Prezentujemy Państwu fragment książki Tadeusza Mocarskiego „O Jedwabne, Jedwabne”. Autor opisuje w niej, na tle dziejów wojennych swojej rodziny, prawdę o mordzie dokonanym na Żydach w lipcu 1941 roku. Mówi o tajemniczej postaci, niemieckim żandarmie Karolu Bardoniu i jego roli w zbrodni na Żydach.
Książka Tadeusza Mocarskiego „O Jedwabne, Jedwabne” ukazała się w 2016 r. w Warszawie nakładem wydawnictwa Anabaza.
DRUGIE, TAJEMNICZE OBLICZE KAROLA BARDONIA
Pani Anna Bikont w swojej książce: „My z Jedwabnego” pisze:
„W zarządzie miasta Jedwabnego ważną rolę odgrywał Karol Bardoń, który przybył ze Śląska na te tereny w latach trzydziestych (pracował jako mechanik, najpierw w Radziłowie w młynie u Chai Finkelsztejn, potem w Jedwabnem, w młynie Hersza Zdrojewicza), a w latach sowieckich był radnym do Gorsowietu oraz przewodniczącym wydziału aprowizacji miasta Jedwabnego. Może był niemieckim agentem…” – zastanawia się i słusznie autorka. Ale, już mieszkanka Jewabnego, p. Żukowska nie ma żadnych wątpliwości gdy mówi: „Wszyscy kłamią. Bardoń, czytałam to u Grossa, tłumaczył się, że za Żydami nie ganiał, bo był mechanikiem w żandarmerii i reperował samochody. Jakie samochody, oni ani motocykla, nawet rowerów nie mieli, gdy chcieli gdzieś jechać, kazali chłopu zaprzęgać furmankę. Bardonia skazano na śmierć, potem go ułaskawiono i żarł w więzieniu nasz polski chleb, a to był dziad ze Śląska, szpieg niemiecki, nie mechanik („My z Jedwabnego”).
To dziwne, że wie o tym tajemniczym fakcie prosta kobieta, wie dociekliwa dziennikarka, a nie wiedzą nic zupełnie specjaliści i fachowcy z Instytutu Pamięci Narodowej! W zebranych przez nich dwu pokaźnych tomach materiałów i dokumentów, analiz i komentarzy na temat Jedwabnego, gdzie nazwisko Bardonia wymieniane jest prawie sto razy, nie ma zupełnie mowy o jego agenturalnej działalności.
Urodzony w 1894 roku na Śląsku, w latach trzydziestych, a dokładnie w roku 1932 pojawia się w Radziłowie. Pani Bikont używa tu zgrabnego słowa – przybył. To jest na pewno trafne określenie, ale nie do końca. Bowiem, w owym czasie, sam przyjazd do Radziłowa stanowił problem! A co tu mówić jeszcze o znalezieniu pracy i mieszkania w takiej zapadłej dziurze. Więc, nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się na taki krok. A Bardon miał jeszcze liczną rodzinę. Na szczęście nie musiał się on o nic martwić, bo mu tę pracę, to mieszkanie i odpowiedni transport – zapewniły niemieckie służby wywiadowcze. Radziłów leżał bowiem niedaleko granicy z III Rzeszą i każda uzyskana tutaj wiadomość mogła się przydać. Początkowo więc pracował Biedroń jako mechanik we młynie, potem porzucił pracę stałą zamieniając ją na doraźną, stając się domokrążcą, naprawiającym zegary, lutującym dziurawe garnki. Wędrując bowiem więcej widział i słyszał, a o to przecież jego mocodawcom chodziło.
W roku 1935 został przerzucony do Jedwabnego, chociaż tak naprawdę miasteczkiem docelowym była Wizna. Ale tam macki niemieckie nie sięgały. Tam nie mieli nikogo, kto by zatrudnił Bardonia.
