Mama zabierała mnie do getta, żebym w szkolnej teczce przenosiła chleb z niewielką ilością marmolady. Któregoś dnia powiedziała, ze dzisiaj wyprowadzimy dziewczynkę żydowską z getta i tak się stało
— powiedziała PAP Anna Stupnicka-Bando prezes Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata (PTSWNŚ).
CZYTAJ RÓWNIEŻ: „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata” apelują do rządów Polski i Izraela o porozumienie: „Nie zgadzamy się na skłócanie Żydów i Polaków”
Anna Stupnicka-Bando urodziła się w 1929 r. w Końskich. Jej ojciec był przed wojną starostą w Końskich, matka, Janina Stupnicka, pracowała jako nauczycielka. W czasie okupacji matka Anny Stupnickiej-Bando zajmowała się prowadzeniem ksiąg meldunkowych i administracji domów. Wykorzystując przepustkę pozwalającą na swobodne wchodzenie do getta, zimą 1941 r. wyprowadziła, stamtąd przy pomocy córki żydowską dziewczynkę, Lilianę Alter.
W czasie okupacji w Polsce mieszkałam na warszawskim Żoliborzu z mama i z babcią. Zajmowałyśmy dwupokojowe mieszkanie w dużym spółdzielczym bloku, wielopiętrowym. Mama, z zawodu nauczycielka, w czasie okupacji pracowała, prowadząc meldunki w różnych domach: na Żoliborzu, częściowo na Starym Mieście i również częściowo w getcie. Z tego powodu miała przepustkę
— powiedziała Anna Stupnicka-Bando.
Wspominając dzień uratowania Liliany Alter, zaznaczyła, że „mama miała przepustkę opiewającą na dwie osoby i to umożliwiało wstęp do getta”.
Nieraz zabierała mnie za sobą po to, żebym w szkolnej teczce przenosiła, dla bardzo biednej rodziny żydowskiej, chleb z niewielką ilością marmolady buraczanej. Któregoś dnia powiedziała, że dzisiaj wyprowadzimy dziewczynkę żydowską z getta i tak się stało. Nie pamiętam… to była zima, początek 1941 roku
— mówiła Stupnicka-Bando.
Ona była chyba tak w moim wieku, może o rok młodsza. Tu nastąpiła bardzo smutna scena, bo oni się żegnali. To znaczy ojciec zdawał sobie sprawę, że się już chyba nigdy nie zobaczą. Natomiast Lilka, nie wiem, czy zdawała sobie sprawę, ale było to bardzo smutne. Po chwili ojciec wyszedł. Mama moja powiedziała, żebyśmy się zamieniły wierzchnim okryciem, tymi zimowymi paltami. Lilka miała palto w takim bardzo ostrym, zielonym kolorze. Ja włożyłam to jej palto, a ona włożyła moje palto szkolne, granatowe z beretem z szarotką
— opisała.
Przebrałyśmy się, wzięłyśmy te książki meldunkowe, które się wnosiło i wynosiło z getta. To były takie duże jak dziennik klasowy, duże książki. Ona wzięła jedną, ja wzięłam drugą i mama zwróciła nam uwagę, żebyśmy przeszły zdecydowanym krokiem, z głową podniesiona do góry i tak się stało. Przeszłyśmy zdecydowanym krokiem. Gdy znalazłyśmy się za murami getta, ja z tego zdenerwowania zapomniałam, że tam gdzieś miała czekać na nas umówiona dorożka, ale po chwili ochłonęłam, odnalazłam te dorożkę i pojechałyśmy na Żoliborz, gdzie babcia czekała z kolacją, a mama wróciła następnego dnia
— dodała.
Pokreśliła, że „mama była takim ‘oczkiem w ogniwie’ tych, którzy załatwiali dokumenty”.
