W najnowszym, grudniowym nr miesięcznika „Wpis” mamy sporą opowieść o tak wyczekiwanym kolejnym (piątym) tomie „Dziejów Polski” prof. Andrzeja Nowaka.
W numerze zaglądamy do warsztatu pisarza! Poznajemy kulisy powstawania tego wielkiego dzieła. Nie składa się na tę pracę bynajmniej samo tylko pisanie. Autor musi bardzo wiele czytać, przeszukiwać źródła, „buszować” po bibliotekach i antykwariatach, nie tylko w Polsce. W trakcie tego twórczego procesu wyłania się z naszej historii wiele bardzo istotnych zagadnień, które wymagają interpretacji i konfrontacji z wynikami najnowszych badań – to zaś wywołuje różnorakie rozterki. Profesor ma świadomość własnej odpowiedzialności za słowo, dlatego waży je starannie. Nic w tym dziwnego – „Dzieje Polski” staną się zapewne podstawową bazą wiedzy historycznej o Rzeczypospolitej dla kilku następnych pokoleń. Autor podpowiada też lektury pomocnicze. Piąty tom ukaże się w połowie 2021 roku. Oto co o nim mówi sam autor (fragmenty):
Każdy kolejny tom Dziejów Polski wymaga od autora stale odnawianej i poszerzanej lektury. Pozwalam sobie zacząć od tej uwagi ze względu na liczne pytania o możliwość przyspieszenia pracy nad tą syntezą i o to, czy nie odciągają mnie od owej pracy takie książki, jak najnowsza krótka historia myśli politycznej: Między nieładem a niewolą. Ta akurat pozycja zbudowana została w oparciu o materiał już wcześniej przeze mnie przygotowany w cyklu wykładów poświęconych właśnie refleksji politycznej, a zarazem była ona dla mnie – i mam nadzieję, że może być także dla Czytelników Dziejów Polski –dobrym wprowadzeniem do lepszej znajomości uwarunkowań ustroju Rzeczypospolitej, obrony jej ładu i analizy psucia tego ładu – tak od wewnątrz, jak też przez imperialnych sąsiadów.
Cały czas przerzucam i czytam, jeśli można tak powiedzieć, górę książek, nierzadko wspaniałych starodruków i archiwaliów, które są mi niezbędne, żeby wejść głębiej w wydarzenia zawarte w V tomie Dziejów. Zaczynam w nim od pierwszego i drugiego bezkrólewia (1572–1573 i 1574–1576) w Rzeczypospolitej, przechodząc do wspaniałej, ale także złożonej epoki Stefana Batorego, potem zaś do obfitującego w tyle fundamentalnie ważnych, zarówno na arenie międzynarodowej, jak i wewnętrznej, wydarzeń z okresu długiego panowania Zygmunta III. Poprzez panowanie Władysława IV dochodzę do okresu, które dla ludzi oczytanych, a jeszcze są tacy, kojarzy się z Trylogią Sienkiewicza. Tu budzi się mnóstwo skojarzeń, których nie można zlekceważyć, kiedy się pisze książkę historyczną, opartą na konkretnych i aktualnych badaniach naukowych. Nie zamierzam oczywiście nudzić Czytelnika bezpośrednim odwoływaniem się do wyników tych badań w przypisach, ale jednak pragnę je wpleść do mojej narracji.
Jest kilka zasadniczych pytań, które muszą być podjęte w V tomie Dziejów Polski. Pierwsze: czy dało się inaczej, lepiej, rozwiązać kwestię rusińską, ukraińską – to drugie pojęcie pojawia się dopiero później, w II poł. XVII wieku – czyli najkrócej mówiąc: kwestię kozacką? Gdzie został popełniony błąd, czy ów błąd był nieuchronny? Mnóstwo dzieł historycznych, naukowych analizuje te właśnie błędy, niekoniecznie wychodząc z założenia, iż nie dało się ich uniknąć. Zawiniła polityka religijna? Unia Brzeska (1596)? Unia zawarta przecież została w celu pogodzenia obywateli Rzeczypospolitej w jednym, najbardziej powszechnym wyznaniu – taka była intencja Zygmunta III Wazy i ks. Piotra Skargi, głównych inspiratorów po stronie katolickiej Unii, na którą zgodzili się w dużej części hierarchowie prawosławnej Cerkwi w Rzeczypospolitej. Jednym z bezpośrednich powodów decyzji o zawiązaniu Unii było to, że Moskwa zaledwie 7 lat wcześniej ustanowiła u siebie patriarchat prawosławny z oczywistą ambicją rozciągnięcia jego zwierzchnictwa także nad prawosławnymi mieszkańcami Rzeczypospolitej. Na to musiała przyjść jakaś reakcja ze polsko-litewskiej wspólnoty politycznej: czy zgadzamy się na to, żeby Moskwa używała nowego narzędzia wpływu na dużą część, zapewne nie mniej niż ok. 40 proc. mieszkańców Rzeczypospolitej, czy też próbujemy znaleźć takie rozwiązanie, które będzie satysfakcjonujące dla prawosławnych obywateli i poddanych naszej wspólnoty, a jednocześnie zabezpieczy interes państwowy?
