Feminizm w PRL

Feminizm nie powstał dziś ani wczoraj. Ani nawet przed wojną, gdy z Zachodu przyleciały pierwsze jego jaskółki w postaci takich osobistości, jak Irena Krzywicka czy Tadeusz Boy-Żeleński, pionier liberalnej obyczajności, a z drugiej strony persony takie jak Wanda Wasilewska.

Wtedy to były idee czy idejki, jakby powiedział przyjaciel Boya, Witkacy. Elitarne, zachodnie lub burżuazyjne, jakby z kolei dodali komuniści, a później bardziej lewicowi liberałowie.

Prawdziwy feminizm powstał dopiero w PRL. I już na początku Polski Ludowej nastąpił jego gwałtowny rozwój, rozkwit, rzec by można nawet – renesans. Towarzyszyła mu przyjazna propaganda, uświadamiająca i oświecająca rzesze zaniedbanych dotąd kobiet w trosce o ich wyzwolenie z pęt zmurszałej tradycji, z oków domowej, rodzinnej przemocy, poniżenia społecznego i niewłaściwej pozycji, w trosce o ich totalny rozwój i samodzielność dziejową. To wtedy, w początkach PRL, panie dźwignęły sierp i młot na równi z mężczyznami, wsiadły po raz pierwszy na traktory, ruszyły ławą do fabryk i na pola, by zbudować nową, socjalistyczną ojczyznę, przekształcając kraj w nowy wspaniały świat.

Feminizm na wesoło

Po prometejskim okresie feminizmu na przełomie lat 40. i 50. nastał czas pracy organicznej u podstaw, wprowadzania jego ideałów w życie, zbłądzenia pod dachy i strzechy, do mieszkań miejskich i zagród wiejskich, jak kraj długi i szeroki. Nastąpił nieuchronny rozwój realnego socjalizmu, a z nim – wkroczenie pewnych idei feministycznych, choćby życie stawało im naprzeciw, a reakcyjna część społeczeństwa wyrażała opór, wbrew zadawnionym i zgubnym przyzwyczajeniom, przesądom oraz uprzedzeniom. Walka o kobiety trwała, nie bardzo jednak wiedziano, kto je wysyłał na tę wojnę i o co w niej chodziło. Tak jest zresztą do dziś.

Ta waleczna propaganda nie mogła trwać wiecznie, z czasem musiała ustąpić zgrzebnej, biednej rzeczywistości powojennej, której nie dało się dłużej ukrywać i zastępować najbardziej nawet energiczną i optymistyczną wizją budującego się komunizmu. Kobiety musiały zsiąść z traktorów i powrócić do domostw, kołysek oraz kuchni, a właściwie z czasem godzić ze sobą te różne role.

Eksperyment komunizmu w Polsce nie udał się pod żadnym względem. Nie tylko tym politycznym, ale i gospodarczym, co było ważne zwłaszcza w życiu codziennym. Po pierwszej powojennej biedzie nastąpiła druga, już systemowa i ustrojowa. W końcu lat 40., po nacjonalizacji całego przemysłu, większości handlu i usług według wzorów sowieckich szybko wyszło na jaw, że ten nowy system gospodarczy nie sprawdza się, nie może sprostać podstawowym potrzebom społecznym, zapewnić artykułów rynkowych pierwszej potrzeby, żywności, towarów i usług. Niedostatek stał się strukturalną cechą wyróżniającą ustrój zwany socjalistycznym – komunizm projektowano jako jeszcze wyższy etap tej antygospodarki. Życie codzienne było najtrudniejsze w pierwszym dziesięcioleciu powojennym, gdy system wprowadzano siłą. Trzeba przypomnieć, że strajk w Poznaniu w 1956 r. był właściwie protestem głodowym. Dużą, a może nawet większą część takiego życia brały na siebie kobiety. Ich ówczesny heroizm, bo tak można śmiało go nazwać, nie wynikał z haseł partyjnej propagandy, lecz polegał na podjęciu nieraz niewykonalnych obowiązków podstawowych, na zapewnieniu funkcjonowania rodzinom, na odpowiedzialności za potomstwo. Heroiczne było pogodzenie wielu często sprzecznych ról: żon, matek, pracownic. Nie z ideologicznych czy politycznych względów, ale z konieczności. To na paniach spoczywał wtedy największy ciężar życia codziennego, a przecież bez ich niedostrzegalnego i niedocenianego wysiłku w PRL by się nie przeżyło. Jeśli mówić o tych wzniosłych hasłach z wczesnej propagandy komunistycznej, to kobiety rzeczywiście uzyskały równość z mężczyznami. Przez biedę i trudności, jakie zafundował nowy ustrój, zupełnie wystarczająco przygotowały się do dzisiejszego feminizmu.

