Niemcy wybrali po wojnie drogę amnezji i dopiero później przyjmowali do wiadomości to, co się stało podczas II wojny światowej. Wiedza o Holocauście stała się powszechna dopiero w drugiej połowie lat 70., głównie zresztą dzięki serialowi telewizyjnemu
— mówi portalowi wPolityce.pl Rafał Geremek, dziennikarz, autor filmów dokumentalnych („Rzeź Woli”, „Aktion Saybusch”, „Gusen – wojna o pamięć”).
wPolityce.pl: Czy historię Polski można ukazywać bez martyrologii?
Rafał Geremek: Absolutnie nie. Zbyt dużo wydarzyło się w naszej historii rzezi, masakr, byśmy mogli łatwo o tym zapomnieć. Polegli za Polskę stanowią część panteonu naszych bohaterów. Pamięć o nich stanowi zobowiązanie, aby Polskę czynić lepszą i silniejszą. O szczególnej łączności Polaków z poległymi za Ojczyznę pisało wielu myślicieli, niekoniecznie konserwatywnych. Problemy są dwa: po pierwsze tragiczne epizody z naszej historii pokazywać trzeba ciekawie, po drugie potrzebny jest balans. Pokazujmy jednocześnie postacie i historie zwycięskie.
II wojna światowa nieodzownie kojarzy się z tragedią, hekatombą. W filmie „Niepokonany. Opowieść o generale Stanisławie Maczku”, wyprodukowanym dla Muzeum Historii Polski, pokazałeś polskich żołnierzy przede wszystkim jako zdobywców, ludzi militarnego sukcesu, a nie obrońców straconego posterunku. Czy nie miałeś wrażenia, że ta karta pozostaje terra incognita?
O nie. Opowieść 1. Dywizji Pancernej jest znana wśród tych, którzy interesują się historią. Udało mi się wyciągnąć na plan pierwszy kilka epizodów, jak np. Sprawę Simonne Brugghe, młodej Belgijki, która szpiegowała dla Maczka w rodzinnym mieście, a później, po wojnie, podczas okupacji Niemiec, została oficerem łącznikowym w 1. Dywizji Pancernej. W filmie znalazły się także nieznane dokumenty – m.in. fałszywe paszporty pułkownika, a później generała Stanisława Maczka. Jego historia to gotowy scenariusz na film sensacyjny – aż dziw, że nie zainspirowało to jeszcze twórców filmów fabularnych. Ale teraz to tylko kwestia czasu.
W swoim dorobku masz też takie obrazy jak „Gusen – wojna o pamięć”, „Aktion Saybusch” czy kultową już „Rzeź Woli”. Co z punktu widzenia reżysera jest trudniejsze – ukazanie narodowej traumy czy zwycięskich, ale wciąż mało znanych rozdziałów historii Polski?
Przystępując do pracy nad filmem „Gusen – Wojna o pamięć”, dokumentem również zrealizowanym wraz z MHP, zdumiało mnie, że wcześniej nie powstał żaden rasowy film dokumentalny o miejscu w którym zginęło ok. 30 tysięcy Polaków, w dużej mierze inteligentów. To była taki „drugi Katyń”, a w archiwach znalazłem zrobione wcześniej jedynie krótkie reportaże z uroczystości rocznicowych. Zdumiało mnie to jak nie potrafimy dbać o pamięć o ludziach, którzy stracili tam życie za Polskę. Zamordowany został w Gusen Mieczysław Prószyński, pionier kinematografii, konstruktor pierwszej ręcznej kamery, Wiktor Ormicki, jeden z twórców współczesnej polskiej geografii czy powstaniec śląski i dyplomata Henryk Sławik, organizator akcji, która ocaliła 30 tysięcy uchodźców z Polski, w tym 5 tysięcy Żydów. Ale całą historię starałem się pokazać poprzez ludzi, którym udało się przeżyć. Zawsze fascynowali mnie ci, którzy mają swoisty „instynkt przetrwania”. Są na straconej pozycji, ale udaje im się oszukać los. Jak Eugeniusz Śliwiński, który przeżył eksperymenty medyczne w Gusen i w cudowny sposób ozdrowiał. JakWiesław Kępiński, który jako dziecko uciekł podczas egzekucji przeskakując nasyp obok cmentarza i ścigany wywiódł w pole niemieckich morderców swojej rodziny i sąsiadów. Niezwykłym bohaterem był również sam Stanisław Grzesiuk, który w Mauthausen-Gusen spędził prawie pięć lat, pomimo że średnia życia w obozie wynosiła maksymalnie pół roku. Przechytrzył hitlerowski system zagłady swoim cwaniactwem, którego nauczył się na warszawskiej ulicy. Podchodził do wszystkiego bez emocji, oszukiwał podczas przymusowej pracy, nie przejmował się niczym.
Wiem, że często podróżujesz. Czy mieszkańcy Europy Zachodniej zdają sobie sprawę z roli Polaków podczas II wojny światowej?
