O polityce historycznej miasta Gdańska ja sam napisałem już wiele. O tym, jak marginalizowane są wątki, z których Polacy powinni być dumni, a nagłaśniane są historie, których to dumne miasto powinno się wstydzić powstały dziesiątki artykułów. I co? I wciąż w opowiadaniu prawdy nie ma swobody, wciąż trzeba szukać wytrychów.
Będąc na gdyńskim Festiwalu „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci” miałem okazję odwiedzić instytucję, która jak w soczewce skupia w sobie tę niezrozumiałą, czasem niewypowiedzianą blokadę dla polskiego przekazu. Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku powstało w czasach premierowania Donalda Tuska i jest do dzisiaj najdroższą placówką muzealną w Polsce. Mimo, że KAŻDY z Polaków zapłacił na nie 13 zł (proszę sobie pomnożyć!), to owo muzeum jest niechlubnym przykładem tego, jak można prywatyzować historię.
Ekspozycja stała, która powstała w „tuskowych” czasach ma niebywałe luki w opowieści o II Wojnie Światowej. O tym też już sporo napisano, przypomnę więc tylko najbardziej spektakularne „niedociągnięcia”: rola rtm. Witolda Pileckiego na 5000 metrów kwadratowych została sprowadzona do jednej legitymacyjnej fotografii, o. Maksymiliana Kolbego nie było wcale, a gen. Władysław Anders jest przedstawiony na jednej… karykaturze. Niestety, to nie żart.
Do 2017 roku placówką kierował nominat Donalda Tuska prof. Paweł Machcewicz. Dziś uważa on, że koncepcja wystawy to „utwór chroniony prawami autorskimi” i nie wolno jej zmienić. Jego następca, dr Karol Nawrocki diametralnie się z tym nie zgadza i kilkanaście zmian zostało dokonanych. Koncepcja całościowa oczywiście pozostaje, a korekty dotyczą choćby wymienionych powyżej historycznych przekłamań. Niby to oczywiste. Otóż nie, sprawa wylądowała w sądzie, który ma ocenić, czy można było takie zmiany wprowadzić.
To nie jest sprawa nowa, ale ilekroć mam okazję być w Gdańsku, to na nowo gotuje się we mnie krew, gdy przypominam sobie o tych niedorzecznościach. Wnętrze placówki jest przestronne i nowoczesne, ekspozycja zaplanowana ciekawe, ale cóż z tego, skoro te „nieścisłości” w gruncie rzeczy ją kompromitują, a toczący się proces blokuje zmiany. Pułapka. Czekamy więc na wyrok. Ciekawe, czy sąd uzna, że muzeum na które - przypominam - KAŻDY z nas zapłacił 13 złotych to jest NASZA własność, czy też jest to „dzieło” należące do autorów?
Tym bardziej doceniam pracę obecnego kierownictwa, które szuka wyjścia z sytuacji. Walczy o to, by choć „obudować” placówkę widocznymi znakami dumy z polskości. Przed budynkiem stanął już pomnik pominiętego wcześniej wewnątrz Pana rotmistrza Pileckiego, a przy samym wejściu, jeszcze przed kasami wita nas „eksponat miesiąca”. Akcja nazywa się „wejście w historię” - teraz w MIIWŚ eksponowane są podeszwy butów, które wydobyto z ziemi wraz ze szczątkami Danuty Siedzikówny „Inki”.
Z jednej strony należy się więc cieszyć, że ktoś walczy o przywrócenie temu muzeum właściwej, prawdziwej narracji. Z drugiej jednak, to jest wstyd, że takie relikwie mogą być prezentowane tylko „w przedpokoju”, bo gdyby próbować umieścić je „w salonie” niewątpliwie narazilibyśmy się na proces. Po tylu latach „wolnej Polski” Żołnierze Wyklęci wciąż pozostają wyklętymi. To wstyd i hańba.
CZYTAJ TAKŻE: Efektowna gala na finał XII Międzynarodowego Festiwalu „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci”. ZOBACZ ZDJĘCIA
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/519689-buty-inki-dlaczego-muzeum-iiws-nie-moze-pokazywac-prawdy