Istotą tego porozumienia nie był jawny i upubliczniony pakt o nieagresji, skądinąd podobny do wielu innych dokumentów tego typu podpisanych w okresie międzywojennym, lecz tajny protokół o podziale Europy Środkowo-Wschodniej – mówi PAP prof. Mariusz Wołos, historyk z PAN oraz Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.
Polska Agencja Prasowa: Wiele analiz genezy paktu sowiecko-niemieckiego rozpoczyna się od przypomnienia słynnej „mowy kasztanowej” Józefa Stalina. Sowiecki dyktator mówił w niej o „podtrzymywaniu pokoju” i możliwości porozumienia z każdym państwem, niezależnie od jego ustroju. Jakie motywy i czynniki polityki zagranicznej kierowały Stalinem, gdy przemawiał 10 marca 1939 r.?
Prof. Mariusz Wołos: „Mowa kasztanowa” rzeczywiście była początkiem bezpośredniej drogi do zawarcia paktu Ribbentrop-Mołotow, ale nie można zapominać, że sprawdzonym, acz nieformalnym, sojusznikiem Związku Sowieckiego była Republika Weimarska. To skonsumowane, choć nie do końca sformalizowane w postaci traktatu sojuszniczego, porozumienie trwało od zawarcia układu z Rapallo w 1922 r. do dojścia Adolfa Hitlera do władzy w 1933 r. Konsekwencje umowy były bardzo daleko idące i bardzo korzystne dla obu państw. Tradycje współpracy niemiecko-sowieckiej były więc bardzo dobre i kojarzyły się Stalinowi nadzwyczaj korzystnie.
Sama „mowa kasztanowa” była konsekwencją powziętego przez sowieckiego dyktatora przekonania, że wojna jest nieunikniona i rządzony przez niego kraj musi na niej ugrać jak najwięcej. Do wojny ofensywnej ZSRS szykował się od dawna. Służyły temu m.in. kolejne plany pięcioletnie. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że już na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych Związek Sowiecki został przekształcony w potężną fabrykę zbrojeniową. W drugiej połowie lat trzydziestych produkował ogromną liczbę czołgów, które przecież nie są bronią defensywną, lecz ofensywną. Stalin chciał wojny. Widział dwa bloki polityczne, które szykowały się do walki – państwa Osi z III Rzeszą na czele oraz państwa demokratyczne zachodu wraz z Polską traktowaną w Moskwie od dawna jako podwładna posłusznie wykonująca polecenia Londynu i Paryża.
Pojawia się więc pytanie, po co deklarować, że można sprzymierzyć się z każdym, niezależnie od ustroju. Faktycznym celem było przyciągnięcie dyplomacji niemieckiej do rozmów. III Rzeszy taka sytuacja niezwykle odpowiadała. Sowiecki przywódca wiedział, że trzeba szukać porozumienia z silnym i przejawiającym wielką wolę agresji, a zatem z Niemcami. Sam rozumował takimi właśnie kategoriami. Przemówienie Stalina dało początek głęboko ukrywanym, toczącym się przez kilka miesięcy negocjacjom prowadzonym przez dyplomatów obu stron. Ich uwieńczeniem było zawarcie sowiecko-niemieckiego paktu o nieagresji z 23 sierpnia i dołączonego do niego słynnego tajnego protokołu o podziale Europy Środkowo-Wschodniej na strefy interesów. W ciągu kilku lat poprzedzających ten moment Stalin nie tylko prowadził niewyobrażalnie wielkie zbrojenia, ale również działania na swoistych poligonach doświadczalnych. Walk prowadzonych w Hiszpanii nie nazywam w tym kontekście wojną domową, lecz właśnie poligonem dla Związku Sowieckiego, który traktował ten teatr zmagań tak samo jak III Rzesza czy Włochy. Za Pirenejami testowano sowieckie czołgi i samoloty. Drugim poligonem była tocząca się od 1937 r. wojna chińsko-japońska. Tam Stalin militarnie wspierał Chińczyków.
