknie i palili papierosy. Czuwali i czekali. Pamiętam te ogniki jak się twarz rozjaśnia i ciemnieje, i znowu rozjaśnia i ciemnieje. Czasami któryś z nich przychodził i kładł się obok mnie. On spał ale ja nie spałam. Bałam się.
Nie mogę w to uwierzyć…
Któregoś poranka obudziły mnie strzały i krzyki. Zerwałam się i weszłam do pokoju . Na podłodze leżał Antoni Wodyński. W kałuży krwi, rozebrany do naga, a nad nim stali panowie i o coś pytali. Usłyszał jak weszłam, odwrócił głowę i chyba coś powiedział do mnie. Znałam go, bo wcześniej był u nas na Wielkanoc. Oblewaliśmy się wodą, patrzyliśmy przez okno jak Wrocław się bawi. I on był dla mnie Antosiem. I teraz ten Antoś leżał w kałuży krwi, a oni stali i o coś go pytali. Teraz wiem, że najpierw się człowieka opatruje, pomaga mu, a potem się go pyta, wówczas nikt mu nic nie robił, tylko stali i pytali. Potem położyli go na kocu, w czterech wzięli za rogi i znieśli na dół. Z czwartego piętra. My także musiałyśmy zejść. Nie wiem dlaczego. Po chwili przyjechał samochód typu Żuk i położyli go na podłodze. Nie wiem, czy on jeszcze żył.
Co się z nim stało?
Wiele lat później prof. Szwagrzyk przeszukał wszystkie dokumenty szpitalne, cmentarne i ubeckie i niegdzie nie było o nim wzmianki. Przypuszczam, że ciało przekazano na Akademię Medyczną albo gdzieś wyrzucono.
Wstrząsające…
Na ulicy, chociaż to był ranek, zebrało się trochę przechodniów. Obok mnie stanęło takich dwóch chłopców starszych ode mnie. I wtedy pierwszy raz usłyszałam od innego dziecka: „Patrz! Złapali bandytę”. A drugi chłopak dodał: „To ojciec tej dziewczyny”.
Ale nie ostatni?
Nie, to nie był jedyny raz. Zostałam dzieckiem bandyty na dłużej.
Co działo się później?
Wróciliśmy wszyscy na górę. Panowie powyrzucali wszystko z szaf i popakowali w takie toboły z prześcieradeł. Zaplombowali drzwi, ponaklejali karteczki z pieczątkami, kuzynkę zabrali do aresztu, a mnie oddali sąsiadce naprzeciwko.
Ubecy oddali panią sąsiadce?
Tak, oddali mnie sąsiadce. To było drzwi w drzwi. Z naszego mieszkania mogli obserwować co się tam dzieje.
Przepraszam, Ubecy oddali małe dziecko komuś obcemu?
Tak, obcej osobie. Pytałam później mamę, czy pamiętała nazwisko tej pani. Niestety, mama nie pamiętała. (…)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/541406-wroclawskie-rodziny-wyklete