Niemców interesowała Wizna, bo była punktem strategicznym na mapie przygotowywanych skrycie wojennych zamierzeń Wehrmachtu. Tędy prowadziła dogodna, prosta, w zasadzie jedyna droga na Brześć. Umożliwiająca szybkie przemieszczanie się wojsk stacjonujących w Prusach Wschodnich.
Niemcy przypuszczali, i słusznie, że Polacy będą się starali w jakiś sposób zabezpieczyć i umocnić ten odcinek. W kwietniu 1939 roku zaczynają się, prowadzone przez wojsko, przygotowania do budowy schronów obronnych – zagradzających przeprawę przez te bagniste i niedostępne tereny. A w maju rusza, pełną parą, prężnie prowadzona budowa reduty „Wizna”.
Wszystko utrzymane jest w ścisłej tajemnicy. Bardoń porzuca pracę (pisze, że go zwolniono !) i wędruje od wioski do wioski – tak jak poprzednio w Radziłowie – reperując i naprawiając zegary, maszyny do szycia. Lutując garnki. Jest potrzebny. Ludzie go lubią, bo nie zdziera, bo nie jest chciwy na pieniądze. Budowa umocnień w Wiźnie okryta jest tajemnicą. To prawda. Ale tylko dla obcych. Swoi wiedzą wszystko. A Bardoń, to także swojak. On nie szpieguje, on ludziom pomaga. On pracuje. Nikogo tu nie dziwi, że chociaż wiosek wokół Jedwabnego jest nie mało, Bardoń idzie zawsze, idzie codziennie tylko w jednym kierunku! Idzie w stronę Wizny! Przez KotowoPlac, Męczki. A potem odwiedza Giełczyn, Kołodzieje.
Chmara ludzi pracuje przy budowie schronów. Komuś tam, z nadzoru technicznego popsuł się szwajcarski zegarek - Dawajcie tu Bardonia! – wołają. – On zreperuje!
I Bardoń się zjawia na zawołanie, jakby wyrósł spod ziemi. I udowadnia, że jest rzeczywiście fachowcem. Zegarek znowu tyka wesoło! – Przyjdź, Bardoń, jutro! Znajdzie się dla ciebie robota! – zapraszają gościnnie. I Bardoń się zjawia. I widzi wszystko, jest ciekawy, więc pyta i nikt tu przed nim nie ma żadnych tajemnic. Grubość ścian, wymiary otworów strzelniczych, wieżyczki. Wady i zalety poszczególnych bunkrów. Ich rozmieszczenie, usytuowanie w terenie.
Na ile, 8 września 1939 roku, skorzystał z jego informacji generał Guderian? Tego nie wiemy. Ale na pewno był w ich posiadaniu. Na pewno wiedział wszystko o obrońcach i ich reducie. Licząc na szybkie sforsowanie tej zapory. Ale pomylił się w swoich rachunkach! Musiał stracić tu kilka cennych dni, bo miał przed sobą 600 polskich bohaterów, broniących się do ostatniego naboju, o czym go nie poinformował agent w swoich meldunkach.
Bardoń jest inteligentnym szpiegiem. Potrafi zmieniać się i przeobrażać jak kameleon. Manipulować faktami, własne podłe uczynki i zbrodnie przypisywać innym. Umie wymyśleć wiarygodną fabułę, stanowiącą jego linię obrony. Umie dyskutować i argumentować. Sam pisze listy do sądu, prośbę o ułaskawienie do prezydenta Bieruta. A robi to tak zręcznie, chytrze, że mu wierzą! I w efekcie karę śmierci zamieniają na 15 lat więzienia. Swoją agenturalną działalność ubierze w taką oto ideologiczną szatę: „Lata międzywojenne to jedno pasmo udręk człowieka, który nie poddał się propagandzie faszystowskiej, lecz miał odwagę dać wyraz przekonaniom socjalistycznym swoim postepowaniem. Byłem jedną z licznych ofiar ówczesnego ustroju. Którego antyrobotnicza i antypostępowa polityka wewnętrznie uczyniła włóczęgę bez własnego kąta w poszukiwaniu kawałka chleba. „ I tak lubiane przez ówczesne władze nawiązanie do rzeczywistości, które się do tego ułaskawienia przyczyniło: „Brzemienne wypadki roku 1939 spowodowały ustanowienie władzy radzieckiej i wtedy dopiero dobrodziejstwo władzy radzieckiej, władzy proletariatu, stało się moim udziałem.”