Pamięć po Polsce Ludowej zanika. Rozmywa się zwłaszcza jej wcześniejsza, groźna, uciążliwa perspektywa. Z jednej strony pozostaje po niej jakiś rodzaj sentymentu, jako spadek po nierozpoznanej do końca, nierozliczonej przeszłości, z drugiej – jakieś poczucie absurdu w późniejszym już, schyłkowym okresie PRL, który wydaje się bardziej śmieszny niż groźny. Ale przecież do końca Polski Ludowej, zwłaszcza od stanu wojennego, panowała w niej zdecydowanie ponura atmosfera. Z przelotnymi przejaśnieniami życie publiczne było przytłoczone partyjną presją rodem z nowomowy referatów PZPR, brakiem perspektyw politycznych, historyczną klaustrofobią. Państwo komunistyczne, zbudowane przez pierwsze powojenne dziesięciolecie, trwało do końca mimo okresowych wstrząsów i protestów społecznych, do których się stopniowo przyzwyczajało, niszcząc rabunkowo życie społeczne. Było ono regulowane całkowicie odgórnie, akcyjnie, politycznie, często rozgrywając różne grupy społeczne, forując jedne, przeciwstawiając sobie inne. Był okres preferowania kobiet w socjalistycznym feminizmie, później młodzieży, w latach 70. lansowano narodowy patriotyzm, oczywiście w ramach komunizmu. Po pierwszym okresie „socrealizmu” kobiety zaczęto traktować już bardziej po macoszemu. Były jeszcze przodownice pracy, wzorowe dojarki lub dyżurne włókniarki, ale panie wróciły do tradycyjnych ról, uprawiając po partyzancku działalność żon, matek i pracownic, walcząc o przetrwanie. Kobieta socjalistyczna musiała być wszystkim po trochu, także mężczyzną, odgrywając od święta rolę ozdoby, której wręcza się na Święto Kobiet rytualny goździk i/lub rajstopy (to w późniejszym okresie, jeśli były na rynku). Feminizm socjalistyczny dokładał paniom zajęć męskich. Feminizm dzisiejszy odejmuje im wiele zajęć, ale także i cech kobiecych. Z czasem pojawiały się coraz liczniej kobiety-inżynierowie, kobiety-lekarze, nauczycielki i pielęgniarki, ale nie było jeszcze inżynierek, socjolożek, psycholożek czy filozofek. Ówczesne zakusy komunizmu pozwalały na pewne odruchy tradycyjne, na resztki szacunku wobec płci pięknej, mimo ruchu totalnego zrównywania.

Listy do przyjaciółki

Pewnym wentylem bezpieczeństwa, jak to nazywano, i pasem transmisyjnym pomiędzy Partią, władzą a społeczeństwem były ówczesne media, czyli prasa, radio, z czasem telewizja. W skromnej liczebnie prasie kobiecej, gdzie prócz naciąganych płodów ówczesnego dziennikarstwa znajdywało się także poradnictwo na wszelkie życiowe tematy i selekcjonowana zapewne korespondencja z czytelniczkami, zachował się swoisty folklor socjalistycznego skansenu, jakim była jednak Polska Ludowa. Sentymentalna legenda PRL, która powstała raczej pod wpływem trudności tzw. okresu przejściowego po 1989 r., wyróżnia przede wszystkim lata 70., epokę pod rządami towarzysza Gierka, jako najświetniejszy okres tamtego czasu. Jak się powiada, było wtedy wszystko: praca, pieniądze, społeczna stabilizacja. W mitologizującej się już pamięci, wykorzystywanej zresztą politycznie, zaniknęła świadomość podstawowa – że postępująca ruina gospodarcza systemu komunistycznego została powstrzymana tylko dzięki zachodnim kredytom, żywność była reglamentowana już od połowy lat 70., a powszechne zatrudnienie, często pozorne, należało nie do praw, lecz do obowiązków systemu. Było również narzędziem przymusu, sankcją wobec różnych grup, które w taki czy inny sposób nie chciały mu się podporządkować. Ideologia systemu nie dopuszczała też bezrobocia, zajęcie było więc często fikcyjne, pozorowane.

