W erze „przedlodówkowej” weki lub słoninę mieszkańcy bloków przechowywali często w spiżarkach, czyli podokiennych szafkach. W zimie było w nich chłodno dzięki otworowi w murze przysłoniętemu tylko kratką.
„Mamo, mamo! Kiedy będziemy robić zapasy na zimę? Nie będziemy robić? Jak to, nie? Pani powiedziała, że trzeba!” – 54-letnia Anna wspomina schyłek lat 80. i zakończony szlochem oraz tupaniem nogami powrót córki z przedszkola. – Była przekonana, że zrobienie przetworów, które mają wystarczyć do wiosny, to coś tak koniecznego, jak umycie zębów przed snem – opowia0da mama dorosłej dziś córki.
Panie przedszkolanki rzeczywiście snuły niezwykle barwne opowieści o wiewiórkach, które gromadzą w dziupli orzechy, więc i my musimy być podobnie zapobiegliwi. Potem dzieci dostawały jabłka i grzyby, które następnie kroiły i nawlekały na nitkę do suszenia.
– Dziś robienie zapasów na zimę to bardziej hobby niż konieczność. W PRL było to uzasadnione kiepskim zaopatrzeniem sklepów, a często wynikało też z przyzwyczajeń ludzi przenoszących się ze wsi do miasta – mówi dr Błażej Brzostek, historyk, autor książki „PRL na widelcu”. – Państwo jednak zachęcało do kupowania gotowych wyrobów, bo po prostu na tym zarabiało. A jeśli ktoś miał owoce z własnego ogródka albo nabywał je u znajomego rolnika i w dodatku samodzielnie je przerabiał, nie miało z tego żadnego zysku – dodaje historyk.
Ulepek z mirabelek
– Na pewno opłacało się robić dżemy i konfitury, jeśli komuś zależało na ich jakości – potwierdza pani Anna. – Co prawda nie było problemu, żeby o dowolnej porze roku kupić dżem, który w dodatku był tani, ale składał się on głównie z cukru i jakiegoś środka żelującego, a owoców była w nim śladowa ilość. Krótko mówiąc, nie był ani zdrowy, ani smaczny. Ja nie musiałam się zajmować domową produkcją konfitur, bo zawsze robiła je mama. Jeszcze kilka lat temu w piwnicy można było znaleźć słoiczki z napisem „Wiśnie’88” – wyjaśnia.
Niektórzy jednak woleli się zadowolić kupnymi przetworami albo liczyć na to, że od czasu do czasu dostaną prezent od znajomych. Taką postawę prezentowała nieżyjąca już ciotka 56-letniej Haliny: – W latach 60. ciocia przygotowała mnóstwo słoików na całą zimę i wstawiła je do piwnicy. Niestety, lekkomyślnie przechowywała tam również cenne rzeczy, m.in. zabytkową maszynę do pisania. Pewnego dnia włamali się złodzieje i zabrali to, co uznali za wartościowe. Pół biedy, gdyby zrabowali konfitury i zjedli na zdrowie. Ale oni je bezczelnie poodkręcali. Być może szukali ukrytego złota. Ponieważ nic nie znaleźli, zostawili zapasy. Kiedy ciotka zorientowała się, co się stało, przetwory nadawały się do wyrzucenia. I to ją ostatecznie zniechęciło do szykowania konfitur domowej roboty – opowiada pani Halina.