Po 17 września 1939 roku zapanowały w Jedwabnem ruskie rządy. Miasto znalazło się pod sowieckim zaborem. Nastały ciężkie czasy dla prawdziwych Polaków. „Dobrodziejstwa” władzy radzieckiej nie były ich udziałem. Bardoń włączył się aktywnie w budowanie tej nowej, szczęśliwej rzeczywistości. Przy ogólnej, polskiej niechęci do zajmowania jakichkolwiek stanowisk i urzędów – jego entuzjazm i zaangażowanie zostały dostrzeżone i odpowiednio nagrodzone. Awansował na kierownicze stanowisko, był delegatem. Jednym słowem, powodziło mu się doskonale. Ale istny raj dla Bardonia zapanował w roku 1941 kiedy rosyjskich dręczycieli zamienili niemieccy mordercy.
Chyba dobrze wiedzieli, kim jest Bardoń, skoro tępiąc bezlitośnie i zabijając bez skrupułów nawet szeregowych popleczników sowietów, nie tknęli palcem radzieckiej „szyszki” – jaką był niewątpliwie Bardoń! Ba, uczynili go najpierw swoim tłumaczem, a potem ubrali w mundur żandarma.
DRUGI FRAGMENT KSIĄŻKI TADEUSZA MOCARSKIEGO „O JEDWABNE, JEDWABNE”
A JEDNAK, NIEMCY, BYLI W JEDWABNEM!
Bardoniowi poświęciłem sporo miejsca w pierwszym rozdziale książki. Opisałem tam jak postawił on pod ścianę moją mamę z zamiarem rozstrzelania. Chciał pewnie zobaczyć umierającą, tchórzliwą kobietę wiejską. Może błagającą go o litość? Ale moja mama nie pochyliła nawet głowy, kiedy odbezpieczył broń. I pokonała go swoją wewnętrzną siłą, która paraliżuje ruchy przeciwnika. Oczywiście jest to wydarzenie późniejsze, związane z dalszą zbrodniczą działalnością Bardonia w czasie wojny. W materiałach zgromadzonych przez IPN znalazłem taki zapis: „Znęcał się nad Polakami, bił grubym kijem nieznanego z nazwiska Polaka oraz dotkliwie pobił Stefana Dołęgę i Mariannę Mocarską.” Bardoń nie mógł pogodzić się z porażką. Zjawił się w naszym domu i bił brutalnie mamę krzycząc: Taka jesteś odważna? Taka mocna? Że nie boisz się kuli? Zobaczymy, czy nie boisz się kija.
Bardoń stanął przed sądem w Łomży w 1949 roku. Wyrok – kara śmierci. B. Bierut zamienia mu tę karę na 15 lat więzienia. W załączonym życiorysie tak przedstawia przebieg wydarzeń w dniu 10 lipca 1941 roku: „W czasie dokonywanego mordu ludności wyznania mojżeszowego w Jedwabnem, pow. łomżyń- skiego, udziału nie brałem, byłem zajęty remontem samochodu ciężarowego w podwórzu posterunku żandarmerii.” Co za tupet! Nie mniejszy niż Grossa! Co za odwaga! Żeby tak łgać, pisząc do samego prezydenta! „…ja pracując z Dąbrowskim cały dzień przy remoncie samochodu w podwórzu żandarmerii, nie widziałem ani jednego obcego żandarma ani gestapowca. I znowu kłamie jak Gross! Czyżby się umówili, ci nieodrodni bracia syjamscy? Bo żeby tak jednym głosem z igły robić widły?