W PRL krążyły zatem zarówno hasła „odgórne”: „Kto nie pracuje, ten nie je”, jak i oddolne: „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Kampanie propagandowe w „walce z nieróbstwem” głosiły: „Pasożytom społecznym mówimy nie!”. Niewydolny system potrzebował jak najwięcej rąk do pracy, nie mógł jednak zachęcać atrakcyjnymi płacami. Miała je zastąpić natrętna propaganda ideologiczna. Towarzysz Gierek wprowadził Niedziele Czynu Partyjnego, podczas których bezpartyjni przeważnie pracownicy, spędzani masowo, sadzili drzewka, grabili trawniki, zbierali śmieci. Etos pracy tworzono na siłę i bez wyraźniejszych skutków, bo praca była źle zorganizowana, często bezsensowna i niepotrzebna lub bezproduktywna. Dlatego dziś, w czasach mniejszego lub większego bezrobocia, takie opinie obywateli PRL, jak ta z 1971 r., muszą budzić mieszane uczucia zazdrości i rozczarowania: „Jestem bezwzględnie za tym, by młodych, zdrowych ludzi przymusowo kierować do pracy. Jest tyle do zrobienia w naszym kraju. Nie ma kto budować dróg, linii kolejowych, potrzebni są ludzie w nowych kopalniach. Niech tam uczą się szacunku do pracy. W przyszłości będą nam wdzięczni za to, że nie zeszli na złą drogę”. Przykład ten, budzący dziś nostalgię za lepszymi, zdawałoby się, czasami, pochodzi z listów czytelniczek do redakcji „Przyjaciółki”, najpopularniejszego tygodnika dla kobiet, wychodzącego w największym w PRL nakładzie. Czytające je panie traktowały to pismo jako swoistą instytucję, która zamiast organów państwowych miała załatwiać wszelkie sprawy obywateli – od zaopatrzenia sklepów począwszy, na wychowaniu dzieci i mężów skończywszy – a także udzielać porad, dawać życiowe wskazówki, a nawet być miejscem zwierzeń i trybuną do cenzuralnych oczywiście wypowiedzi. Pisma takie jak „Przyjaciółka” były wygodnym pośrednikiem pomiędzy władzą a obywatelami, kanalizowały i rozładowywały złe emocje, żądania, prośby, które nie docierały wyżej. Pełniły więc rolę swego rodzaju bufora, który osłaniał władzę, a zarazem dawał obywatelom złudzenie dyskusji, możliwości wypowiedzi, posiadania własnych opinii, stwarzając pozory normalnego życia publicznego.

Lektura listów do „Przyjaciółki” może dziś skutecznie rozproszyć mit o tej najlepszej z epok PRL. To prawdziwa książka życzeń i zażaleń pod adresem ówczesnej rzeczywistości – nieciekawej, szarej, zakłamanej, pozorującej prawdziwe życie w prawdziwym państwie. Rzeczywistości kraju nie tylko biedy, ale i fałszu, nie tylko systemowego niedowładu i ogólnej niemocy, ale wpajanego fatalizmu, że tak być musi, że nie może być inaczej.

Przypisy do (filmów) Barei

Do magazynu czytelniczki zwracały się jak do przyjaciółki, zwierzając się z wszelkich życiowych kłopotów, a zarazem licząc na protekcję u niedostępnych na ogół i nieczułych władz. Skargi były przeważnie bytowe i obejmowały całe życie niemal od samego poczęcia: „Łatwiej urodzić dziecko, niż zdobyć dla niego najniezbędniejsze pieluszki i kaftaniki” – konstatowała czytelniczka z Warszawy w 1975 r. „Nogi uchodziłam w poszukiwaniu letnich przewiewnych sandałków” – skarżyła się „ejp” w 1978 r.

Ta sama czytelniczka była autorką profesjonalnej analizy rynkowej na temat nakryć głowy dla nieletnich: „Mowa będzie o dziecięcych czapkach z wełny i anilany. Od lat, zarówno duże państwowe zakłady przemysłu dziewiarskiego, jak i spółdzielnie pracy oraz prywatni dostawcy robią czapki dla dzieci w jednej formie. Musi to być prosta rura zakończona wielkim pomponem. Rzadko który producent wysili się na tyle, aby dodać do tego jakieś zawiązanie. [...] Szkoda tylko, że robi to bez porozumienia z przemysłem dziewiarskim, który mógłby oszczędzić w ten sposób wiele surowca, eliminując owe niefunkcjonalne bąble, i produkować w zamian czapki gładkie, dające się przykryć kapturem, który dopiero w zestawieniu z czapką skutecznie chroni dziecko przed wiatrem i śniegiem”.