Warto przeanalizować też określenie „z każdym, niezależnie od ustroju”. Oczywiście przedstawiciele Związku Sowieckiego prowadzili równolegle negocjacje z delegacjami Francji i Wielkiej Brytanii. Stawiam tezę, że od początku nie były to rozmowy szczere. Ich rzeczywistą funkcją było stworzenie środka nacisku na dyplomację niemiecką. Berlinowi grożono palcem: jeżeli nie zawrzemy korzystnego dla nas porozumienia, to możemy dogadać się z demokracjami zachodnimi. Pozycja Moskwy była więc bardzo korzystna. To do Stalina ustawiała się kolejka zainteresowanych rozmowami. Przeczy to również tezie o rzekomej groźbie izolacji ZSRS po konferencji monachijskiej. Było dokładnie odwrotnie. Demokracje zachodnie, jeśli chciały powstrzymać Hitlera w dalszej realizacji jego agresywnych planów, to musiały uczynić to wspólnie ze Związkiem Sowieckim. Pojmowano tę kwestię w Paryżu i Londynie. Jeśli Hitler chciał zrealizować swoje szaleńcze i paranoiczne plany, to musiał mieć na jakiś czas zapewnione taktyczne wsparcie Stalina, choćby w celu izolowania Polski i zapewnienia sobie spokoju na wschodzie w czasie walk na zachodzie Europy.
Dzięki paktowi z Moskwą Führer mógł być przekonany, że sowieci nie przyjdą z pomocą napadniętym przez niego państwom Europy Zachodniej. Nie mógł być natomiast pewny, czy te ostatnie nie pomogą ZSRS, kiedy on sam zaatakuje „ojczyznę proletariatu”. Można powiedzieć, że u genezy paktu z 23 sierpnia 1939 r. leży wiele czynników, które trzeba mieć na względzie w celu zrozumienia jego praktycznych celów.
PAP: Czy w Londynie i Paryżu zauważano ryzyko porozumienia sowiecko-niemieckiego?
Prof. Mariusz Wołos: Zauważano, ale było ono niedoceniane. Zbliżenie sowiecko-niemieckie było zagrożeniem, aczkolwiek pozornie mogło się wydawać, że te dwa systemy totalitarne są tak odległe, iż wyklucza to możliwość porozumienia. Francuzi mawiają jednak, że „les extremes se touchent” (skrajności się przyciągają). To przysłowie sprawdziło się w sierpniu 1939 r. Należy także wrócić na moment do sowiecko-niemieckiej współpracy z lat 1922–1933. Była ona wówczas koszmarem spędzającym sen z powiek zachodnich polityków i dyplomatów. Wizja sojuszu ZSRS i Niemiec była więc ogromnym zagrożeniem nie tylko dla krajów położonych między tymi mocarstwami, lecz i dla Zachodu. Myśl tę odpychano, ale w tyle głowy, tacy politycy jak Winston Churchill byli świadomi, że takie porozumienie jest możliwe.
PAP: Polska dyplomacja kierowała się naczelną zasadą tzw. równych odległości pomiędzy Berlinem a Moskwą. Czy w polskim MSZ zakładano, że te przeciwieństwa mogą się tak bardzo i niebezpiecznie przyciągnąć?
Prof. Mariusz Wołos: Zakładano taki scenariusz, ale przeciwko jego spełnieniu nie podejmowano żadnych działań. Polska dyplomacja była zbyt słaba, aby przeciwstawić się zamierzeniom Berlina i Moskwy. Zauważmy, że żadna ze stron nie zaprosiła Polaków do rozmów prowadzonych w 1939 r. Mam tu na myśli przede wszystkim negocjacje prowadzone z sowietami przez delegacje Francji i Wielkiej Brytanii. Polska traktowana była przez te kraje jako średniej wielkości drugorzędne państwo europejskie i przez to nie była brana pod uwagę w prowadzonej przez mocarstwa rozgrywce. Tymczasem dyplomaci brytyjscy i francuscy rozmawiali w Moskwie o przepuszczeniu wojsk sowieckich właśnie przez terytorium RP. Znamienne jest prowadzenie takich negocjacji bez Polaków.
