Helena Czartoryska do końca życia czekała na spotkanie ze swoją ukochaną córeczką, którą odebrali jej Żydzi. Do Kolbuszowej, gdzie w czasie II wojny światowej się wychowywała przyjechała ona dopiero po 45 latach. Niestety od trzech miesięcy moja babcia już wtedy nie żyła.
Rachela Kalfus, bo tak faktycznie się nazywała, urodziła się prawdopodobnie 18 września 1941 roku w Niepołomicach, jako córka Jakuba Kalfusa i Cibory z domu Fertig. Jej rodzice posiadali tam sklep korzenny i skład węgla. W 1942 oboje zginęli, ojciec prawdopodobnie w Oświęcimiu, a matka w Bełżcu. W sierpniu tamtego roku Rachelę przywiozła do Kolbuszowej Dolnej pani Florentyna Stanek (bądź Sławek), która mieszkała wówczas w Niepołomicach. Chciała zostawić ją u swojej siostry, by ta zajęła się dzieckiem, gdyż sama nie mogła tego uczynić ze względu na ciężkie warunki materialne. 70- letnia wówczas pani Januszewska nie zgodziła się jednak na wychowywanie dziewczynki. Obydwie postanowiły oddać dziecko do adopcji chętnym osobom i rozgłosiły swoją decyzję w Kolbuszowej. 7 września 1942 roku dziewczynkę zdecydowała się przygarnąć moja prababcia Cecylia Dudzińska, ceniona w mieście akuszerka. Posiadała ona wtedy w Kolbuszowej dwa domy przy ul. Piłsudskiego. Stary pod numerem 36, w którym mieszkała i nowy wybudowany tuż obok w 1934 roku, oznaczony wówczas numerem 34 a. Ten drugi zaraz po wybudowaniu wynajęła rodzinie Kraussów. Ludwik Krauss był inspektorem Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych w Kolbuszowej i oficerem rezerwy wojska polskiego. W 1939 roku dostał się do niewoli niemieckiej, w której przebywał do końca okupacji. Jego żona Maria podpisała volkslistę (na co on nie wyraził zgody) i postanowiła przywłaszczyć sobie wynajmowany budynek, w którym mieszkała wraz z córką Kazimierą. Przestała płacić czynsz, dewastowała otoczenie domu, a przede wszystkim zaczęła odnosić się wrogo do jego właścicielki. W starym domu z prababcią Cecylią mieszkała jej 21- letnia wówczas córka Helena, po mężu Czartoryska, uciekinierka z terenów zajętych przez ZSRS. W 1939 roku straciła córeczkę Krystynę, która umarła w parę miesięcy po urodzeniu. Bez wahania postanowiła przyjąć maleńką sierotkę za swoje dziecko. Rachela legitymowała się wówczas fałszywymi dokumentami aryjskimi wystawionymi na Marię Skrzydlewską. Posiadała świadectwo chrztu z datą 7.X.1941 r., wystawione przez parafię na Zwierzyńcu w Krakowie. Była nazywana przez domowników „Pytką”, bo ciekawa świata zadawała im mnóstwo pytań. Wychowywała się odtąd w domu pełnym miłości i ciepła aż do końca wojny.
Donos spada jak grom
11 września 1942 roku, a więc cztery dni po przyjęciu dziecka przez babcię, Kraussowa postanawia wykorzystać nadarzającą się okazję i idzie z donosem do miejscowego landkomisariatu. Nie zastając landkomisarza informuje urzędujące tam sekretarki: Krystynę Kotulecką i Helenę Iwaśkow o tym, że jej gospodyni Cecylia Dudzińska wraz ze swoją córką Heleną wychowują żydowskie dziecko. Tego samego dnia o fakcie tym informuje moją babcię i prababcię sama Kraussowa. 15 października przychodzi do nich żandarm niemiecki, by sprawdzić czy to prawda. Powołuje się na anonim, podpisany „eine Polen”, który 11 września otrzymał landkomisarz, ale nic nie udaje mu się wówczas ustalić. Znana w Kolbuszowej z odwagi moja prababcia idzie osiem dni później wraz z panią Januszewską do landkomisarza z prośbą o zezwolenie na wypowiedzenie mieszkania swojej lokatorce. Prośbę swą motywuje jej jawną wrogością względem siebie, czego przejawem mają być rozpowszechniane po mieście insynuacje o przechowywaniu przez nią żydowskiego dziecka. Landkomisarz proponuje wówczas przekazanie sprawy sądowi. Prababcia zgadza się i przy pomocy mecenasa Tadeusza Drozdowskiego oskarża Kraussową o próbę zniesławienia i spowodowania zagrożenia życia całej swojej rodziny, ponieważ zgodnie z rozporządzeniem gubernatora Hansa Franka z dnia 15 października 1941 roku każdy kto pomagał Żydom podlegał karze śmierci. W konsekwencji prababcia zostaje wezwana do rzeszowskiego gestapo. Widzi na korytarzu gestapowca z psem wilczurem i krew na ścianach pokoju przesłuchań. Napięcie, które wtedy przeżywa jest tak wielkie, że mimo, iż nikt jej fizycznie nie krzywdzi, po powrocie z Rzeszowa przez kilka dni nie może mówić i chodzić. Przez następne tygodnie urzędnicy niemieccy wnikliwie sprawdzają dokumenty Marii Skrzydlewskiej, co powoduje, że rodzina żyje w ciągłym strachu i niepokoju o swoją przyszłość. Są one na szczęście wiarygodne i rzecz kończy się ugodą między prababcią a Kraussową, zawartą w Kolbuszowskim Sądzie Grodzkim 9 grudnia 1942 roku. W dokumencie stwierdzono: „Oskarżona Maria Krauss przeprasza oskarżycielkę prywatną Cecylię Dudzińską za pomówienie o chowanie żydowskiego dziecka i zarzut ten cofa oraz oświadcza, że zarzut ten poczyniła jedynie pod wpływem błędnych informacji osób trzecich, bez konkretnych podstaw.” Prababcia zobowiązała się jednocześnie do nie żądania ukarania jej za zniesławienie, nakazując jednocześnie, by natychmiast wyprowadziła się z jej domu. To ostatnie nie było jednak łatwe. Kraussowa opuściła dom dopiero po roku, gdyż przyjęła w międzyczasie jako swego sublokatora dyrektora stawów rybnych Antoniego Czernego i mogło to nastąpić dopiero po rozwiązaniu z nim umowy.