Unia Brzeska spowodowała jednak w konsekwencji opór części prawosławnych „dołów” oraz części wielkich panów tego wyznania, jak kniaź Konstanty Ostrogski, ostatecznie niestety wzmacniając konflikt kozacki, który początkowo nie miał religijnego podłoża. Kozacy nie stanowili organizacji o podłożu religijnym. Byli ludźmi, którzy cechowali się głównie pewnym specyficznym sposobem życia. Jego najważniejszym elementem była walka: żyli z walki. Na pewno nie wszyscy Kozacy aspirowali do godności szlacheckiej w Rzeczypospolitej, choć z całą pewnością był to jeden z możliwych sposobów przyciągnięcia części elity kozackiej. Zasadniczy problem polegał na tym, że stopniowo na obszarze wciąż nawiedzanym przez najazdy tatarskie, na pograniczu Rzeczypospolitej z Chanatem Krymskim i Moskwą, wytworzyła się liczna grupa ludzi, których sposób życia polegał na wojnie. Dziesiątki tysięcy ludzi uzbrojonych, bitnych, doskonale wyszkolonych przez praktykę ciągłych potyczek i wypraw, lecz niekarnych, nie podporządkowanych strukturom państwa, to byłby problem dla każdego kraju.
Można było ten problem rozwiązać tak, jak próbował to zrobić król Władysław IV, a mianowicie wprowadzić Rzeczpospolitą w wielką wojnę, niemal nową krucjatę przeciw potężnemu imperium osmańskiemu – i tak wykorzystać (a zarazem zużyć) kozacką siłę zbrojną. Usunąć Turcję z Europy, usunąć islam z Europy – taki byłby cel strategiczny. Ale przy okazji – znalezienie zajęcia dla Kozaków: coraz częściej buntujących się przeciw społecznemu status quo, z dominującą rolą panów koronnych (polskich, ale nie tylko – Wiśniowieccy, najwięksi „obszarnicy”, nie byli wszak Polakami, tylko Rusinami). W planach wtedy rozważanych – wielkiej wojny między chrześcijaństwem a islamem – była nawet rozważana współpraca z Moskwą. (…)
Tu właśnie trzeba zdać sobie sprawę z trudności takiego rozwiązania: czy Rzeczpospolita mogła być imperium, które podbija kolejne kraje? Nie było na to zgody szlachty. Szlacheccy obywatele mieli zakorzeniony w sobie od pokoleń pacyfizm. To brzmi znów abstrakcyjnie dla naszej wyobraźni, która widzi wiek XVII przez pryzmat Trylogii, ciągłych walk, militarnego bohaterstwa Wołodyjowskiego czy Skrzetuskiego, zawadiactwa Kmicica. Wtedy jednak szlachta nie podbijała dalekich krajów, ale musiała nauczyć się tak bić – i nauczyła się – żeby bronić własnego domu. Chodzić na dalekie zdobywcze wyprawy nie chciała – także dlatego, bo obawiała się, iż polityka ekspansji umocni władzę króla, opartą o wojsko, a przez to zagrozi wewnętrznej wolności, umiłowanej (przynajmniej formalnie) ponad wszystko przez obywateli. (…)
Rysuje się jednak w przygotowywanym przeze mnie tomie wspaniała wizja Rzeczypospolitej Trojga Narodów. Miała prowadzić do tego zwana unią – Ugoda Hadziacka, powołująca do życia Wielkie Księstwo Ruskie na równych prawach z Wielkim Księstwem Litewskim i Koroną. Wspaniałe rozwiązanie kwestii ukraińskiej, tyle tylko że spóźnione o 10 lat. Przelało się akurat morze krwi między 1648 a 1658 rokiem, kiedy ta umowa została podpisana. Zarówno po polskiej stronie, jak i jeszcze bardziej po kozackiej nie można było znaleźć wystarczająco dużo zwolenników tego rozwiązania. Gdy tylu bliskich zginęło we wcześniejszych śmiertelnych walkach, to sytuacja była trudna również psychologicznie. Poza tym zaangażował się nasz sąsiad, czyli Moskwa, wykorzystująca właśnie czynnik religijny, kwestię prawosławia, żeby przekonać Kozaków, szerzej: ludność ruską na terenie Kozaczyzny mieszkającą, że bliżej im do Moskwy.
