Upalny lipiec 1944 r. miał się już ku końcowi. Wojska sowieckie szybko zbliżały się ku Warszawie. Ludność stolicy z dużym, nie ukrywanym zadowoleniem obserwowała odwrót przez Warszawę pobitych wojsk znienawidzonego okupanta. Wybuch Powstania spodziewany był lada moment
— pisze we wspomnieniach „Szybko i skutecznie” Izabella Horodecka, żołnierz AK.
Izabella Horodecka (1908-2010), żołnierz Oddziału Bojowego Kontrwywiadu Komendy Głównej Armii Krajowej „993/W”. Walczyła w Powstaniu Warszawskim m. in. na Woli. Pierwsza Dama polskiego wywiadu. Piękna, brawurowa, odważna. Wierna w miłości jednemu mężczyźnie. W czasie wojny została najskuteczniejszym wywiadowcą AK. Dzięki niej z powodzeniem wykonano wyroki na 23 najgroźniejszych zdrajcach Polski. O uznaniu jej dokonań świadczą nadane medale i odznaczenia bojowe: Order Virtuti Militari V klasy, Krzyż Walecznych z podwójnym okuciem, Złoty Krzyż Zasługi z Mieczami.
„Szybko i skutecznie”, to opis jej żołnierskiej drogi od Kampanii Wrześniowej, poprzez okupację i walkę w szeregach AK, udział w Powstaniu Warszawskim i partyzantkę, aż do powrotu do Warszawy w styczniu 1945 r.
Wspaniała Postać, mądrej, niezwykle dzielnej Polki, której bohaterstwo zostało ukarane dośmiertną samotnością, niech więc Jej pamięć zostanie żywa w naszej Ojczyźnie. Cześć Twojej Pamięci Bohaterska Towarzyszko Broni. … wspomnienia Izabeli Horodeckiej… są poważnym dokumentem historycznym bohaterstwa kobiet… Ta ważna podziemna działalność wymagała jeszcze większej odporności psychicznej niż regularna akcja zbrojna
— ocenia uczestnik Powstania Warszawskiego Witold Kieżun ppor. AK „Wypad”.
FRAGMENT WSPOMNIEŃ IZABELLI HORODECKIEJ „SZYBKO I SKUTECZNIE”:
Upalny lipiec 1944 r. miał się już ku końcowi. Wojska sowieckie szybko zbliżały się ku Warszawie. Ludność stolicy z dużym, nie ukrywanym zadowoleniem obserwowała odwrót przez Warszawę pobitych wojsk znienawidzonego okupanta. Wybuch Powstania spodziewany był lada moment. Dowództwo Sił Podziemia (Armii Krajowej) zarządziło ostre pogotowie. My, łączniczki, odczułyśmy to koniecznością bywania na punktach kontaktowych dwa razy dziennie. Ulice Warszawy zaroiły się młodymi ludźmi z plecakami lub chlebakami, którzy szybkim krokiem kierowali się na punkty zborne. W tym czasie pełniłam funkcję łączniczki dowódcy naszego oddziału por. „Porawy” (Stefan Matuszczyk). Otrzymałam polecenie przeniesienia się z mojego dotychczasowego mieszkania na Saskiej Kępie do lewobrzeżnej Warszawy i zamieszkałam u kuzynów na ul. Siennej. Nadszedł duszny, pochmurny dzień 1 sierpnia 1944 r. Zdawał się być bardziej spokojny niż wszystkie poprzednie. Rano, na punkcie kontaktowym, mieszczącym się w sklepie papeteryjnym p. Haliny Zawadzkiej na ul. Świętokrzyskiej, otrzymałam od łączniczki dowództwa, jak zwykle, paczkę. Zaniosłam ją do swojego dowódcy na ul. Solec. W paczce nie było nic ciekawego, więc dowódca zwolnił mnie na resztę dnia i polecił zjawić się dopiero nazajutrz rano z pocztą. Czułam się jednak zobowiązana być na punkcie kontaktowym o godz. 16, by zwolnić łączniczkę wyższego dowództwa, z którą byłam umówiona. Miała tam na mnie czekać jak co dzień. Mając więc kilka godzin czasu, postanowiłam odwiedzić rodzinę na Saskiej Kępie i zobaczyć, co dzieje się w opuszczonym przeze mnie mieszkaniu. W domu było wszystko w porządku.