Co do obecności gestapo w Jedwabnem, Bardoń zaprzeczał z konieczności. Bo nie miał innego wyjścia. Był to bowiem ważny, żeby nie powiedzieć newralgiczny punkt jego obrony. Pomyślany w zasadzie jako atak na Julię Sokołowską – negującą w całej rozciągłości jego zeznania.
„Na żandarmerii pracowałam jako kucharka (…) Dnia krytycznego Bardoń był cały dzień na mieście (…) Dnia krytycznego było 68 gestapowców, bo dla nich szykowałam obiad, zaś żandarmów było bardzo dużo, bo przyjechali z różnych posterunków.”
To, że Bardoń nie naprawiał samochodu, ale zajęty był tropieniem i dyskretnym wymierzaniem kary Żydom – potwierdzili inni świadkowie, współuczestnicy tych zajść – Laudański, Sielawa. Ale ich głos nie miał takiego znaczenia jak reakcja Sokołowskiej. Ona bowiem nie była związana z tą sprawą. Zgłosiła się na świadka dobrowolnie. Poczytując to za swój obywatelski obowiązek. Sokołowska w tym sądzie była prawdziwym skarbem, docenionym przez komunistyczną praworządność, a zupełnie zlekceważona przez IPN. Który nie powinien był wdawać się w żadne układy z Grossem, ale odesłać go z kwitkiem mówiąc – My mamy relację niepodważalnego świadka. My mamy Sokołowską i jej wierzymy. To uczciwa, choć prosta kobieta. Dlaczego miałaby kłamać? W jakim celu? Czy pan nie widzi, panie Gross, że stawia ona właściwą, precyzyjną diagnozę – chociaż nie jest strategiem wojskowym: „Dnia krytycznego było 68 gestapowców, bo dla nich szykowała obiad, zaś żandarmów było bardzo dużo, bo przyjechali z różnych posterunków.” I tak było istotnie.
Bardoń nie zgadza się z tym stwierdzeniem, Bardoń zaprzecza. W życiorysie zamieszcza taką uwagę: „Zeznanie świadka Sokołowskiej Julii, byłej kucharki żandarmerii, jest mylne lub z namowy winnych, że gotowała w dniu masowego mordu obiad dla biorących udział w masowym mordzie 68 gestapowców, bo mała kuchnia, naczynia kuchennego takiego nie było, naczynia stołowego tyle nie było, dla 71 osób z miejscowym personelem i służbą, a gdzie stoły?”
Gross byłby zadowolony z takiego obrotu sprawy! Precyzyj- ny atak, nie do obrony! Istotnie, jak można w małej kuchence upitrasić 68 obiadów? Jak je tam zjeść? Bez misek i talerzy? Bez stołów i krzeseł?
Czytam po raz kolejny i bez pośpiechu IPN-owskie studia i zebrane dokumenty. I dochodzę z żalem i smutkiem do wniosku, że ostateczny wyrok w sprawie Jedwabnego jest wysoce krzywdzący i niesprawiedliwy. I wiem, jak do tego doszło.