Należy też podkreślić, że polska dyplomacja, kierowana przez ministra Józefa Becka, musiała wówczas dokonać wyboru, polegającego na podjęciu decyzji o przyjęciu lub odrzuceniu niemieckich propozycji, również wspólnego marszu na wschód. Drugą możliwością było przyjęcie zawoalowanego, ale co jakiś czas przebijającego się, sowieckiego postulatu udzielenia pomocy przeciwko agresji niemieckiej. Nie mam pewności, czy był on formułowany szczerze, czy może jednak chodziło o znalezienie przez Moskwę jakiejkolwiek okazji do wprowadzenia oddziałów Armii Czerwonej na tereny konsekwentnie nazywane przez sowietów „Zachodnią Białorusią” i „Zachodnią Ukrainą”. Obie te „propozycje” zostały odrzucone, ponieważ prowadziły do utraty niepodległości lub co najmniej znacznych połaci terytorium państwa polskiego. Na to nie mógł sobie pozwolić żaden rząd, chyba że tworzony przez komunistów. To są kwestie fundamentalne, które jednak wymagają podkreślenia i, jak się okazuje – w związku z niesłabnącą u nas falą tzw. historii alternatywnej – stałego przypominania.
PAP: Czy można zaryzykować twierdzenie, że państwa zachodnie nie miały Stalinowi nic do zaoferowania, a Hitler mógł przedstawić mu konkretne korzyści z zawarcia porozumienia?
Prof. Mariusz Wołos: W mojej opinii negocjacje brytyjsko-francusko-sowieckie były tylko próbą nacisku Stalina na Berlin. Sowiecki dyktator od początku zakładał, że to Hitler jest dla niego właściwym partnerem. Uważał bowiem słusznie, że dyplomacja francuska i brytyjska w najlepszym wypadku zgodzi się na przemarsz Armii Czerwonej przez polskie terytorium. Taka zgoda bez akceptacji Warszawy rzeczywiście została wyrażona. Tymczasem Hitler mógł zapewnić Stalinowi to, na czym tak bardzo mu zależało: strefy interesów w Finlandii, Besarabii, Bukowinie Północnej, Estonii, Łotwie, być może Litwie oraz we wschodniej połowie Polski. Wiadomo było, że żadne państwo demokratyczne nie zgodzi się na taki układ. Państwo totalitarne takie jak III Rzesza zrobiłoby to tymczasem bez większego wahania.
Zachowanie Stalina wyjaśniają także przyświecające mu cele. Jego planem minimum była odbudowa Związku Sowieckiego w granicach imperium carskiego. Jeśli z tej perspektywy spojrzymy na pakt, to cel ten został niemal osiągnięty drogą polityczną i dyplomatyczną, bez większego wysiłku militarnego. Przypomnijmy, że linia oddzielająca strefy interesów (a nie wpływów – w języku dyplomacji to dwa zupełnie różne pojęcia) przebiegała według uzgodnień z 23 sierpnia wzdłuż linii Narwi, Wisły i Sanu. To oznaczało, że warszawska Praga miała się znaleźć po sowieckiej stronie granicy. Takie rozwiązanie było już stosunkowo bliskie granicy rosyjsko-niemieckiej z 1914 r.
Plan maksimum Stalina zakładał przesunięcie granicy lub wspomnianej strefy interesów ZSRS jeszcze dalej na zachód. Stalin myślał kategoriami praktycznymi, licząc na pojawienie się sprzyjających okoliczności, aby to uczynić. Plany minimum i maksimum bynajmniej się nie wykluczały, a mogły świetnie dopełniać. Warto wyjaśnić, czym dla sowieckiego dyktatora były te „sprzyjające okoliczności”.
Stalin nie był żadnym geniuszem, na którego sam się kreował i kreowali go jego zwolennicy. Był to człowiek o poglądach konserwatywnych, niepozbawiony cech paranoika. Myślał kategoriami I wojny światowej. Zakładał, że podpisanie układu z Hitlerem było dla dyktatora III Rzeszy gwarancją, iż Związek Sowiecki nie udzieli jakiejkolwiek pomocy mocarstwom zachodnim. Tak też się stało w 1940 r., a Führer korzystał z przychylnej mu postawy Związku Sowieckiego, atakując Danię, Norwegię, potem zaś Francję, Belgię, Holandię, Luksemburg czy tocząc boje z Wielką Brytanią. Stalin liczył, że walki na zachodzie Europy będą trwały długo, zupełnie wykrwawią i osłabią obie strony „imperialistycznego” konfliktu, tak jak to się działo w czasie I wojny. Po ich zakończeniu albo jeszcze w końcowej fazie ich trwania Stalin miałby komfortową sytuację, aby ruszyć znad Wisły, Narwi i Sanu ku zachodowi.