W Wielkiej Brytanii i Francji raczej nie, może z wyjątkiem kilku gmin w Normandii. Ale za to w Holandii i Belgii kult 1. Dywizji Pancernej jest szeroko rozpowszechniony. Czcią otaczane są cmentarze, o szlaku maczkowców opowiadają liczne pomniki, tablice i nazwy ulic i placów – widziałem ponad dwadzieścia ulic i placów „Polaków”, „gen. Stanisława Maczka”. Kilka inicjatyw zapiera dech w piersiach. W belgijskim Agedem znajduje się wielkie muzeum polsko-kanadyjskie, które zbudowane zostało przez Gilberta van Landschoota lokalnego przedsiębiorcę pochodzącego ze starej szlachty flandryjskiej. Można tam zobaczyć prawie 400 manekinów przestawiających żołnierzy, z czego ponad stu w polskich mundurach. Oprócz tego broń makiety bitew, a nawet kokpit Spitfire’a. Twórca muzeum powiedział nam, że do założenia muzeum zobowiązał go nieżyjący już ojciec, były członek ruchu oporu, któremu polscy i kanadyjscy żołnierze uratowali życie. Van Landschoot jest milionerem, ale niejaki Mario Maas, miejscowa „złota rączka” udowodnił, że nie trzeba wielkich środków, by stworzyć niezwykłe miejsce pamięci. Mass w rodzinnej wsi pod holenderskim Axel zamienił stodołę we własnym gospodarstwie w muzeum 1. Dywizji Pancernej. Mario powiedział nam, że historie o maczkowcach usłyszał od swojego ojca, sam też wychował się na ulicy Maczka. Stolicą pamięci o niepokonanym polskim generale na Zachodzie i jego żołnierzach jest oczywiście holenderska Breda, gdzie właśnie powstaje muzeum im. generała Stanisława Maczka. Tam pamięć polskiego dowódcy uczcili nawet miejscowi kibice, którzy na jeden dzień nazwali stadion jego imieniem. W Bredzie i okolicach czterystu polskich żołnierzy założyło rodziny, co oznacza, że spora część populacji ma polskie pochodzenie. Starsi ludzie opowiadali mi, że Holenderki zakochały się w polskich żołnierzach, bo ci całowali po rękach, byli szarmanccy i – w przeciwieństwie np. do Brytyjczyków - zawsze nienagannie ubrani, bo tego bezwzględnie wymagał generał Maczek. I jeszcze chodzili do kościoła. Takich zięciów życzyły sobie holenderskie matki.
A jak współcześni Niemcy patrzą na zbrodnie dokonywane przez swoich rodaków w czasie II wojny światowej?
Niemcy wybrali po wojnie drogę amnezji i dopiero później przyjmowali do wiadomości to co się stało podczas II wojny światowej. Wiedza o Holocauście stała się powszechna dopiero w drugiej połowie lat 70., głównie zresztą dzięki serialowi telewizyjnemu. Wielu epizodów pomijano w procesie edukacji, zwłaszcza dotyczących Polski. Znajoma reżyser filmów dokumentalnych opowiedziała mi ostatnio taką historię: na jednym z francuskich festiwali spotkała redaktorkę z niemieckiej telewizji i opowiedziała jej o Powstaniu Warszawskim i zniszczeniu stolicy w 1944 roku. Na to Niemka, zajmująca się zawodowo historią zrobiła wielkie oczy i powiedziała: „O Boże, to Warszawę też zburzyliśmy? Całe życie chodzę w poczuciem winy za Holocaust, teraz jeszcze to!”. Słusznie tropimy i potępiamy wszystkie próby zrzucenia na nas jakiejś odpowiedzialności za zbrodnie na Żydach ze strony Niemców itp., ale pamiętajmy, że ich elity polityczne jednak akceptują ten ciężar odpowiedzialności, o czym świadczy wizyta prezydenta Steinmeiera w Wieluniu czy ostatnia wypowiedź kanclerz Merkel w Muzeum Auschwitz. Czy Rosja kiedykolwiek uzna swoją odpowiedzialność za stalinowskie zbrodnie? Wątpię. Od specjalistów od „ruskiego świata” wiem, że część elit rosyjskich uważa, że nie mam mowy o rosyjskiej odpowiedzialności za komunizm, bo wtedy Rosja była w „nowym chazarskim jarzmie”, że komunizm zbudowali „innostrańcy” (Żydzi, Gruzini, Polacy) i oni – Rosjanie byli prawdziwymi ofiarami. Putin podporządkował postrzeganie historii imperialnej racji stanu, a to oznacza, że będzie tylko gorzej. Za niemieckim poczuciem winy możemy jeszcze zatęsknić.
Rozmawiał Aleksander Majewski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/478476-geremek-za-niemieckim-poczuciem-winy-mozemy-zatesknic