Wolno, piechotą przez Most Poniatowskiego, zmęczona upałem, zjawiłam się o godz. 16 na ul. Świętokrzyskiej. Już z daleka zobaczyłam, że do sklepu, który w tym momencie był właśnie zamykany, podjeżdża na rowerze por. „Porawa” z twarzą poważną i ściągniętą. Od razu wiedziałam, że stało się coś ważnego. Kazał otworzyć sklep. Gdy tylko weszliśmy, krótko powiedział: „Stało się. «Prawy» już się bije, musisz zawiadomić swoje panie i doktorów”. Mieliśmy teraz już ich trzech: „Wilk” (Stanisław Trawiński), dr „Bujny” (Wacław Jastrzębski) i dr Józef Kubiak. „Bądźcie wszyscy o godzinie siedemnastej na Cmentarzu Ewangelickim na Woli”. Ogarnęło mnie przerażenie. Jak to zrobić, tak mało czasu, a prawie wszystkie telefony już od kilku tygodni były przez Niemców wyłączone. Na szczęście o godz. 16 umówiłam się w pobliżu z dr. „Bujnym”. Był punktualnie. Gdy powiedziałam mu o wybuchu Powstania, zdziwił się. Właśnie w tym dniu rozeszła się po Warszawie wiadomość, że wojska sowieckie cofnęły się. Wszyscy uważali, że wybuch Powstania zostanie raczej odłożony na później. Nie było jednak czasu na roztrząsanie tej sprawy. Dr „Bujny” wziął na siebie sprawę zawiadomienia doktorów, ja — moich koleżanek.
Na ulicy było jeszcze spokojnie. Najpierw pobiegłam do „Hanki” (Hanna Gołaszewska) na ul. Złotą, tuż obok mojego obecnego miejsca zamieszkania. „Hanki” w domu jeszcze nie było, miała zaraz przyjść. Powiedziałam jej matce, o co chodzi. Pobiegłam do domu, aby przebrać się i wziąć lewe dokumenty, z którymi zawsze chodziłam na „roboty”. Za chwilę byłam z powrotem u „Hanki”. Była już przygotowana do wymarszu. Powiadomiłam ją dokładnie o wszystkim. Pobiegłam do „Miry” na ul. Wspólną, ale utknęłam zaraz na rogu Złotej i Wielkiej w strasznej strzelaninie. Posuwałam się dalej. Było coraz goręcej i zdałam sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, a czas naglił. Wróciłam do „Hanki” — jeszcze ją zastałam. Poprosiłam jej matkę o zawiadomienie „Miry”, jak tylko „strzelanina ustanie” i sama z „Hanką” wyruszyłam na Wolę, zamierzając po drodze wstąpić po „Ninę”, mieszkającą na ul. Wroniej. Biegłam z „Hanką”, jak tylko można najprędzej opustoszałymi ulicami Warszawy, co raz to przypadając do murów, to wpadając do bram. Strzelanina była wszędzie. Ludzie, których spotykaliśmy w bramach dziwili się, dokąd idziemy w takim czasie. Nie domyślali się celu naszej wyprawy. Dobrnęłyśmy wreszcie do „Niny”. Czekała na nas. Od razu, bez pożegnania nawet z rodzicami, wybiegła z nami na ulicę. Nie było nawet mowy o przejściu na Żytnią. Wróciłyśmy więc do Leszna i Lesznem z trudem posuwałyśmy się w stronę pl. Kercelego. Tu o przejściu ul. Okopową nie było też mowy. Pełno było niemieckich aut strzelających w głąb Okopowej, do wszystkich ukazujących się na placu Kercelego. Musiałyśmy więc dłuższy czas przeczekać w bramie. Wreszcie auta odjechały.