Najpierw ksiądz proboszcz załatwiał, dawał metrykę, potem trzeba było zameldować to dziecko u kogoś dorosłego, potem z tym meldunkiem nosiło się do osób, które zajmowały się dokumentami. No i od tego dnia, kiedy wróciłyśmy z Lilką, Lilka została na drugi dzień i mama wyrobiła jej dokumenty. Teraz nazywała się Krysia Wójcikówna. To było nazwisko panieńskie mojej mamy. Od tego dnia była moja kuzynką, z czego ja byłam bardzo zadowolona nawet, bo byłam jedynaczką i mi się zdawało, że mam siostrę, po prostu
— powiedziała Anna Stupnicka-Bando.
Według prezes PTSWNŚ, podczas okupacji czasem „miały miłe chwile”.
Zimą wychodziłyśmy na podwórko, bo tak to Lilka siedziała w domu, wychodziłyśmy na podwórko i zjeżdżałyśmy z takiej górki na sankach. Było to bardzo miłe. Ona wtedy oddychała tym świeżym powietrzem, no ale to tylko było zimą. W 1943 roku, kiedy wybuchło powstanie w getcie, mama moja uważała, że trzeba będzie Lilkę wywieźć pod Warszawę
— wspominała.
Matka Lilki zginęła. Była w jakiejś rodzinie polskiej, ale wyszła na ulicę, ktoś ją rozpoznał i zginęła na ulicy, została zastrzelona. O tym Lilka dowiedziała się dopiero po wojnie, jak pojechała do Izraela i jakiś jej kuzyn powiedział jej o tym. Jej ojciec - który miał nawet dokumenty - nie miał żydowskich rysów, mógł jakoś wydostać się z getta do lasu, do Armii Ludowej, bo miał kuzyna w lesie, ale nie skorzystał, bo chciał zostać i walczyć. To był bardzo bojowy człowiek
— podkreśliła.
Od 1941 r., aż do wybuchu Powstania Warszawskiego Liliana Alter, ukrywana była przez Janinę i jej córkę Annę w mieszkaniu na Żoliborzu. Liliana, jako Krysia Wójcik, wraz z Anną Stupnicką-Bando, brała w tym czasie m. in. udział w tajnym nauczaniu. Żoliborskie mieszkanie stało się również miejscem częstych wizyt innych ukrywanych Żydów: Ryszarda Grynberga i Mikołaja Borensteina.
Przeszłyśmy powstanie warszawskie, tzn. ja brałam udział w powstaniu, a Lilka z babcią i mamą siedziały w piwnicy, bo życie w czasie powstania odbywało się właściwie w piwnicach. Kiedy wyrzucili nas z Żoliborza – 2 czy 3 października przeszłyśmy przez całą Warszawę, przez obóz pruszkowski. Zostałyśmy wywiezione zaplombowanymi wagonami, chyba przez 3 dni trwała ta wywózka, gdzieś tam pod Miechów. Tam trafiłyśmy do Kraszewa, w którym była melina partyzantów. Tam byli chorzy, a ja jako dziewczyna z powstania leczyłam ich trochę
— powiedziała Stupnicka-Bando.
Wspominając pozostałych uratowanych Żydów, zaznaczyła, że „oprócz Lilki przyjeżdżał do nas chłopiec żydowskiego pochodzenia Rysio Grynberg, też mniej więcej w naszym wieku, który był u mojej ciotki w Warszawie. Jak tam coś było niebezpiecznie, to on wsiadała w dorożkę i przyjeżdżał na Żoliborz do nas. Mama również jemu wyrobiła dokumenty, nazywał się Ryszard Łukowski. Drugim był chirurg z Łodzi, Mikołaj Borenstein. Mama również jemu załatwiła dokumenty, od tego czasu nazywał się Mikołaj Borecki. Został z tym nazwiskiem po wojnie. Oprócz dokumentów, mama mu załatwiła obok w sąsiednim domu prace palacza, chirurg z pięknymi palcami został palaczem” - mówiła.
Wszyscy oni uratowali się. Spotkaliśmy się po wojnie. Z Lilką nie było kontaktu przez wiele lat, aż do 1989 roku, Rysio Grynberg tzn. Łukomski spotkał się ze swoimi rodzicami, którzy też byli gdzieś przechowywani przez rodzinę polską pod Warszawą. Spotkali się potem wszyscy w Paryżu, natomiast doktor wrócił do Łodzi. Z Ryśkiem utrzymywałam kontakty jeszcze w latach 70.