W sytuacji, kiedy zdania są podzielone – nigdy nie wygrywa prawda, ale krzyk i czyniony wrzask jednej ze stron. Tam, gdzie nie ma końca historycznej pewności – tam sukces odnoszą sen- saci i pseudouczeni. A wspiera ich poczynania tupet i nonsza- lancja. Tam, gdzie są jakieś obiekcje i wątpliwości – triumfują ludzie bez honoru i czci. Przykładowo – grupa operacyjna Heydricha. Ile tu pojawiło się różnych sądów i hipotez! Była, nie była w Jedwabnem? IPN-owscy historycy coś tam bąkają bojaź- liwie, ostrożnie. A taki Gross, wie! I wali prosto z mostu – Nie było w Jedwabnem formacji przeznaczonej do unicestwiania Żydów, bo właśnie w lipcu „siała ona spustoszenie na Woły- niu”. A co go obchodzą nasze zastrzeżenia i obiekcje? Że Niemcy okazali się tacy wspaniałomyślni i darowali Żydom jedwabińskim życie? Oni darowali, a Polacy im je odebrali? A mo- że po porostu zapomnieli i popędzili dalej. Czemu to Dmitrów, tak ostrożnie i na paluszkach stąpając pisze bardzo mądre zdanie: „Należy pamiętać, że oddziały postępowały często jeden za drugim, przekazywały sobie poszczególne rejony i miejscowości, ROZDZIELAŁY SIĘ NA MNIEJSZE CZĘŚCI. Profesor Dmitrów zapewne bezwiednie skarcił Grossową pychę i pewność siebie. I to wszystko Dmitrów wie, ale nie wykorzystuje się tej wiedzy w sporze z autorem „Sąsiadów”. Napisałem na wyrost – spór – podczas, gdy w rzeczywistości była to unia – spiskująca wspólnie przeciwko dobremu imieniu Polski. Trafnie to ujmuje Dmitrów nazywając rozdzieleniem, bo takie właśnie rozdzielenie, czy też wydzielenie z grupy operacyjnej nastąpiło. Aby to, co zostało wcześniej zaplanowane – wykonać. Nie ma tutaj mowy o żadnej doraźnej improwizacji, czyli robieniu jakichkolwiek wyjątków. Więc, główny trzon tej formacji mógł być w tym czasie nawet na Wołyniu, podczas gdy wydzielona grupa w Jedwabnem. A że byli tam na pewno, dowiadujemy się właśnie z relacji Sokołowskiej – koronnego świadka na procesie. Poczynania gestapo w Jedwabnem cechował ogromny pośpiech. Bowiem chcieli oni jak najszybciej wykonać powierzone im zadanie (czyli zabić Żydów) i dopędzić macierzystą jednostkę. Dlatego wybierali takie formy działania, które gwarantowały im sporą oszczędność czasu. Dlatego zdecydowali się, na wymagające mniej zachodu, spalenie Żydów w stodole, niż na przykład ich rozstrzelanie. Zanim pokazali się na miejscu, uzgodnili wcześniej telefonicznie wszelkie niezbędne szczegóły. W przypadku Jedwabnego obiecano im, że wszyscy żydowscy mieszkańcy w liczbie 1600 osób będą oczekiwać pokornie na rynku na ich przyjazd. Poproszono więc, aby rozejrzeli się za ja- kimś odludnym budynkiem gospodarczym niedaleko kirkutu. Przygotowali materiały łatwopalne. A za proponowany uroczysty obiad - podziękowali. Żadnych uczt! Żadnych wystawnych przyjęć! Nie tym razem! Nie ma bowiem na to czasu. Przygotujcie jakiś skromny żołnierski posiłek i to wszystko. Zjadany pod gołym niebem, z żołnierskiej menażki.
To nie zepsuty samochód stał na podwórzu żandarmerii, ale kuchnia polowa! I to nie Bardoń tam rezydował tego dnia, ale kucharka Julia Sokołowska! A kuchnię tę (o ironio losu!) sprowadził z Łomży, na życzenie komendanta sam Karol Bardoń! Razem z tymi cholernymi menażkami!
Na co liczył wymyślając tę bajeczkę Bardoń – nie trudno dociec. Chciał bowiem za wszelką cenę udowodnić, że Sokołowska nie mówi prawdy. Powtarzał ją kilka razy przy różnych okazjach, ale nigdy w sądzie podczas rozprawy, kiedy na Sali znajdowała się Sokołowska. Czyli, że bał się panicznie konfrontacji. Co by świadczyło o tym, że prawda leżała nie po jego stronie! A tą prawdą była rzeczywista, autentyczna, nie podlegająca żadnej dyskusji obecność zawodowych morderców w miasteczku!