32-letnia Katarzyna wspomina szykowanie przetworów z przypadku i najtańszym z możliwych kosztem. Miała wtedy sześć lat i akurat nocowała u babci na warszawskim Ursynowie. Postanowiły odwiedzić ciotkę mieszkającą na Służewie nad Dolinką. – Pojechałyśmy w ciemno, bez uprzedzenia, bo babcia nie miała wtedy telefonu. Mieszkanie zastałyśmy zamknięte, ale nie jechałyśmy na próżno – pod blokiem ciotki rosły mirabelki. Babcia miała w torebce jakąś plastikową siatkę, więc zaczęłyśmy zbierać to, co spadło z drzewa. A było tego naprawdę mnóstwo. Kiedy wróciłyśmy do domu, od razu zabrałyśmy się do roboty. Przerabianie mirabelek na powidła trwało do północy. Do dziś pamiętam strumienie cukru wsypywanego do gara, bo babcia wciąż uważała, że śliwki są za kwaśne. Za parę dni mama, która miała zupełnie inny gust, skomentowała krótko: ulepek! Bo jeśli już sama robiła powidła, wystarczała jej... fruktoza zawarta w owocach, cukru nigdy nie dosypywała – opowiada pani Katarzyna.
Takie upodobania, niezależnie od tego, że dobre dla zdrowia, były w PRL po prostu bardzo praktyczne. Bo cukier, chociaż w „handlu uspołecznionym” tani, od 1976 r. był reglamentowany. Kto chciał kupić większą ilość niż ta, którą można było uzyskać za okazaniem „biletów towarowych”, musiał za produkt słono zapłacić w tzw. sklepie komercyjnym, czyli miejscu, gdzie zaopatrywano się poza reglamentacją, za to po cenach parokrotnie wyższych niż te oficjalne.
– A jednak ludzie zawsze mieli zgromadzony cukier. W stanie wojennym trudno było dostać zwykły sypki, ale ten w kostkach był częściej dostępny, bo droższy. Komu zależało na słodzeniu przetworów, ten kupował taki w kostkach i kruszył – mówi dr Błażej Brzostek.
Aby późnym latem zrobić owocowe zapasy na zimę, cukier trzeba było magazynować cały rok. Ludzie robili tak nawet przed wprowadzeniem kartek.
„Poproszę pięć kilo cukru” – składa w sklepie zamówienie „Marysia” vel Stanisław Rochowicz (Wojciech Pokora), bohater komedii Stanisława Barei „Poszukiwany, poszukiwana”.
„Dla mnie, proszę pani, pięć. Nie, sześć!” – rzuca zbierająca się do wyjścia inna klientka i przezornie wraca do lady. Nieświadoma, dlaczego „Marysia” kupuje taką ilość słodkich kryształków (zatrudniający ją „profesor”, którego grał Mieczysław Czechowicz, pędził z nich bimber pod pozorem badania „zawartości cukru w cukrze”), była zapewne przekonana, że wkrótce cukier może podrożeć albo go zabraknie.
– Do dziś z czasów dzieciństwa pamiętam 200 kg cukru w workach, zgromadzone w domu moich dziadków na wsi – wspomina 40-letni Andrzej. – Cukier zżerały mrówki, w czym zresztą bardzo im pomagałem: wysypywałem długie białe ścieżki i obserwowałem, jak owady zmykały z kryształkami na plecach – opisuje.
Społeczna kontrola jakości
Przez całą zimę w piwnicach bloków w ogromnych ilościach zalegały także ziemniaki. – Ludzie je gromadzili, bo choć w sklepach były dostępne przez cały rok, to ich jakość późno w zimie była kiepska. Brakowało dobrego systemu magazynowania – wyjaśnia dr Błażej Brzostek. Co prawda, jeśli kartofle leżakowały w ogrzewanych piwnicach w blokach, pod koniec zimy efekt był podobny jak w przypadku towaru nabywanego na bieżąco w sklepach: w pewnym momencie ziemniaki zaczynały kiełkować. Mimo to wielu wolało przechowywać je w domu, niż kupować takie, które przeleżały nie wiadomo gdzie w hurtowni. Dlatego też powszechnym zjawiskiem stały się dostawy ziemniaków prosto do domu.