Kłamstwa „cioci” i „wujka”
Po wojnie, w grudniu 1945 roku odezwał się z Anglii mój dziadek Michał Czartoryski, który był wcześniej zesłany na Kołymę, a później przeszedł cały szlak bojowy z generałem Władysławem Andersem i był ranny pod Monte Cassino. Zapowiedział swój powrót i wyraził zgodę na adopcję dziecka. Tragedia wybuchła w 1946 roku, gdy Żydzi, wykonując postanowienia izraelskiego knesetu zażądali oddania dziewczynki. Dla babci i prababci był to szok, z którym nie mogły się pogodzić. Twierdzono, że część najbliższej rodziny dziewczynki żyje i oczekuje na nią w USA. Mówiono, że rodzina poniosła straszliwe ofiary podczas holocaustu, więc tym bardziej jest ważne odzyskanie przez nią jedynego ocalałego dziecka. Sprawa oparła się o sąd, ale ze wzglądu na pierwszeństwo biologicznej rodziny do wychowania dziecka, a przede wszystkim na ścisłe egzekwowane zarządzenia urzędów żydowskich dotyczących bezwarunkowego powrotu dzieci ocalałych z wojny do wspólnot żydowskich - została przez adwokata wycofana, a więc de facto przegrana przez babcię Helenę i prababcię Cecylię. Od tego momentu Żydzi starali się wywrzeć presję na przybraną rodzinę dziecka, tak, by ta dobrowolnie zgodziła się na jego oddanie. Wobec bezdusznego zarządzenia urzędników na nic zdały się tłumaczenia, prośby i łzy. Nikogo tak naprawdę nie obchodziły ani przeżycia dziewczynki ani mojej babci, liczyło się tylko bezwzględne wykonanie zarządzenia. Ponieważ nachodzenia domu i nagabywania, a nawet próby przekupstwa stawały się coraz częstsze Helena spróbowała jeszcze jednej, rozpaczliwej już formy obrony swej rodziny – ucieczki. Wyjechała więc z Marysią do brata swego męża, księdza Czesława Czartoryskiego, który był proboszczem parafii w Szczecinie. Niestety wytropiono je i zagrożono porwaniem dziecka, jeśli babcia nie zgodzi się na dobrowolne jego wydanie. W tej sytuacji babcia bardzo kochając swą przybraną córeczkę, a nie widząc już żadnego innego wyjścia, postanowiła zrobić wszystko, co tylko możliwe, by zaoszczędzić jej jak najmniej cierpień. Zgodziła się więc na powolne przygotowywanie dziecka do wyjazdu. Tolerowała odtąd obecność „cioci” i „wujka”, którzy przychodzili do domu, aby przyzwyczajać do siebie dziewczynkę. W końcu nastąpił straszny dzień, kiedy z „Pytką” trzeba było się rozstać. Chcąc być jak najdłużej z córeczką i maksymalnie złagodzić jej ból babcia wsiadła w Sędziszowie wraz z nią i „ciocią” do krakowskiego pociągu, którym miały niby jechać w odwiedziny do „wujka”. Dziecko dostało od „cioci” nową piękną lalkę i złoty zegarek i bardzo cieszyło się podróżą. Ponieważ nowi opiekunowie dziecka nie wyrazili zgody na to, by moja babcia odwiozła ją do celu podróży (ani także na to, by później mogła się z nią kontaktować), na stacji w Dębicy, gdy pociąg ruszał babcia wyskoczyła z niego zostawiając dziewczynkę w wagonie. Z peronu zapewniała jeszcze córkę o swojej miłości, obiecując jej swój przyjazd do „cioci” w jak najbliższym czasie. Dziewczynka rozpaczliwie wołała za matką z okna odjeżdżającego pociągu, a ludzie, którzy to widzieli i sądzili, że wyrzeka się dziecka dosłownie pluli na nią. Od tego czasu przez ponad dziesięć lat Helena Czartoryska nie miała żadnych wiadomości o swojej przybranej córeczce. Wszelkie próby jej odnalezienia spełzły na niczym. Przeżyła to wszystko bardzo mocno, pocieszając się jedynie tym, że może dziewczynka odnajdzie szczęście w swojej prawdziwej rodzinie. Nie wiedziała jednak wówczas, że ją straszliwie okłamano. Przez cały 1946 rok dziecko wyczekiwało bowiem na nią, wystając przy drzwiach sierocińca „Koordynacja” w Łodzi, a potem wywieziono je wraz z innymi dziećmi zamiast do rodziny w USA, do kolejnego domu dziecka w Montintin we Francji. Stamtąd dopiero w 1947 roku pojechała do kibucu w Eretz w Izraelu.