Po co Bardoń wymyślił ten zepsuty wóz? Bo to miało być jego alibi. Dlaczego umieścił go na ciasnym podwórku? Żeby tam już nic więcej nie mogło się zmieścić! Głównie kuchnia polowa, gdyby przypadkiem ktoś o niej wspomniał. Bardoń sprytnie, podwójnie zabezpieczył swoje alibi. Twierdząc, że nie było możliwości wydania tych obiadów. Pracując bez przerwy w tym jednym miejscu, obserwował bacznie znajdujący się obok wychodek, do którego przez cały dzień nie wszedł ani jeden gestapowiec! Z czego by wynikało, że tych gestapowców w Jedwabnem nie było. I tu znowu spotykają się dobrzy znajomi, co ja mówię – kuzyni, bracia – Bardoń i Gross. I podają sobie ręce w geście triumfu! Z odniesionego zwycięstwa. Bowiem IPN przyznał rację Bardoniowi! A pominął zeznania Sokołowskiej! Pytam się więc was – skąd wziąć bardziej wiarygodnego świadka? Żebyście przyznali mu rację?!
To dała znać o sobie psychoza wytworzona przez Grossa, który w takim samym stopniu zarówno fałszował jak i szokował. I uznano go za Alfę i Omegę jedwabniskiej problematyki. Od tej chwili nikt nie śmiał mówić własnym głosem. Nie ważne prostak, czy wysoki rangą IPN-owski historyk. A Gross czuł się bezkarny. Więc manipulował. I to także zaakceptowano. Na przykład zmianę ustalonych przez historię proporcji w odniesieniu do II wojny światowej – Niemcy-Polacy, na Polacy-Niemcy. A co za tym idzie, w odniesieniu do Jedwabnego 25% polskiej odpowiedzialności za ten czyn, w świetle tego ustalenia - okazało się WIĘKSZE od niemieckich 75%! I w tym momencie znikły z pola widzenia wszelkie normy i zasady. Imperatywy i przykazania. Nie ma już matematyki, logiki, etyki – jest tylko znowu tohu wa bohu. (1 A. Sandauer (z hebr.): męt i zamęt)
Gross zapomniał zupełnie o tym, że zło się stopniuje. Że dużo wyżej od zbrodniczych incydentów – znajdują się cyniczne, wykalkulowane na zimno doktryny i ideologie obliczone na metodyczne , dobrze zorganizowane wyniszczenie całych narodów! Cyganów, Żydów, Polaków. I że nie da się mierzyć jednego i drugiego zła tą samą miarą!
(…)
A Gross niczym iluzjonista – poraził, zaskoczył, olśnił. Sprytnie potęgując napięcie drastycznymi opisami kolejnych morderstw. Nie wnikając zupełnie w to, co jest prawdą, a co plotką i zmyśleniem. Nie weryfikując niczego, nie sprawdzając.
Na przykład taki Władysław Łuba okazał się w jego relacji dużej klasy rzezimieszkiem, specjalistą od tropienia Żydów. Budzącym grozę i odrazę. Tymczasem Łuba w dniu 10 lipca 1941 roku przebywał w niemieckiej niewoli. To jedno kłamstwo budzi moje wątpliwości i obawy, że takich kłamliwych przeinaczeń było więcej. Tylko kto je miał tropić i wytykać autorowi? Biedne „trzęsące się portki”? Mające i tak tyle zmartwień i kłopotów?!
TRZECI FRAGMENT KSIĄŻKI TADEUSZA MOCARSKIEGO „O JEDWABNE, JEDWABNE”
I nadszedł ten dzień Sodomy i Gomory. Z samego rana podjechały pod posterunek ciężarówki wyładowane Niemcami. Właśnie ciocia Genia wybierała się na Mszę świętą do kościoła, kiedy nadjechali. Chodziła na te najwcześniejsze nabożeństwa korzystając z tego, że dzieci jeszcze spały, żeby modlić się za swego męża Władysława, pozostającego w niemieckiej niewoli. Schwytali go na początku września 1939 roku i powieźli w nieznane strony. Ten wczesny przyjazd Niemców, nie wróżył niczego dobrego, zawróciła więc trwożliwie, przewidując najgorsze. A były to posiłki sprowadzone w celu sprawnego przeprowadzenia masakry.