Czasami towar pochodził od rolników indywidualnych, czasem dostawę organizowano odgórnie, by pozbyć się nadwyżek pozostałych po jesiennych wykopkach 68-letni pan Jerzy zapamiętał z dzieciństwa specjalną procedurę sprawdzania jakości towaru dowożonego do domu. Kontrola była inicjatywą w stu procentach oddolną i opartą na sąsiedzkim zaufaniu: – Kiedy przyjeżdżał dostawca, jedna z pań w kamienicy brała od niego kilogram kartofli, kazała mu zaczekać, gotowała je i sprawdzała, czy są smaczne i mają dobry kolor. Jeśli wszystko było w porządku, zapasy robiła cała kamienica – opowiada. Za rok od tego samego sprzedawcy można już było brać w ciemno. Niektórzy dostawcy nadużywali zdobytego zaufania i w kolejnym sezonie przywozili już byle jaki towar. No, ale to była sztuka
na jeden raz… Czasami przy okazji dostaw do domu zdarzały się śmieszne przygody. Takie jak 69-letniej pani Barbarze… – Pewnego dnia do naszego mieszkania zapukał sprzedawca i zapytał: „Pani zamawiała ziemniaki?”. „Nie, nie zamawiałam”. „Jak to?”. Podał nazwę ulicy, numer mieszkania, nazwisko – wszystko się zgadzało. Potem się okazało, że dziesięć numerów dalej, na tej samej ulicy, mieszkali państwo o tym samym nazwisku, pod tym samym numerem lokalu. Nawet ich syn miał na imię tak jak nasz! – wspomina.
W pogoni za słoniną
Ziemniaki oczywiście nie mogły być jedynym rodzajem zapasów na zimowe obiady – każdy chciał od czasu do czasu zjeść kawałek mięsa, które było w PRL towarem szczególnie pożądanym. Jak wiadomo, surowe przez dłuższy czas można przechowywać tylko w zamrażarce. A one, szczególnie te o większej mocy i pojemności, stały się w polskich domach powszechne dopiero około lat 80. Nawet lodówki jeszcze w latach 60. należały do rzadkości, a będące ich częścią zamrażalniki chłodziły najwyżej do minus 15 stopni. W takiej temperaturze surowe mięso – jak czytamy w ulotce informacyjnej z końca lat 60. pt. „Jak przechowywać produkty w lodówce” – można było trzymać „w zamrażalniku bez większych zmian jakościowych tylko przez niedługi czas w opakowaniu, najlepiej w torebkach polietylenowych, aby zapobiec wysychaniu i zmianie barwy”. Ponieważ jednak ludzie chcieli zachomikować mięso na wiele miesięcy, a sprzęt chłodzący miał rzadko kto, trzeba było korzystać z tradycyjnych metod konserwowania i zamykać mięso w słoikach.
– Używało się weków, czyli słoików zamykanych nie nakrętkami typu twist, ale przykrywanych szklanym wieczkiem i uszczelnianych gumką – wspomina pani Barbara. – Przyrządzone kawałki karkówki albo pasztet wkładało się do takich słoików i gotowało w wodzie, w wielkim garnku wyłożonym ścierką, tak długo, aż powietrze nie dostawało się do środka – wspomina.
– Można też było zasolić kawałki słoniny, ewentualnie posypać je sproszkowaną papryką – dodaje 64-letnia Urszula. Weki lub słoninę mieszkańcy bloków w erze „przedlodówkowej” przechowywali często w spiżarkach, czyli podokiennych szafkach. W zimie było w nich chłodno dzięki otworowi w murze przysłoniętemu tylko kratką. Takie spiżarnie do dziś można zobaczyć w blokach budowanych najpóźniej w latach 60., pod warunkiem że lokatorzy do tej pory nie rozebrali tych szafek, by zrobić miejsce lodówce. – Jeśli kuchenne okno znajdowało się od nasłonecznionej strony, szafka nieszczególnie spełniała rolę lodówki. Za to często przez kratkę wentylacyjną dostawała się mysz, zwłaszcza na parterze – śmieje się pani Ula.
Zanim się jednak mięsne zapasy do takiej mniej lub bardziej schłodzonej spiżarni schowało, trzeba było mieć z czego je przygotować.