— dodała.
Liliana Alter odnalazła Annę Stupnicką-Bando w 1989 r. Rozmowa po latach była „wielkim przeżyciem”.
Ona przecież też nie wiedziała, że moja mama umarła, ja wyszłam za mąż. Nie mieszkałyśmy już na Żoliborzu, mieszkałam pod Warszawą, nie mogła mnie znaleźć. Od tego czasu ona też wyszła za mąż, za Żyda uratowanego z Krakowa, który się nazywał Jerzy Ridler. Zaprosili mnie do siebie, bardzo miło spędziliśmy czas
— wspomniała
Podobno wielokrotnie zwracała się poszukując naszej rodziny do ambasady w Paryżu. Tam żona konsula - ambasadora wzięła sobie za punkt honoru, żeby odszukać naszą rodzinę. Szukała nawet ulicy na Żoliborzu, ale Lilka zapomniała, że to była ulica Mickiewicza, tylko powiedziała jej inną nazwę. A takiej ulicy nie było. Trafiła jednak w końcu do Żydowskiego instytutu Historycznego i tam powiedziała kogo poszukuje i stąd miałam telefon tamtego dnia
— mówiła Stupnicka-Bando.
Prezes Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata zaznaczyła, że Liliana Alter „bała się wrócić do Warszawy”.
Prosiłam ją, przyjedź, pojedziemy, zobaczysz jak wygląda Żoliborz. Nie chciała, bała się, że to będzie dla niej jakiś wielki wstrząs. W końcu przyjechała na otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich ze swoim synem. Pojechałyśmy na Żoliborz, poszłyśmy na to podwórko, szukałyśmy tej górki. Wtedy wydawało nam się, że jest wielka, a nie jest
— dodała.
W czasie okupacji, żydowski lekarz Elias Bander organizował paczki z lekarstwami za pośrednictwem mojego ojca. W tajemnicy przed moją matką, ojciec zaangażował mojego brata i mnie w noszenie tych paczek do getta
— powiedziała PAP Irena Senderska-Rzońca p.o. sekretarza zarządu Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Irena Senderska-Rzońca (z d. Krzyształowska) urodziła się w 1931 r. w Borysławiu w wielodzietnej rodzinie. Obecnie Borysław znajduje się na terytorium Ukrainy. Ojciec Ireny Senderskiej-Rzońcy, Józef Krzyształowski był znajomym lekarza Eliasa Bandera, który wraz z rodziną został umieszczony przez Niemców w getcie. W porozumieniu z żydowskim lekarzem, Józef Krzyształowski organizował paczki z lekarstwami, które na teren getta dostarczała Irena Senderska-Rzońca.
Zapamiętała, że w 1942 roku Niemcy zorganizowali getta i przymusowo przesiedlili do nich Żydów.
Z tym, że dla wykształconych inżynierów czy lekarzy były przepustki. Ci ludzie wychodzili rano z getta i po pracy powracali. Jednym z nich był lekarz Elias Bander
— powiedziała.
Mój ojciec chorował na żołądek i leczył się jeszcze przed wojną więc miał kontakt z doktorem Banderem. Elias Bander pracował jako Żyd codziennie wypuszczany z getta, w ośrodku dla Polaków i Ukraińców. W tym czasie Bander organizował paczki z lekarstwami za pośrednictwem mojego ojca - ponieważ nic nie mógł do getta wnieść, ani wynieść. W tajemnicy przed moją matką, ojciec zaangażował mojego brata i mnie, w noszenie tych paczek do getta
— wspomniała Senderska-Rzońca.
Jedenastoletnia dziewczynka dostała się do getta przez zakamuflowane w ustronnym miejscu przejście.