Bardonia nie ucieszyła ta pomoc. Był przekonany, że uda mu się bez niemieckiej ingerencji, dokonać egzekucji. Jeździł przecież po wsiach, agitował, obiecywał, roztaczał widoki. Pomysł ze spaleniem Żydów w stodole był w gruncie rzeczy tak prosty i łatwy w wykonaniu, że żadna pomoc z zewnątrz nie była tu potrzebna.
Wszystko więc, od początku, nie układało się po jego myśli. Pomagierzy nie nadciągali. Gapiów nie było. Rynek świecił pustkami. Paru ochotników wpadło na posterunek żandarmerii z pretensjami i nieukrywanym rozżaleniem, że Żydzi nie chcą opuszczać domów! Domagali się, aby wydano im broń! Sami Polacy nie mieli żadnej szansy na przeprowadzenie tej akcji. Kim byli dla Żydów? Jaką władzą? Jaką siłą? Jaką zwierzchnością? Jakie mieli prawo do wydawania rozkazów? Nie, Żydzi nie byli naiwni i nie dali się prowokować! Żydzi nie wychodzili z domów! Dopiero kiedy pokazali się Niemcy, żandarmi i gestapowcy, dopiero wtedy ustąpili. Innej możliwości nie było! A to dla Niemców oznaczało pełną dekonspirację. Nie tak miało wyglądać spędzanie Żydów na rynek! Ba, z braku ochotników zaczęto przymuszać przygodnie spotkanych obywateli miasta. Szukać ich w polu, na łąkach, w obejściu. Wyciągano chorych z łóżek. Wydawano rozkazy. Straszono. Czas naglił! Akcja opóźniała się. A przecież obiad zaplanowano na godzinę drugą po południu. O godzinie drugiej miało już być po wszystkim. Kordon Niemców otoczył miasto. Wszystkie siedem dróg wylotowych: na Łomżę, Wiznę, Grądy, Przestrzele, Konopki, Przytuły i Kossaki. Żydzi widząc, że dotychczasowy opór teraz nic nie da, w obawie przed konsekwencjami, powoli, nie spiesząc się, zapełniali rynek. Wystarczyło, że ruszył się rabin, a zaraz natychmiast poszli w jego ślady inni. A za nimi jeszcze inni. I tak naprawdę owo wypędzanie było jakimś tylko pretekstem, jakimś rytuałem, bo oto Żydzi stawiali się na rynku sami.
O AUTORZE
Tadeusz Mocarski urodził się 12 stycznia 1943 roku we wsi Janczewo. Maturę ukończył w Liceum Ogólnokształcącym w Jedwabnem. Jest absolwentem Studium Nauczycielskiego w Olsztynie i magistrem filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Debiutował jako poeta w 1966 roku we „Współczesności”. W roku 1969 ukazał się jego debiutancki tomik „Dedykacje”, za który otrzymał prestiżową nagrodę miesięcznika „Poezja”. Następnie wydał: „Puls” (1972) i „Poezje wybrane” (1988). W roku 1983 ukazał się tom wierszy Karola Wojtyły w jego wyborze. Reportaże Tadeusza Mocarskiego drukowane były w serii „Ekspres Reporterów”. Publikował swoje utwory w: „Życiu Literackim”, „Kulturze”, „Tygodniku Kulturalnym”, „Twórczości”. Motyw wojny pojawia się często w poezji Mocarskiego. W roku 1975 ukazuje się jego „Poemat o bohaterskiej obronie reduty „Wizna” pod dowództwem kapitana Raginisa”, wyróżniony drugą nagrodą w ogólnopolskim konkursie poetyckim ogłoszonym z okazji 30 rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem. Pracował w miesięcznikach: „Poezja” i „Nowy Wyraz”, a także w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej.
ems/anabaza.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/474432-to-niemcy-mordowali-w-jedwabnem