– Najczęściej wiązało się to z przedświątecznym świniobiciem – mówi dr Błażej Brzostek. A temu czasami towarzyszyły przygody, takie jak ta, którą z lat 80. zapamiętał Andrzej: – Tata razem z sąsiadami przywiązał świnię do słupka. Któryś z nich usiłował ogłuszyć zwierzaka obuchem siekiery. Faktycznie świnia dostała w głowę, ale zaraz wyrwała słupek i zaczęła uciekać. Kilku facetów przez godzinę ganiało ją z siekierami, aż wreszcie upolowali zapasy na zimę – opowiada.
Zdrowsze od cytryny
Panom z siekierami na pewno nie kibicowała Agnieszka Olędzka z miesięcznika „Wegetariański świat”, która zrezygnowała z mięsa w połowie lat 80. Jej przygotowania zapasów na mroźne miesiące wyglądały zupełnie inaczej, co nie znaczy, że nastręczały mniej problemów. – W PRL nie mieliśmy łatwo nie tylko w zimie, bo wybór jedzenia był dużo mniejszy niż teraz – podkreśla wegetarianka. – Pamiętam, jak krótko po zmianie diety taszczyliśmy z mężem taki wielki worek fasoli, który kupiliśmy okazyjnie u znajomego rolnika. Musiał nam wystarczyć na całą zimę. Zaopatrywałam się też na słynnym warszawskim bazarze przy ul. Polnej, gdzie można było znaleźć produkty w innych miejscach niedostępne. Była tami fasola pstrokata, i ciemna, i soczewica, co ciekawe – wszystko hodowane w Polsce – wylicza. Żeby w zimowe miesiące nie zabrakło warzyw, pani Agnieszka szykowała drewnianą skrzynkę, którą wykładała gazetami albo – jeśli udało się zdobyć – styropianem. Skrzynię trzymała na balkonie, a w niej przechowywała marchew, seler, pietruszkę. Mniej wrażliwą cebulę lokowała w piwnicy. – W latach 80. pracowałam w szkole. Jesienią organizowano nam dostawy warzyw prosto ze wsi. Robiliśmy zapasy na całą zimę i wychodziło taniej niż w sklepie czy na bazarze – wspomina.
– Ludzie też samodzielnie kisili kapustę – dodaje pani Urszula. Podkreśla, że oprócz głównego składnika w beczce lądowała marchewka i całe jabłka. Kiedy wszystko było już przygotowane,
do beczki wskakiwało małe dziecko, by to ubić.
Co prawda kiszona kapusta w przeciwieństwie do cytryny nie nadawała się do doprawienia herbaty, ale trudno odmówić racji I sekretarzowi KC PZPR Władysławowi Gomułce, że tak przygotowane warzywo zawiera znacznie więcej witaminy C niż kwaśny, żółty owoc cytrusowy. A właśnie tego zdrowotnego argumentu używał towarzysz Wiesław, gdy tłumaczył społeczeństwu, że import drogich cytryn do socjalistycznej Polski jest zbyteczny.
Karolina Wichowska
Normal 0
21
false false false
PL X-NONE X-NONE
Tekst ukazał się w tygodniku "Sieci" NR 5 (9) 4-10 lutego-2013
/ Style Definitions / table.MsoNormalTable {mso-style-name:Standardowy; mso-tstyle-rowband-size:0; mso-tstyle-colband-size:0; mso-style-noshow:yes; mso-style-priority:99; mso-style-qformat:yes; mso-style-parent:""; mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt; mso-para-margin-top:0cm; mso-para-margin-right:0cm; mso-para-margin-bottom:10.0pt; mso-para-margin-left:0cm; line-height:115%; mso-pagination:widow-orphan; font-size:11.0pt; font-family:"Calibri","sans-serif"; mso-ascii-font-family:Calibri; mso-ascii-theme-font:minor-latin; mso-fareast-font-family:"Times New Roman"; mso-fareast-theme-font:minor-fareast; mso-hansi-font-family:Calibri; mso-hansi-theme-font:minor-latin;}
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/53638-jak-w-prl-robilismy-zapasy-na-zime