Tak można streścić myślenie sowieckiego dyktatora, dla którego szybki upadek Francji był zaskoczeniem. Dlatego wiosną i latem 1939 r. wymarzonym partnerem był dla niego Hitler. Wszelkie różnice ideologiczne zostały więc zepchnięte na daleki plan. Traciły znaczenie. Stąd nastrój szoku panujący w szeregach partii komunistycznych z Europy Zachodniej. Ich członkowie nie mogli zrozumieć, dlaczego państwo komunistyczne, które jako głównego wroga postrzegało „faszystów”, dokonuje tak dziwacznego zwrotu politycznego na wzór dyplomacji mocarstw XIX wieku. W głowach im się nie mieściło, że nie chodziło o żadną ideologię czy internacjonalizm, ale partykularne imperialistyczne interesy Związku Sowieckiego, uosabiane przez wielkoruskiego szowinistę, Gruzina na Kremlu.
PAP: Konieczne wydaje się wyjaśnienie, czym w języku dyplomacji różnią się „strefy interesów” od „stref wpływów”.
Prof. Mariusz Wołos: Stefa wpływów to obszar, na który możliwe jest oddziaływanie propagandowe i politycznie (np. przez wspieranie sprzyjających partii, sterowanie środkami masowego przekazu). Możliwe jest również mniej lub bardziej widoczne ingerowanie w życie polityczne, społeczne i gospodarcze. Strefa interesów to zawoalowana zapowiedź przyłączenia tych ziem do własnego państwa (casus ziem polskich włączonych do III Rzeszy) lub ich całkowitego uzależnienia przez okupację (casus Generalnego Gubernatorstwa). W przypadku ZSRS ta różnica została jawnie wykazana 17 września 1939 r., czyli w dniu agresji zbrojnej na Polskę, i w czerwcu 1940 r., gdy państwo to anektowało Estonię, Łotwę, a także Litwę przekazaną sowietom jako ich strefa interesów na mocy kolejnego układu z III Rzeszą, podpisanego 28 września 1939 r.
Elementem określenia i realizacji w praktyce procesu podziału stref interesów była również sowiecka agresja na Finlandię w końcu listopada 1939 r. Jeszcze w roku 1940, po brutalnych naciskach na rząd Rumunii, ustalenia paktu dotyczące stref interesów zostały zrealizowane przez włączenie do ZSRS Besarabii i północnej Bukowiny. Z punktu widzenia szowinistów rosyjskich było to odzyskanie ziem utraconych przez Rosję na skutek rozpadu imperium Romanowów i decyzji podjętych po zakończeniu I wojny światowej.
PAP: Czy w języku dyplomacji ten lapidarny dokument z 23 sierpnia 1939 r. może być nazywany sojuszem? Jeśli tak, to jaki był poziom zaufania w stosunkach sojuszników?
Prof. Mariusz Wołos: Oczywiście, że mógł i był. Pamiętajmy bowiem, że istotą zawartego w Moskwie porozumienia nie był jawny i upubliczniony pakt o nieagresji, skądinąd podobny do wielu innych dokumentów tego typu podpisanych w okresie międzywojennym, lecz właśnie tajny protokół o podziale Europy Środkowo-Wschodniej na strefy interesów. Jego postanowienia zostały wykonane, aczkolwiek ze wspomnianą modyfikacją dotyczącą Litwy i przesunięciem linii rozgraniczającej strefy interesów na rzeki San–Bug–Narew–Pisa. Był to rezultat przebiegu polskiej kampanii obronnej oraz podpisanego 28 września 1939 r. traktatu o granicach i przyjaźni pomiędzy III Rzeszą a ZSRS wraz z tajnymi protokołami.
Zaryzykowałbym tezę, że wśród sygnatariuszy paktu Ribbentrop-Mołotow zaufanie było większe po stronie sowieckiej. Stalin tak dalece ufał Hitlerowi, że dosłownie do ostatnich chwil obowiązywania układu sowiecko-niemieckiego respektował jego ustalenia. Pociągi z surowcami naturalnymi pochodzącymi z ZSRS przekraczały granicę z III Rzeszą jeszcze tuż przed atakiem z 22 czerwca 1941 r. Używając określenia Aleksandra Bregmana: Związek Sowiecki był „najlepszym sojusznikiem Hitlera”.