Trudny powrót
Marysia „Pytka” bardzo przeżyła rozstanie z matką. Ciężko rozchorowała się na zapalenie opon mózgowych, z którego z trudem udało się jej wyzdrowieć. Z kibucu w Eretz, być może właśnie z powodu choroby, zabrała ją do siebie prawdopodobnie rzeczywista jej ciotka, siostra ojca, która wyjechała z Niemiec tuż przed wybuchem wojny do Izraela. Tam w nowym domu starano się wychować dziecko w niepamięci co do swego dzieciństwa, a później, gdy dorastało i zaczęło zadawać pytania zaczęto je, rzekomo dla jego dobra, wręcz okłamywać. Twierdzono na przykład, że to nie miłość, a chęć zysku motywowała postępowanie babci i prababci, które za jej ukrywanie miały rzekomo otrzymać sowitą zapłatę, co było oczywistą nieprawdą. Babcia podkreślała do końca życia, że wzięła pod swój dach osierocone dziecko i nawet do głowy jej nie przyszło jakiekolwiek nawet bohaterstwo. Gdy w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku wyjeżdżała z Kolbuszowej reszta Żydów jacy się tu uchowali, prababcia Cecylia błagała ich, by odnaleźli dziecko i przesłali chociaż lakoniczną wiadomość o tym, co się z nim dzieje. Ku jej ogromnemu zaskoczeniu po pewnym czasie przyszedł list z Izraela, bez zwrotnego adresu, informujący o tym, że z Marysią jest wszystko w porządku i że naprawdę nazywa się ona Rachela Kalfus. Dołączono do niego także jej zdjęcie pod palmami. Potem była całkowita cisza aż do połowy lat siedemdziesiątych, gdy znowu pojawił się list, wysłany z Anglii, tym razem już od samej Racheli. Był pełen pytań i niepokojów o obrazy z dzieciństwa, które się jej natrętnie przypominały, a których nie potrafiła zrozumieć. Cecylia Dudzińska zmarła w 1962 roku, więc odpowiedziała na niego już tylko bardzo wzruszona babcia Helena. Niestety po tym liście znowu nic już nie przyszło przez wiele kolejnych lat. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych ponownie pojawiły się listy i próby rozmów telefonicznych. Nie dały one jednak możliwości rzeczywistego porozumienia, tym bardziej, że były najczęściej pisane i prowadzone w obcych dla babci językach i w sumie bardziej ją denerwowały niż uspokajały. Wreszcie w 1991 roku, bez zapowiedzi, Rachela przyjechała do Kolbuszowej. Stało się to niestety w trzy miesiące po śmierci babci. Pamiętam doskonale to spotkanie. Była zgorzkniała i pełna pretensji o rzekome odtrącenie jej przez babcię w dzieciństwie. Bardzo trudno było wtedy jej wytłumaczyć, że prawda wyglądała zupełnie inaczej. Nie za bardzo chciała jednak przyjąć nasze wyjaśnienia i zrozumieć jakie cierpienia zadano także babci, która tak bardzo czekała na dzień, w którym wreszcie ją zobaczy, przytuli i wszystko jej wyjaśni. Przełom w myśleniu Racheli nastąpił dopiero wówczas, gdy odnalazła w Izraelu ślady swej przeszłości- żyjące osoby i resztki dokumentów. Dwa lata później z jej inicjatywy Helena Czartoryska otrzymała pośmiertnie medal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. Odebrali go moja mama Ewa i jej brat Adam w jerozolimskim Yad Vashem 13 września 1993 roku. Babcia ma również swoją tabliczkę na ścianie Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej, które zostało uroczyście otwarte z udziałem prezydenta Polski Andrzeja Dudy 17 marca 2016 roku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/387403-opowiem-wam-o-swojej-babci-kochala-rachele-jak-corke-mimo-iz-rodzinie-grozila-smierc-nie-wyobrazala-sobie-zycia-bez-niej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.