Było na tyle małe, że przejść mogła tylko bardzo mała i szczupła osoba, więc wybrali mnie. Jak weszłam przez tą dziurę w płocie do getta, przechodziłam przez jakieś komórki czy ubikacje i tam czekał starszy pan. On odbierał ode mnie te paczki i przekazywał pieniądze. Ściskając je mocno w dłoni, z powrotem przeciskałam się przez otwór w płocie, by potem dojść do ścieżki gdzie czekał mój brat, który patrzył czy nikt nie idzie
— opowiadała Irena Senderska-Rzońca.
Raz, jak już byłam po stronie getta, usłyszałam krzyk. Wiedziałam, że Niemcy weszli do getta. W bardzo dużym strachu udało mi się dobiec do tego starszego mężczyzny i oddałam tę paczkę, nie biorąc pieniędzy z tego pośpiechu. Uciekałam. Brat mnie bardzo skarcił, mówiąc do mnie: za co ten lekarz kupi te lekarstwa do następnej paczki?. Odpowiedziałam wtedy, że następnej paczki już nie będzie, bo ja nie pójdę już do getta
— powiedziała.
Później dr Elias Bander poprosił Jana Kryształowskiego o ukrycie swojej żony Reginy i kilkuletniego syna Myrona.
Przyszedł ojciec któregoś dnia i powiedział, że musimy, w jakiś sposób, udzielić schronienia żonie lekarza i jego synowi
— wspominała Irena Senderska-Rzońca.
Myśmy mieszkali w takim gospodarczym domu, bo już Rosjanie na początku - jak tylko weszli - to nas wysiedlili z naszego mieszkania i dali nam taki dom gospodarczy. Mieliśmy w nim zakamuflowany mały strych. To gospodarcze pomieszczenie było o płaskim dachu i wyglądało tak, jakby ten dach leżał na suficie. Ojciec był gołębiarzem i miał tam gołębnik. Na tym niskim stryszku ojciec zrobił dla żony i syna lekarza pomieszczenie. Chłopiec mógł siedzieć, ale dorosła osoba musiała leżeć na plecach lub na brzuchu. Tak zaczęło się życie w „powiększonej rodzinie”
— powiedziała.
W nowych warunkach trzeba było na bieżąco „podawać żywność, nosić wodę i wynosić nieczystości”.
To się wiązało z tym, że musiałam wyjść z domu i przejść parę kroków - to nie było daleko - do komórki gdzie trzymaliśmy kozy. W tej komórce stała drabina, którą trzeba było każdorazowo zabrać i schować żeby nikt kto wejdzie do komórki, nie widział, że się chodzi na strych. Tam był większy strych z miejscem na siano dla kozy. Nocą Regina z synem mogła wejść do tego większego pomieszczenia i rozprostować nogi
— opisała.
Po dwóch tygodniach do żony i dziecka dołączył także Elias Bander, który - jak wspomina Irena Senderska-Rzońca - oceniał, że ta sytuacja potrwa nie dłużej niż półtora miesiąca. Jednak rodzina doktora Bandera ukrywała się u rodziny Krzyształowskich przez ponad pół roku.
Moja matka nie chciała się zgodzić, bo, jak mówiła, jedna osoba do wyżywienia więcej. Cały czas były nerwy i mama ciągle obwiniała ojca, że taka sytuacja zaistniała. Nieraz matka kazała mi zabrać młodsze siostry i iść spać do ciotki. Mówiła, że „może w nocy przyjdą, to przynajmniej wy przy życiu zostaniecie”. Tak wyglądało te 8,5 miesiąca strachu
— mówiła.
Po wejściu wojsk sowieckich do Borysławia w sierpniu 1944 r. Banderowie opuścili kryjówkę w domu Krzyształowskich.
Moja mama od razu sprowadziła na dół Myrona, którego umyła i przebrała go jakoś. Zeszła także Regina, ale proszę sobie wyobrazić, że Elias nie chciał zejść. Ojciec poszedł do niego i przekonywał go, że przecież ci żołnierze „to są nasi już”
— wspominała.