Hitler zaś nie do końca ufał Stalinowi. Uważał go za człowieka bardzo przewrotnego. Od początku traktował porozumienie jako układ taktyczny. Gdy Związek Sowiecki zwlekał z atakiem na Polskę, naciskał na Kreml, m.in. przez ambasadora Friedricha-Wernera von der Schulenburga. Stalin tymczasem zwlekał, ponieważ chciał włączyć się do agresji dopiero wówczas, gdy miało go to jak najmniej kosztować. Stopień zaufania był więc różny, ale w obu przypadkach na tyle wysoki, że pakt z 23 sierpnia 1939 r. przetrwał niemal dwa lata.
PAP: Powiedział pan profesor, że był to sojusz wymierzony również przeciwko Zachodowi. Przy tej okazji warto zapytać, w jaki sposób pakt Ribbentrop-Mołotow jest oceniany na kartach zachodniej historiografii.
Prof. Mariusz Wołos: Bardzo różnie. Część historiografii zachodniej znajdującej się pod wpływem nurtów liberalnych oraz lewicowych ocenia go stosunkowo łagodnie, a nawet stara się usprawiedliwić, zrzucając winę także na Polskę. Zdarza się, że niektórzy historycy idą za głosem głównego nurtu historiografii rosyjskiej i dążą do usprawiedliwienia Stalina, który ich zdaniem po Monachium mógł czuć się osaczony i przekonany, że zostanie zaatakowany przez Hitlera. W tym kontekście celem paktu miałoby być przesunięcie granicy sowieckiej na zachód w celu zyskania przestrzeni do obrony, a nawet ograniczenia niemieckiej ekspansji.
Jeden przykład: włoski historyk, pisarz, dziennikarz i dyplomata (m.in. były ambasador w ZSRS) Sergio Romano nie tylko usprawiedliwia sowiecką okupację wschodnich terenów Rzeczypospolitej, lecz i obciąża Polskę co najmniej współodpowiedzialnością za zawarcie paktu Ribbentrop-Mołotow, a pośrednio za wywołanie II wojny światowej. Jest też duża grupa poważnych zachodnich badaczy, którzy uważają, że był to akt godny potępienia, i interpretują go jako porozumienie dwóch zbrodniczych totalitaryzmów, dążących do rozprawy ze swoimi przeciwnikami.
Znów przykłady. Henry Kissinger w swojej tłumaczonej na wiele języków „Dyplomacji” nazwał go „w pewnej mierze, powtórzeniem rozbiorów Polski”. Wybitny francuski znawca dziejów ZSRS Nicolas Werth zasadnie zwrócił uwagę na umieszczenie w sowieckiej strefie „historycznie i etnicznie polskich” województw warszawskiego i lubelskiego, które przecież nie należały do „Zachodniej Białorusi” czy „Zachodniej Ukrainy”, dodając przy tym, że pakt był przez społeczeństwa wielu państw oceniany jako „prawdziwy przewrót w europejskim porządku”. Niemiecki badacz Dietmar Neutatz podkreślił z kolei, że układ dał Hitlerowi wolną rękę do rozpętania wojny przeciwko Polsce, Stalinowi zaś otworzył perspektywę zagarnięcia interesujących go terytoriów bez ryzyka wywołania konfliktu zbrojnego z jakimkolwiek mocarstwem. Włoski historyk Andrea Graziosi zaznaczył, iż dzięki paktowi Ribbentrop-Mołotow Moskwa uzyskała możliwość przejścia z roli obserwatora do roli arbitra w konflikcie zbrojnym. Amerykański biograf sowieckiego wodza Stephen Kotkin określił zagarnięte przez Armię Czerwoną ziemie Rzeczypospolitej mianem „Sudetenlandu Stalina”, gdzie nadzwyczaj szybko rozprzestrzeniono sowieckie porządki, w tym rozmaite metody terroru wymierzonego we wszystkich uznanych przez nową władzę za wrogów.