Skorzystałyśmy z tego momentu i dwoma susami przesadziłyśmy ul. Okopową. Tutaj, po trzeszczących pod nogami zbitych szybach dostałyśmy się do ul. Karolkowej. Skręciwszy w nią, zobaczyłyśmy barykadę. Zaczęłyśmy wołać do ludzi na barykadzie i pytać, czy można przejść. Powiedzieli, że tak, ale przestrzegli, że ul. Żytnią idzie silny ostrzał i tę ulicę należy przeskoczyć jednym susem. Zrobiłam to pierwsza, przypadając do ziemi po drugiej stronie barykady. Wtedy dopiero spostrzegłam, że ludzie ci mają na rękawach opaski biało-czerwone — byłyśmy wśród swoich!!! Wkrótce na Cmentarzu Ewangelickim odnalazłyśmy swoich chłopców, ale nie wszystkich. Brak było dowódcy „Porawy” i całego plutonu ppor. „Prawego”. Nie było doktorów, ani reszty moich pań, nie licząc już kilku chłopców, których nie zdołano zawiadomić. Wzruszył mnie widok podchorążego „Naprawy”, który z błyszczącymi oczami, w kompletnym polskim wojskowym mundurze salutował na powitanie słowami: „W pierwszym dniu wolności”. W ogóle nastrój był bardzo podniosły.
Wszyscy byli podnieceni. Trudno było ich ujarzmić i opanować. Chłopcy byli szczęśliwi, rozentuzjazmowani i witali nas serdecznie. Nareszcie pozwolono im na otwartą walkę ze znienawidzonym wrogiem. Wkrótce po naszym dołączeniu, „Mamo-Szaruga” (Stefan Rogowiec) zdobył ze swoim patrolem niemiecki samochód załadowany szarymi chusteczkami do nosa. Ubrał wszystkich swoich chłopców w te chusteczki, zawiązując je na szyi, a następnie meldował się z nimi swojemu bezpośredniemu dowódcy, którym był „Andrzejewski” (Andrzej Zawadzki). Wkrótce podch. „Naprawa” zorganizował oddziałek z dziesięciu ludzi, na czele których poszedł zdobywać, czy też unieszkodliwiać bardzo nam przeszkadzający niemiecki karabin maszynowy. Pamiętam, jak krzyczał na chłopaków, bo za dużo ruszyło za nim na tę wyprawę. Chwilę potem „Naprawa” już nie żył. Była to pierwsza śmierć w naszym oddziale.
Zrobiła duże wrażenie, ale ducha bojowego nie złamała, wręcz przeciwnie, wzmogła zaciętość. W nocy z pierwszego na drugi sierpnia otrzymaliśmy rozkaz obsadzenia muru Cmentarza Ewangelickiego od strony Cmentarza Żydowskiego. Po dusznym dniu, w nocy zaczęło padać i zrobiło się zimno. Musieliśmy się schować pod zdobytą na Niemcach plandeką zarzuconą na jakiś pomnik. Chłopcy pełnili służbę całą noc na deszczu. Zmoknięci i zmarznięci przychodzili ogrzać się pod plandekę. · Okoliczna ludność częstowała nas w nocy gorącą zupą, ugotowaną naprędce dla powstańców. Gdy zaczęło świtać, zostaliśmy zluzowani z posterunku. Udaliśmy się do małego domku na terenie cmentarza, gdzie chłopcy przynieśli swoje prowianty, zgromadzone w czasie koncentracji na ul. Okopowej. Przystąpiłam do ich rozdzielania. Wkrótce dano nam znać, że nadszedł i dołączył do nas nasz dowódca porucznik „Porawa” (Stefan Matuszczyk) wraz z podporucznikiem „Prawym” (Józef Budzyński) i jego licznym plutonem, który przedzierając się do nas na Cmentarz Ewangelicki, stoczył już kilka potyczek z Niemcami i stracił kilku ludzi. Zginął miły kolega „Słoń” (Jerzy Szaniawski), kolega „Doktur” (Leon Bąk), kolega „Klub” (Czesław Czapski) i szwagierka „Słonia” Lucyna Kabulska, która pomagała nam doraźnie w czasie okupacji przy przenoszeniu broni. Było to dla nas przykre, to przecież dopiero początek Powstania. Byliśmy jednak radzi, że dowódca jest już z nami. Dowódca przywitał nas serdecznie. W swoim przemówieniu poinformował nas, że nasz oddział o dotychczasowym kryptonimie „993/W” będzie się od dziś nazywać „Kompania Zemsta”. Naszym celem będzie pomszczenie strat zadanych naszej kompanii przez Niemców w pierwszym dniu Powstania.