Jednak Elias Bander argumentował, że zanim zdąży wytłumaczyć żołnierzom, że jest ukrywającym się Żydem, ktoś go zastrzeli. Pomimo przekonywań rodziny, postanowił pozostać w ukryciu.
Tak Elias przeleżał dłużej na tym strychu. Już żona i dziecko na dole byli, a on nie chciał zejść. Jakaś psychoza, to nie było normalne
— powiedziała Irena Senderska-Rzońca.
W końcu zszedł w strasznym stanie, cały poobdzierany. Moja matka miała schowaną jedną koszulę i jakieś ubranie wcześniej, które przetrzymała i nie wymieniła na żywność. Ojciec wziął to ubranie i powiedział do Eliasa +ja szofer, ty lekarz - weź to, umyj się, przebierz się i zrób coś ze swoim życiem+. Dosłownie takie było rozstanie
— opisała.
Niedługo potem matka Ireny, Helena Krzyształowska zachorowała na tyfus plamisty. Doktor Bander, organizując miejscowy szpital, zadeklarował pomoc dla chorej.
Elias od razu miał szansę zrewanżować się. W Borysławiu nie było zakaźnego szpitala. Musiał więc zaryzykować. Jakoś wygospodarował nam w suterenie pokój, który urządził na szpitalny. Nie oddał matki do zakaźnego w Drohobyczu, bo wiedział, że tam umierają.
Udało mu się uratować mamę i wszystko się dobrze skończyło
— powiedziała Irena Senderska-Rzońca.
Po wojnie rodzina Banderów odnalazła krewnych w Łodzi i postanowiła opuścić Borysław. Następnie wyjechali do Niemiec. W 1949 r. wyemigrowali do USA. Myron Bander ukończył studia na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku.
Irena Senderska-Rzońca dobrze zapamiętała rozstanie z rodziną Banderów.
Elias mówił do ojca: jestem twoim dłużnikiem do końca życia. Ojciec odpowiedział mu: nic nie jesteś mi winien, ty uratowałeś moim dzieciom matkę, a ja uratowałem twoją rodzinę. W ten sposób się rozstali
— dodała.
Wiosną przyszli Niemcy i zaczęli mordować wszystkich ukrywających się w ziemiankach Żydów. My też byliśmy wtedy przygotowani na śmierć. Wystarczyło, żeby ktoś powiedział, kto im pomagał. Ci ludzie umarli po bohatersku. Nie zdradzili mojej rodziny
— mówił PAP Tadeusz Stankiewicz członek zarządu Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Tadeusz Stankiewicz urodził się w 1930 r w Puławach. Jego ojciec, Stanisław Stankiewicz był przed wojną leśniczym. W czasie okupacji Stankiewicz sprawował urząd w leśnictwie koło Opola Lubelskiego.
Od pierwszych dni okupacji, kiedy Niemcy przejęli władzę, nastąpiła - od razu - dyskryminacja ludności żydowskiej. Żydów było dużo; w samych Puławach było ich ok. 30 proc. Byliśmy w stałej relacji, ponieważ Żydzi byli przeważnie rzemieślnikami czy handlarzami, którzy przyjeżdżali kupować drewno. Byli też Żydzi zaprzyjaźnieni z moimi rodzicami od czasów gimnazjum. Tak zaczął się organizować ruch oporu, a leśniczówka mojego ojca była jego „ogniskiem”
— powiedział Tadeusz Stankiewicz.
Wspominając niemieckie represje wobec polskich Żydów, Stankiewicz podkreślił, że kiedy władze okupacyjne organizowały getto, Żydzi mieli „ograniczenia kontaktowania się z ludnością polską”.
Zostali oznaczeni opaskami z gwiazdą Dawida. To było upokarzające
— dodał.
Moi rodzice podjęli akcję, żeby pomóc tym ludziom. Nie mogli patrzeć na to, co się działo, choć jeszcze nikt wtedy nie przypuszczał, że zdarzy się coś takiego jak Holokaust
— wyjaśnił Stankiewicz.