Większość współczesnych zachodnich historyków wystrzega się wszak jednoznacznego wskazywania ZSRS jako państwa współodpowiedzialnego za wywołanie II wojny światowej. Ciężar odpowiedzialności przenosi się na Hitlera. Co najwyżej podkreśla się, że strona sowiecka przez zawarcie paktu z III Rzeszą stworzyła Niemcom niemal idealne warunki do rozpętania największego jak do tej pory konfliktu zbrojnego. W Rosji sprawę tę widzą najczęściej inaczej – wojna o zasięgu światowym zaczęła się dopiero w 1941 r. przez atak Niemiec na ZSRS i Japonii na USA, wcześniej zaś mieliśmy do czynienia z konfliktami o charakterze lokalnym lub regionalnym. Takie nastawienie jest wygodne, bo zrzuca odium współodpowiedzialności za wywołanie II wojny ze Związku Sowieckiego.
PAP: Jakiś czas temu Igor Szyszkin, rosyjski historyk, politolog, wiceprzewodniczący Instytutu Krajów Wspólnoty Niepodległych Państw, stwierdził, że zapisy tajnego protokołu do paktu Ribbentrop-Mołotow były „absolutnie słuszne z prawnego i moralnego punktu widzenia”, i określił II RP jako „żałosne państwo pograniczne”. Czy w tym kontekście można powiedzieć, że narracja historiografii rosyjskiej jest kontynuacją narracji sowieckiej?
Prof. Mariusz Wołos: Wypowiedź Szyszkina jest melanżem stalinowskiej propagandy oraz współczesnego wielkoruskiego szowinizmu i nacjonalizmu. Wychodzi ona naprzeciw zapotrzebowaniom dzisiejszej rosyjskiej „polityki historycznej”. To jedno wielkie przekłamanie, skądinąd ciekawe nie tyle dla zawodowych historyków czy politologów, ile dla kulturoznawców, socjologów, a może nawet psychologów społecznych. Takich tez nie można traktować poważnie, nie są one niczym nowym, lecz raczej odgrzaniem starych haseł. Historiografia rosyjska nie potrafi sobie poradzić z „problemem” lat 1939–1941. Byłoby dla niej najlepiej, gdyby ten okres został całkowicie wymazany z dziejów, bo wówczas Związek Sowiecki mógłby występować wyłącznie jako ofiara agresji niemieckiej, a następnie kraj niosący zarówno swoim obywatelom, jak i obywatelom krajów okupowanych przez państwa Osi wolność i wybawienie od wojennych potworności. Innymi słowy jako sprawiedliwy bohater ratujący świat przed nieuchronną zagładą. Jednak ten okres sojuszniczej współpracy z III Rzeszą istniał i jakoś trzeba się do niego ustosunkować.
Tymczasem rozprawienie się z zakłamanymi czarnymi kartami własnej przeszłości jest nadzwyczaj trudne, a nadto mogłoby celnie ugodzić nie tylko w założenia współczesnej rosyjskiej „polityki historycznej”, ale i mity fundacyjne Federacji Rosyjskiej, w tym postawić w innym świetle „Wielką Wojnę Ojczyźnianą”. Cóż zatem pozostało? Reprezentanci głównego nurtu rosyjskiej historiografii dążą do obciążenia winą za pakt Ribbentrop-Mołotow i jego tragiczne dla wielu narodów konsekwencje wszystkich wokół, byle nie ZSRS.
Warto jednak wiedzieć, że historiografia rosyjska ciągle jeszcze nie jest monolitem. Niektórzy badacze surowo oceniają lub nawet potępiają pakt Ribbentrop-Mołotow. Niestety stanowią oni mniejszość. Zaryzykowałbym twierdzenie, że są to ci historycy, którzy najlepiej znają sowieckie i nie tylko sowieckie źródła, a także literaturę zachodnią. W tym miejscu wymieniłbym m.in. nieodżałowanej pamięci Olega Kena z Petersburga, Siergieja Słucza, poniekąd także Julię Kantor. Ich tezy są bliższe naszemu oglądowi paktu Ribbentrop-Mołotow, choć i między nimi istnieją różnice w spojrzeniu na to zagadnienie, ale dotyczą one raczej spraw drugorzędnych, a nie zasadniczej oceny.
Więcej do przeczytania – w serwisie historycznym Dzieje.pl.
AL/PAP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/460586-historyk-pakt-ribbentrop-molotow-mial-charakter-sojuszu