Nie było im bliżej obyczajowo ani językowo. Warto sobie uświadomić, że ówczesny język ruski nie był wcale tak bliski temu językowi (rosyjskiemu), którym mówiono w Moskwie. Bohdan Chmielnicki porozumiewał się z wysłannikami cara przez tłumaczy. Po polsku mówił tak jak my, to był jego język, a moskiewską mowę traktował jako sobie obcą. Mówię nie tylko o Bohdanie Chmielnickim, ale i o innych przedstawicielach elity kozackiej. Niestety, odwołanie się do czynnika religijnego okazało się rzeczywiście bardzo pomocnym narzędziem dla Moskwy, żeby wykorzystać ten podział, który niestety się wytworzył między Kozaczyzną a Polską.
To, co nazywamy potopem szwedzkim, który zalał kraj w 1655 r., powinno być nazywane potopem moskiewsko-szwedzkim i to w tej kolejności, bo najpierw przyszła okupacja moskiewska prawie całej Litwy i nawet części Korony, wschodnich województw. Żadne duże miasto pod okupacją szwedzką nie doznało takiego zniszczenia, takiej katastrofy jak Wilno pod okupacją moskiewską. Aż do II wojny światowej żadna wojna nie zniszczyła tak obszaru dzisiejszej Białorusi i Litwy. Łączyło się to zresztą z masowymi deportacjami ludności. Tego Szwedzi nie zrobili, owszem, niszczyli i rabowali nie mniej niż Moskwicini, jak ich wtedy nazywano, ale nie zabierali z okupowanych terenów setek tysięcy ludzi, by zasiedlać nimi pustki w swoim domu, a to właśnie robił moskiewski najazd, zgodnie zresztą z długą już wtedy tradycją polityczną moskiewskiego imperializmu. Deportacje są uważane w Rosji za sposób rozwiązywania problemów politycznych, stosowano je masowo od XV wieku po, jak wiemy, wiek XX. (…)
I znów kolejne pytanie z czasów „potopu”: kwestia Radziwiłłów, bardzo interesująca. Tu jest nasz spór z historiografią litewską, która widzi np. w hetmanie Januszu Radziwille bohatera narodowego. Myślę, że sprawa jest bardziej złożona niż wynika to z kart Sienkiewiczowskiej opowieści, ale jednocześnie nie można zdezawuować tej wizji noblisty tak łatwo, jak to robią niektórzy rewizjoniści historyczni. Faktem było oburzenie, bunt w 1655 roku części jego oficerów, tak jak to opisuje Sienkiewicz, przeciwko decyzji o porzuceniu Jana Kazimierza i Rzeczypospolitej. To nie wymysł Sienkiewicza, tylko prawda, oddająca ich przekonanie, że doszło do zdrady, do której oni nie chcą się przyłączyć. Część tych oddziałów, które wtedy wypowiedziały posłuszeństwo hetmanowi, nie przyjęła jego sposobu rozumowania, w którym ratowanie Litwy wąsko rozumianej jako domena, o którą troszczą się Radziwiłłowie – ratowanie przed Moskwą – usprawiedliwia zerwanie stosunków z Polską.
To z kolei było przekonanie hetmana Janusza Radziwiłła. Można je rozumieć w kategoriach wąsko rozumianego interesu litewskiego. Cała Litwa była już wtedy zajęta przez Moskwę, więc ratować trzeba to, co się da – przez sojusz ze Szwedami. Ale za cenę zdrady Rzeczypospolitej: nie rozwodu, bo nikt rozmów z Koroną w tej sprawie nie podejmował, tylko właśnie nagłej zdrady, zmowy z silniejszym, jak się zdawało, partnerem z północnej strony Bałtyku. To był dramatyczny moment dla Rzeczypospolitej, dramatyczna sytuacja, ale ona jednak nie usprawiedliwia całkowicie Janusza Radziwiłła, zwłaszcza w obliczu tego, co szybko nadeszło, a więc narodowego zrywu i przepędzenia Szwedów. Natomiast zupełnie inną postacią jest Bogusław Radziwiłł; stopień jego zaangażowania w walkę, w szkodzenie Rzeczypospolitej jest rzeczywiście bez porównania większy niż Janusza i to nie wynika tylko z obrazu Sienkiewiczowskiego, ale z historycznych faktów. Wstrząsającym doświadczeniem, doświadczeniem niewątpliwie bardzo negatywnym jest to, że tacy ludzie jak Bogusław Radziwiłł, jak Hieronim Radziejowski – jawni, bezdyskusyjni zdrajcy, szkodzący ze wszystkich sił, świadomie Rzeczypospolitej, wyszli całkowicie bezkarnie z tej wojny, którą ściągnęli na swoją ojczyznę.(…)
Szczególnym przykładem niesłychanie wyrachowanej i skutecznej polityki w tym czasie, wykorzystującej te podziały, jest elektor brandenburski (m.in. ręka w rękę z Bogusławem Radziwiłłem, którego zaszczyci nawet urzędem gubernatora Prus i współudziałowca planowanego wówczas traktatu rozbiorowego Rzeczypospolitej). Bardzo ciekawe są jego listy z okresu „potopu”. Najpierw pojawia się w nich nadzieja, że uda się zniszczyć Rzeczpospolitą, zdobyć Pomorze Gdańskie, połączyć Brandenburgię z Prusami Wschodnimi… Ale potem okazuje się, i to jest fascynujące, te listy już z 1659, z 1660 roku, że „ta nigdy nie wymierająca Rzeczpospolita” jest jak feniks, ona zawsze wstaje z popiołów! Takich dokładnie metafor używa Wielki Elektor, zgnębiony tym niespodziewanym zmartwychwstaniem Polski! W związku z tym doświadczeniem w politycznym testamencie dla swoich następców pisze, żeby zawsze uważali na tę Rzeczpospolitą, bo nawet jak myślą, że jest już całkiem zdeptana, to ona znowu powstanie.