Kiedy w marcu 1941 r. w zachodniej części Opola Lubelskiego Niemcy utworzyli getto, Stanisław Stankiewicz wystąpił do niemieckich władz okupacyjnych z prośbą o możliwość zatrudnienia Żydów do prac w leśnictwie.
Właściwie to było oszukanie Niemców. To dawało możliwość wyjścia z getta tym ludziom. Dzięki temu mogli prowadzić handel czy wykonywać swój fach. Jeśli ktoś był szewcem, to mógł umówić się z rolnikiem i otrzymać żywność za naprawę butów. Polska była krajem o dużym rolnictwie i zapotrzebowanie na sprzęt dla gospodarstw było duże. To się odbywało przez kontakt z „miastem”
— powiedział Tadeusz Stankiewicz.
Niemcy przydzielili Stanisławowi Stankiewiczowi grupę trzydziestu Żydów, których nadzorował były żydowski policjant z Wiednia, odprowadzając i przyprowadzając pracowników z leśniczówki. Ponieważ leśniczówka była oddalona o 10 kilometrów od Opola Lubelskiego, Stanisław Stankiewicz zwrócił się do Niemców z prośbą, by mógł utrzymywać grupę na miejscu przez wszystkie dni robocze, z wyjątkiem sobót i niedziel, które Żydzi mieli spędzać w getcie.
„Umówił się, że załatwi kwatery w sąsiednich wsiach dookoła leśniczówki, gdzie będą zakwaterowani, a do getta będą wracali na sobotę i niedzielę. W ten sposób załatwił aprowizację dla tych robotników. To było tak zorganizowane, że oni się wszyscy rano zbierali na odprawie u tego żydowskiego policjanta i z łopatami ruszali do lasu. W rzeczywistości tylko czterech pracowało przy szkółkach leśnych, a reszta wracała do kwater i pracowała w swoim fachu. Za swoje usługi otrzymywali żywność od rolników” - zaznaczył Stankiewicz.
Tadeusz Stankiewicz podkreślił, że nie rozwiązało to jednak problemów ludności żydowskiej.
Kiedy Żydzi wracali do getta na sobotę i niedzielę, to byli odbierani przez Niemców przy bramie wejściowej. Jeśli któryś z nich niósł ze sobą np. gęś, to od razu padała ona łupem żandarmerii niemieckiej. Wtedy też - nasze zorganizowane podziemie - zapewniało podczas powrotu Żydów furmankę, którą podjeżdżano pod ogrodzenie getta i przerzucano wszystko, co wypracowali i otrzymali od rolników
— dodał.
15 października 1941 r. Hans Frank wydał rozporządzenie wprowadzające na terenie Generalnego Gubernatorstwa karę śmierci dla Żydów, którzy opuścili teren getta oraz dla Polaków, którzy udzielili im pomocy. W tym samym czasie Niemcy zażądali powrotu wszystkich żydowskich robotników z leśniczówki do getta.
Wtedy koło leśniczówki zjawiło się bardzo dużo ludzi. Może dwieście, może więcej i po nocach były narady. Co robić? Musiały zapaść decyzje. Policjant żydowski wrócił do getta z tymi, którzy zdecydowali się wracać. Część zawarła porozumienie z okoliczną ludnością i tam odeszli. Natomiast sześćdziesiąt osób zdecydowało, że zostanie w lesie
— mówił Stankiewicz.
Wykopano w różnych punktach tego lasu, które podlegały ojcu, cztery duże ziemianki podziemne. W grupie był marynarz, który wymyślił jak zrobić właz. Przysypany był ziemią i mchem żeby go zamaskować. To było takie wieko, taka +szafa+, którą się podnosiło i tam było wejście do pieczary, która była odpowiednio umocniona i tam siedzieli ludzie
— wyjaśnił.
Jako dzieci Tadeusz Stankiewicz wraz z siostrą Barbarą wstawali wczesnym rankiem i chodzili dookoła obejścia leśniczówki, żeby
zebrać z trawy opałki. Było ich pełno bo ludzie stali i czekali, bo nie można ich było wszystkich pomieścić w leśniczówce. Podczas narady denerwowali się, palili papierosy i rzucali je pod nogi. Gdyby Niemcy przyjechali, mogliby się zainteresować, czemu było ich tak dużo
— dodał.