Następnie odmaszerowaliśmy na posesję Domu Starców i otrzymaliśmy kwatery w szkole przy ul. Karolkowej. Nie dano nam tam długo odpoczywać, bo czołg niemiecki zajechał od strony ul. Żytniej i musieliśmy otworzyć do niego ogień. Po odparciu tego ataku odbył się pogrzeb podch. „Naprawy” — bardzo uroczysty, ale na samo miejsce wiecznego spoczynku odniosło go na ramionach tylko kilku kolegów. Został pochowany na terenie Cmentarza Kalwińskiego. Nasza kompania została włączona do zgrupowania pułkownika „Radosława” (Jan Mazurkiewicz) i przydzielona do batalionu „Pięść”, którego dowódcą został major „Okoń” (Alfons Kotowski). Naszym zadaniem było osłanianie Komendy Głównej. Otrzymaliśmy piękne legitymacje z wytłaczanymi orłami, na swoje prawdziwe nazwiska. Moja legitymacja miała nr 97. Kompania została podzielona na trzy plutony. Pierwszym dowodził podporucznik „Prawy”, drugim porucznik „Henryk” (Kazimierz Barszczewicz), trzecim natomiast podchorąży „Andrzejewski” (Andrzej Zawadzki). W Powstaniu kobiety pełniły różne funkcje. Były sanitariuszkami w szpitalach, tzw. bojowymi sanitariuszkami przy chłopcach walczących na barykadach, łączniczkami noszącymi meldunki pisemne lub ustne z dowództwa na pierwszą linię boju i z powrotem. Zostałyśmy sanitariuszkami bojowymi i przydzielono nas do poszczególnych plutonów. Zostałam przydzielona do plutonu pierwszego, pod dowództwo ppor. „Prawego”. Ciekawa rzecz, że pierwszy opatrunek zrobiłam wrogowi — żołnierzowi niemieckiemu, którego przyniesiono na punkt postoju oddziału. W drugim dniu Powstania zjawiła się u nas przystojna dziewczyna z plecakiem, w oficerkach. Miała przydział jako sanitariuszka (zaliczyła jeden rok medycyny) do jednostki na Burakowie. Tam nie mogła się dostać ze względu na silne walki. Dowódca namówił ją, aby została z nami i tak się stało.
Została przydzielona do pomocy „Ninie”, która miała jeszcze niezupełnie sprawną rękę po odniesionej ranie w akcji „Za Kotarą”. Nową sanitariuszką była Krystyna Dłuszyńska, ps. „Adaś”. Zginęła, niestety, 13 sierpnia na ul. Przebieg na Muranowie. W tym samym dniu część naszego oddziału z „Andrzejewskim” na czele została wyznaczona do przyniesienia jednakowych mundurów dla całej naszej kompanii ze składów niemieckich, zdobytych przez nasze wojsko na ul. Stawki. Wyruszyliśmy więc przez Cmentarz Żydowski do Cmentarza Powązkowskiego i tam tyralierką, ostrożnie, bo nie znaliśmy sytuacji i nie wiedzieliśmy w czyich rękach jest Cmentarz Powązkowski, posuwaliśmy się dalej. Dopiero przy kościele na ul. Powązkowskiej zobaczyliśmy ludzi. Okazali się Polakami. Dalej już śmiało, ale ostrożnie z powodu dużego ostrzału, doszliśmy do ul. Stawki. W niemieckich składach naładowaliśmy tyle ubrań, ile było potrzeba i ruszyliśmy trochę inną drogą z powrotem do kompanii. Nie zapomnę nigdy, jak na Stawkach, dla ułatwienia sobie dźwigania dużej ilości garderoby, chłopcy postanowili na miejscu się przebrać. „Dan” (Walerian Różalski) z nonszalancją zrzucił w błoto swój elegancki granatowy „Hukel”. Uważał, że nie będzie mu już potrzebny. Po powrocie cały nasz oddział wystroił się pięknie i stanął w dwuszeregu dla zaprezentowania się dowódcy. My, kobiety nie chciałyśmy włożyć spodni, uważając, że to byłoby niepotrzebne małpowanie chłopców. Pozostałyśmy w spódniczkach, wkładając tylko przepisowe bluzy i czapeczki, ale za dni kilka musiałyśmy przeprosić się ze spodniami, bo dalsza egzystencja była niemożliwa. Było zimno w nogi na dyżurach w nocy, a gdy trzeba było się czołgać po nierównym terenie, gołe kolana tego nie wytrzymywały. Ponieważ oddział nasz miał osłaniać Komendę Główną, a na razie nic jej bezpośrednio nie groziło, nie braliśmy udziału w akcjach, które rozgrywały się wkoło nas.
