To był zamach na byt narodowy i państwowy. To było coś tak niewyobrażalnie bezsensownego, że wydawało się, że nawet samym komunistom się to nie opłaca
— mówi portalowi wPolityce.pl o wprowadzeniu stanu wojennego Krzysztof Wyszkowski, działacz opozycji antykomunistycznej w PRL
wPolityce.pl: Gdzie zastało pana wprowadzenie stanu wojennego?
Krzysztof Wyszkowski: Z Tadeuszem Mazowieckim, Janem Strzeleckim i Krzysztofem Czabańskim siedzieliśmy przy barze w Grand Hotelu w Sopocie. Analizowaliśmy sytuację po posiedzeniu Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” i w pewnym momencie ktoś powiedział: „ZOMO otacza hotel”. Wyjrzeliśmy przez okno i rzeczywiście zobaczyliśmy wianuszek zomowców ciągnący się, aż do morza. Myśleliśmy, że będą nas wsadzać na jakieś barki. Zaczęto powoli wyprowadzać nas w kajdankach, ale jednak do tych wielkich samochodów z przedziałami i zawieziono do siedziby SB. Proponowano nam podpisywanie lojalek – wszyscy odmawiali. W końcu wylądowaliśmy w obozie w Strzebielinku.
Skąd udało się panu uciec.
Tak, ale dopiero w sierpniu następnego roku.
Jak przebiegało internowanie?
Były różne fazy. Początek internowania był straszny. Nie byliśmy przygotowani na zimę, a co dopiero mówić na więzienie. Rano mieliśmy wracać pociągiem do Warszawy. Zamknięto nas – szesnastu mężczyzn – w małej celi. O świcie otwieraliśmy okna, żeby porozumieć się z innymi więźniami. Śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, a przy okazji okrutnie marzłem. Wigilia, święta, więc początek był straszny. Nie było wiadomo co się dzieje, dochodził głosy o ofiarach śmiertelnych, o strzelaninach. Atmosfera była niezmiernie przygnębiająca. Nam było ciężko – byliśmy zmarznięci i głodni, ale żyliśmy. A słyszeliśmy o kopalni „Wujek” itd., więc wieści były przerażające. Powoli się to uspokajało, z czasem poprawiała się też sytuacja żywnościowa. Ale wtedy okazywało się, że rzecz jest na dłużej. To robiło wrażenie jakiegoś szaleństwa – jak można wypowiedzieć wojnę własnemu narodowi? Było w tym coś wariackiego. Okazało się, że to wariactwo jest jednak rzeczywistością i Polska na długie lata zapadła w stan zamrożenia.
Czy zgadza się pan ze stwierdzeniem, że wprowadzenie stanu wojennego złamało kręgosłup „Solidarności”?
W sensie organizacyjnym na pewno. Ludzie ginęli, umierali, chorowali, odstępowali. Jeśli chodzi o struktury, to rzeczywiście można mówić, że je złamano. Ale przecież to był zamach na naród, na świadomość narodową, na wszystkie instytucje, włącznie z Kościołem. To nie przypadek, że mordowano później księży. To był zamach na byt narodowy i państwowy. To było coś tak niewyobrażalnie bezsensownego, że wydawało się, że nawet samym komunistom się to nie opłaca. Przecież podpiłowywali gałąź, na której siedzieli. Żerowali na społeczeństwie polskim jako najemnicy sowieccy, więc dlaczego mieliby ten naród wyniszczać? Okazało się, że wbrew rozsądkowi gotowi są wyniszczać własny naród, własne państwo.
Mimo tej absurdalności udało się utrwalić narrację, wedle której gen. Jaruzelski wprowadzając stan wojenny wybrał „mniejsze zło” i uratował Polskę przed katastrofą. Dlaczego?
Winę za to ponoszą ci, którzy zaprojektowali i przeprowadzili Okrągły Stół – ludzie Kiszczaka, ludzie Jaruzelskiego. Tacy ludzie, jak Wałęsa, Mazowiecki. Trzeba pamiętać, że liderami społecznymi – o czym zdecydowana większość społeczeństwa nie zdawała sobie sprawy – byli stalinowcami. Mazowiecki, Geremek, Kuroń to stalinowcy. Ludzie, którzy potem trochę zmienili swoje stanowisko, stosunek do systemu, ale w jakimś sensie pozostali wewnątrz systemu. Ludzie, którzy nie wyobrażali sobie, że Polska może wybić się na niepodległość. Ludzie, którzy dla własnych karier dogadali się z komunistami i osłonili ich. Wypromowali Jaruzelskiego na prezydenta, Mazowiecki został premierem, Kuroń ministrem, Geremek szefem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, Wałęsa krótko potem zastąpił Jaruzelskiego. Ci ludzie zafałszowali historię w oczach społeczeństwa. Ci wszyscy ludzie, o których myślano: „nasi bohaterowie” - ja sam w podziemiu i działalności publicznej upowszechniałem stanowisko, że to są nasi najwspanialsi liderzy. Wszyscy daliśmy się oszukać tym cynicznym ludziom, którzy poprowadzili Polaków w kierunku porozumienia z komunistami. W trakcie Okrągłego Stołu – który krytykowałem – też nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to będzie polegało na rabunku dorobku narodu.
Czy według pana przyjęcie tej narracji historycznej było warunkiem porozumienia?
Podstawowym warunkiem współrządzenia, które uzgodniono, było zapewnienie bezkarności ludziom, którzy byli odpowiedzialni za wszystkie zbrodnie, za zdrady. Przeszłość miała odejść w niepamięć. Okazało się, że wszyscy byliśmy dobrzy – nasze rachunki krzywd zostają skreślone. Dlatego niszczono, za zgodą Mazowieckiego i innych, archiwa. Nawet, kiedy tworzono Instytut Pamięci Narodowej, to obowiązywał ten warunek, że nie wolno wyciągać konsekwencji w stosunku do zbrodniarzy takich, jak ludzie, którzy strzelali w „Wujku”. Wczoraj dopiero zapadł ostatni wyrok za jeden z tych mordów. Wtedy jeszcze mówiono, że podstawą powołania IPN jest niekaralność wszystkich ludzi, którzy brali udział w okupacji Polski i w tym zamachu na byt narodowy i państwowy, który miał miejsce 13 grudnia 1981 r. Oprócz tego wyposażono nomenklaturę komunistyczną w mienie narodowe. Prasa została w rękach komunistów, służby specjalne zostały w rękach komunistów - SB zostało przemianowane na UOP. To się zmieniało latami. Dopiero w ostatnich czterech latach następują głębokie zmiany i trafiają na wielkie opory, więc trudno się dziwić, że duża część społeczeństwa zwyczajnie nie wie – polegają na ogólnych informacjach płynących np. z mediów, a duża część mediów pochodzi z tego źródła, co okupacja sowiecka i później stan wojenny.
Rozmawiał Krzysztof Bałękowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/477592-krzysztof-wyszkowski-stan-wojenny-to-byl-zamach-na-narod