W lesie Tadeusz Stankiewicz znalazł wycieńczonego Szlomę Szmulewicza (polskie imię: Jan), uciekiniera z obozu pracy w Józefowie nad Wisłą. Wkrótce i on dołączył do ukrywających się w lesie.
Najgorsza była zima. Jest śnieg i są ślady na terenie. Tego nie można było się ustrzec. To są żywi ludzie. Nie można było ich schować, zakopać w ziemi, tak jak się broń zakopywało. Człowiek musiał wychodzić. To nie był komfort, nie było żadnych toalet, trzeba było zmieniać słomę w ziemiankach. Ślady zostawały
— podkreślił, dodając, że
Niemcy byli bardzo skrupulatni i pedantyczni. Oni wiedzieli, ilu Żydów powinno być, a ilu nie ma. Szukali ich
— mówił.
Stankiewicz zaznaczył, że zdarzały się pojedyncze przypadki niechlubnego udział Polaków, pomagającym Niemcom w tropieniu ukrywających się Żydów. Jeden z nich, mieszkaniec Opola Lubelskiego, przyprowadził wiosną 1942 r. oddział Niemców do ukrywających się w ziemiankach Żydów na terenie lasów leśniczówki Stankiewicza.
Szmalcownika wraz z niemieckimi żołnierzami zauważył Jan (Szloma) Szmulewicz. Po wojnie Szmulewicz został głównym świadkiem w procesie kolaboranta, którego skazano na karę śmierci.
Przyszli (niemieccy) żandarmi przyprowadzeni przez pewnego człowieka i - jeden po drugim - likwidowali te ziemianki. Tych ludzi zamordowano. My byliśmy wtedy przygotowani na śmierć, wystarczyło, żeby ten człowiek powiedział, kto im pomagał. Niemcy stosowali metodę, według której najpierw łudzili (nadzieją) i rozpytywali: kto wam pomagał? Skąd ziemianki, skąd jedzenie?
— wspominał Stankiewicz i dodał, że „bywały przypadki, że niektórych łamano - albo w ten sposób, albo torturami”.
Ci ludzie zostali wymordowani. Umarli po bohatersku bo (nas) nie zdradzili
— podkreślił.
Niemcy zamordowali wszystkich ukrywających się przez rozstrzelanie i wrzucając granaty do ziemianek. Uratowało się sześć osób, które były ukryte w budynkach gospodarczych przy leśniczówce i na bagnach. Pozostali tam do czasu, aż przyszła Armia Czerwona.
Jan Szmulewicz, jako jedyny z ocalałych, po wojnie został w Polsce.
Szmulewicz osiadł w Lublinie. Otworzył zakład krawiecki. Z nim byliśmy w kontakcie. Powiedział: „Tu zginęła cała moja rodzina, (która liczyła dziewięć osób). Nie wiem, gdzie są ich prochy; czy na Majdanku czy w Treblince, ale ja z Polski nie wyjadę, bo ja mam tu drugą rodzinę, która mnie uratowała”
— cytuje jego słowa Stankiewicz.
Stanisław Stankiewicz trafił do aresztu za przynależność do WiN/AK. Przewieziony do Warszawy, brutalnie przesłuchiwany, zginął wypchnięty z okna aresztu. UB upozorowało samobójstwo. Rodzina nigdy nie dostała zgody na pochówek.
W 1986 r. rodzice Tadeusza, Stanisław i Barbara Stankiewicz otrzymali medale Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. W 2006 r. otrzymał go również Tadeusz i pośmiertnie jego siostra Barbara.
W 2007 roku zmarł Jan Szmulewicz.
ems/PAP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/383338-swiadectwa-polskich-sprawiedliwych-mama-powiedziala-ze-dzisiaj-wyprowadzimy-zydowska-dziewczynke-z-getta-i-tak-sie-stalo-galeria