Ale dlaczego Rzeczpospolita dała się tak podeptać? Przecież nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim kwestia religijna miała tu znaczenie. Tu znów trzeba postawić pytanie, które oczywiście pojawia się w V tomie Dziejów: o oligarchię magnacką. Czy w ogóle istniała, czy też funkcjonuje tylko jej negatywny stereotyp? Niestety odpowiedź, a raczej zespół odpowiedzi, nie jest całkowicie pocieszająca. Nie da się obronić tezy, że tego zjawiska nie było, choć nie można nim tłumaczyć wszelkiego zła w Rzeczypospolitej. Ani też na pewno wszyscy tzw. magnaci – to jest najbogatsi, dzierżący najważniejsze urzędy w państwie obywatele – nie tworzyli zwartej grupy. Przeciwnie, wyrywali sobie nawzajem te urzędy, tworzyli koterie, kliki, fakcje. Niestety jednak w przypadku zdrady narodowej czy, nazwijmy to inaczej: politycznej, do jakiej doszło podczas „potopu” postawa większości przedstawicieli tej grupy zdecydowała o gwałtownej klęsce. (…)
Utrwalała się bardzo zła tradycja darowania zdrady. (…) W obronie tak rozumianej wolności wolno nawet spiskować z obcymi potęgami: ze Szwedem, elektorem, cesarzem, królem Francji, wolno brać od nich pieniądze – wszystko „w obronie wolności”.
Ludzie wolni, jeżeli porównamy ówczesną Rzeczpospolitą z krajami rządzonymi absolutystycznie, boją się karania jednego spośród swoich, bo boją się nadużycia tego systemu, który opisuje w XVII wieku angielski filozof Thomas Hobbes, każąc budować Lewiatana, czyli państwo, które może zrobić wszystko z poddanym i jest uprawnione do wszelkiej przemocy. Nie jest trudno przeprowadzić proces sądowy, wydać wyrok i skończyć go egzekucją w państwie absolutystycznym. Słyszano o takich przypadkach nie tylko z Moskwy, ale z Anglii, z Francji, z Hiszpanii… Inaczej jest w państwie ludzi wolnych, gdzie zawsze, nawet przeciwko jak najbardziej słusznemu oskarżeniu, znajdzie się tysiąc adwokatów. Nie mam na myśli korporacji sędziowskiej, tylko tysiące ludzi albo skorumpowanych, albo przestraszonych możliwością nadużycia władzy państwowej. Przede wszystkim jednak zmanipulowanych, użyłbym tego współczesnego określenia, gdy chodzi o obronę oligarchów (w XVII wieku i w XXI), występujących dla obrony własnych niecnych praktyk, często zdrady, pod hasłem walki o wolność.
Niestety, Rzeczpospolita długo doświadczała negatywnych skutków tego systemu nadużywania wolności i manipulowania nią przez zewnętrzne czynniki. Czas może wyciągnąć wnioski i skuteczniej bronić naszej wolności, nakreślając jednocześnie działaniami państwa, stosownym ustawodawstwem wyraźną granicę, której przekroczyć nie wolno, bo za nią są zdrada i jej nieuchronne prawne, surowe konsekwencje. (…)
CZYTAJ TAKŻE: Prof. Andrzeja Nowaka wskazówki dla rządzących. Obyśmy nie stanęli przed wyborem między nieładem a niewolą!
Informacja o najnowszej książce prof. Andrzeja Nowaka pt. „Między nieładem a niewolą. Krótka historia myśli politycznej”:
https://bialykruk.pl/ksiegarnia/ksiazki/miedzy-nieladem-a-niewola-krotka-historia-mysli-politycznej
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/531502-prof-nowak-opowiada-o-pracy-nad-v-tomem-dziejow-polski