Podobnie naukową analizę zawierał niewielki traktat „O oszczędności czasu”, napisany przez czytelniczkę „Przyjaciółki” w 1977 r.: „Warto zastanowić się nad skutkami marnotrawstwa czasu. Nad tymi problemami, niezwykle żywotnymi i ważnymi, obradowało grudniowe Prezydium Rady Kobiet. Temat sformułowano następująco: »Żywienie zbiorowe i pralnictwo usługowe jako czynnik usprawniania i skracania czasu pracy w gospodarstwie domowym«”. Dalej następowały konkretne porady praktyczne. Dobra żona nie zapominała o mężu: „Droga »Przyjaciółko« – pisała czytelniczka w 1978 r. – gdzie można kupić kalesony?”. Sprawa była, widać, powszechna, bo czytelnik z województwa bielsko-bialskiego grzmiał w tym samym czasie: „Uderzcie w alarmowy dzwon odnośnie do produkcji i dostaw kalesonów do handlu. Dostarczenie do sklepu kilku par absolutnie nie rozwiązuje sprawy”. Nowomowa towarowa, czyli nomenklatura socjalistycznego bubla, wyglądała na przykład tak: zimowa kurtka dla kobiet to „półpłaszcz damski ocieplany z okapturzeniem”.

Nieskończone, w czasach konsumpcjonizmu zupełnie niezrozumiałe, były kłopoty ówczesnych konsumentów: „Klient kupuje konserwę i nie ma pojęcia, czy pochodzi ona sprzed miesiąca, czy sprzed dziesięciu lat”. „Od sześciu miesięcy staram się w PKS o bilet miesięczny”. W czasie zimy stulecia 1978 r., którą podsumowano w dowcipie: „Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery”, czytelniczka donosiła: „Oboje w dalszym ciągu poszukujemy świec w całym kraju”. Natomiast „wódka idzie jak woda”. Służba zdrowia była podobno lepsza niż dziś, ale za to poziom pacjentów pozostawiał wiele do życzenia: „Co robić, aby pozbyć się wszy?” – pytała czytelniczka w 1974 r. „Od dłuższego czasu mam tasiemca i nie wiem, co robić?”. „Zauważyłem u siebie robaki. Domownicy nic o tym nie wiedzą”. W niedawnych czasach „łowców skór” następujący przypadek byłby jednak niemożliwy: „Po miesięcznym pobycie w szpitalu zmarł mój mąż. Przygotowałam ubranie i poszłam zająć się zwłokami. Leżały dokładnie w tym stanie, w jakim zostawili je wykonujący sekcję. Długo czekałam, aby ktoś zajął się zmarłym. W końcu zrobili to – z litości nade mną – sąsiad i krewny”.

Baza i nadbudowa

Na określonej socjalistycznej bazie powstawała takaż nadbudowa, to znaczy swoista mentalność i obyczajowość, wytworzona przez wieczne poszukiwanie wszystkiego, stanie w kolejkach i oczekiwanie, co „rzucą” do sklepów. Być może w kolejkach narodził się dowcip: „Co to jest kolejka? – zapytał kapitalizm. A co to jest szynka? – zapytał socjalizm”. Trzeba przyznać, że w tych warunkach rosło nie tylko poparcie, ale i brak poparcia dla socjalistycznego systemu, a z nim świadomość społeczna, poczucie ironii, a nawet przewrotność obywateli klientów, użytkowników i poszkodowanych przez PRL. W 1980 r. Danuta Zawierucha (chyba jednak pseudonim) informowała „Przyjaciółkę”: „Różnorodność rozmaitych napisów jest wyjątkowo wielka. Trudno nie uśmiechnąć się, przechodząc obok hasła: »Niech żyje któraś tam rocznica powstania czegoś tam« albo »Oszczędzanie w PKO – drogą do dobrobytu«. Zupełnie jak w młodzieżowym porzekadle: »Szło dwóch studentów: jeden w płaszczu, drugi na politechnikę«. Dużo by można pisać o informacjach graniczących z czarnym humorem. Na dworcu w Rzeszowie na własne uszy słyszałam, jak spiker kolejowy bezbarwnym głosem utrzymanym w jednakowej tonacji oznajmiał: »Pociąg pośpieszny do Warszawy Wschodniej odjeżdża z toru x przy peronie y. Ostrzega się podróżnych, że wskakiwanie do pociągu grozi śmiercią lub kalectwem. Do widzenia państwu, przyjemnej podróży«”.

Dziś atmosfera PRL i jej różnych, mniej lub bardziej totalitarnych, postaci oraz etapów jest już nieuchwytna, stała się nieważką, niemal wirtualną fikcją, zrównując się z fikcją komedii Barei. Lektura listów takich jak te do „Przyjaciółki” oraz innych świadectw i dokumentów, z dzisiejszej perspektywy budzi, jak to się mówi, uczucia mieszane. Są one w swym absurdzie śmieszne, a zarazem straszne. Feminizm socjalistyczny, pomijając jego polityczne początki, był więc w rezultacie pod wpływem konieczności życiowych dość tradycyjny. Jaki jest dzisiejszy, postępowy i nowoczesny – każdy widzi.

Marek Klecel

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.