W dzień obsadzaliśmy Cmentarz Ewangelicki całą kompanią, a w nocy dyżurował tylko jeden pluton, który pozostawał na cmentarzu. Reszta kompanii szła spać na kwatery do Domu Starców. Pewnej nocy, w czasie dyżuru plutonu, do którego byłam teraz przydzielona, przyleciały samoloty angielskie i dokonały zrzutu broni. Pięknie to wyglądało. Poza tym dodała nam otuchy świadomość, że nie jesteśmy odosobnieni, bo sprzymierzeńcy nam pomagają. Zrzuconej broni było sporo. Zjawiły się moździerze, piaty, dużo ręcznych karabinów maszynowych z amunicją. Radość z tego powodu była wielka. Doszły do nas wieści, że powstańcy w zasadzie zadanie swoje spełnili, wszystkie ważniejsze punkty w mieście zostały opanowane i nastrój zapanował dobry. Pracy było w dalszym ciągu mało i chłopaki zaczęli narzekać, że przejdzie Powstanie, a oni nawet ani razu nie strzelą, że „wstyd będzie pannom się na oczy pokazać” — słowa Felka „Kurzawy” (Ryszard Czarnecki). Narzekania stawały się coraz głośniejsze, aż piątego dnia Powstania wzięto nas „do galopu”. Niemcy zaczęli dociskać od strony Woli i trzeba było pomóc zmęczonym chłopcom z „Parasola”. „Andrzejewski” ze swoimi chłopcami poszedł na ul. Młynarską za ul. Wolską. Pluton ppor. „Prawego” skierowany został za Cmentarz Ewangelicki w kierunku Koła. „Nina” i ja byłyśmy na razie na cmentarzu przy majorze „Okoniu”, ale za chwilę musiałyśmy wyruszyć za oddziałem i nieść pomoc rannym. Było ich wielu, choć nie z naszego oddziału.
Wtedy właśnie przekonałyśmy się o konieczności. ubrania się w spodnie. Musiałyśmy czołgać się w jakichś rowach pełnych pobitego szkła. W tym momencie osłaniał nas sam dowódca „Porawa” karabinem maszynowym ustawionym na pobliskim płocie. Pierwszego rannego spostrzegłam w głębokim leju po bombie, czy też pocisku artyleryjskim. Miał przestrzelone ramię. Stoczyłam się do niego po pochyłości leja. W bardzo niewygodnej pozycji zatamowałam krew i założyłam opatrunek. Klęczałam przy tym na jednym kolanie, drugą nogą podpierałam się o dno leja, w którym była woda. Noga moja pogrążała się coraz bardziej i gdy skończyłam opatrunek, wodę już miałam powyżej kolana. Robiąc ten opatrunek słyszałam znad leja, poprzez strzelaninę, jęk i wołanie o pomoc drugiego rannego. Chciałam do niego zaraz iść, ale ppor. „Prawy”, schowany w pobliżu za jakimś załomem muru, powiedział stanowczo: „Wykluczone, silny ostrzał idzie dołem ulicy”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/457767-wspomnienia-pierwszej-damy-wywiadu-z-powstania-warszawskiego