To nie Polacy byli obojętni na zagładę Żydów, lecz przywódcy Zachodu i jego elity, w tym elity żydowskie.
Gdy niemal każdego dnia słyszymy nowe kłamstwa na temat odpowiedzialności Polaków za Holocaust, warto przypomnieć naocznych świadków. Odwołam się do dwóch: Szmula Zygielbojma i Jana Karskiego, polskiego Żyda i polskiego katolika. Jeden, Szmul Zygielbojm, reprezentował polski parlament na uchodźstwie – Radę Narodową, drugi, Jan Karski - Polskie Państwo Podziemne. O obu pisałem dla lata temu w tygodniku „Sieci”. Oto ich świadectwo, które jest jednocześnie oskarżeniem Zachodu oraz żydowskich elit na Zachodzie.
12 maja 1943 r. w małym londyńskim mieszkaniu drobny mężczyzna przed pięćdziesiątką, o szczupłej twarzy, z małym wąsem siedzi przy kuchennym stole i czyta napisany dzień wcześniej list. Zaadresował go do „Pana Prezydenta RP Władysława Raczkiewicza” i „do Pana Prezesa Rady Ministrów Generała Władysława Sikorskiego”. Są w nim m.in. takie słowa: „Milczeć nie mogę i żyć nie mogę, gdy giną resztki ludu żydowskiego w Polsce, którego reprezentantem jestem. Towarzysze moi w getcie warszawskim zginęli z bronią w ręku, w ostatnim porywie bohaterskim. Nie było mi dane zginąć tak jak oni, razem z nimi. Ale należę do nich, do ich grobów masowych. Przez śmierć swą pragnę wyrazić najgłębszy protest przeciwko bezczynności, z jaką świat się przypatruje i pozwala lud żydowski wytępić. Wiem, jak mało znaczy życie ludzkie, szczególnie dzisiaj. Ale skoro nie potrafiłem tego dokonać za życia, może śmiercią swą przyczynię się do wyrwania z obojętności tych, którzy mogą i powinni działać, by teraz jeszcze, w ostatniej bodaj chwili, uratować od niechybnej zagłady tę garstkę Żydów polskich, jaka jeszcze żyje”. Potem mężczyzna wstaje od stołu i odbiera sobie życie. Mężczyzną, który zdecydował się na tak desperacki krok był Szmul Zygielbojm, członek Rady Narodowej RP w Londynie (parlamentu na uchodźstwie), przedstawiciel żydowskiego Bundu. Zygielbojm nie napisał listu do premiera Churchilla czy prezydenta Roosevelta, ale do przywódców polskiego państwa na uchodźstwie, bo tylko na nich mógł liczyć. I tylko Polskie Państwo Podziemne zajmowało się sprawą, która powinna zmobilizować cały wolny świat i nim wstrząsnąć. Zygielbojm wydostał się z Polski pod koniec 1940 r. i przez Niemcy, Holandię oraz Francję przedostał się do Londynu. I w porozumieniu z Bundem w pokupowanej Polsce oraz z Delegaturą Rządu na Kraj starał się alarmować świat o losie Żydów masowo mordowanych przez Niemców w okupowanej Polsce. Ale świat był na to obojętny. I pozostał obojętny także po śmierci Szmula Zygielbojma. Angielski koroner, który znalazł się w mieszkaniu Zygielbojma, w protokole z oględzin powinien wpisać „samobójstwo”. Ale nie wpisał, bo to oznaczałoby potępienie tej śmierci - jak 20 lat później we wspomnieniu zauważył przyjaciel Zygielbojma, legionista, działacz PPS i profesor ekonomii Adam Pragier. Koroner zrozumiał sens tej śmierci i nazwał ją „zgonem polskiego dżentelmena”.
Prawda, jaka wiąże się ze Szmulem Zygielbojmem i jego misją o ostatnich trzech latach życia nie jest miła dla przywódców wolnego świata w czasie II wojny światowej. Jest też bardzo niemiła dla elit Zachodu, arystokratów, intelektualistów, ludzi kultury czy bardzo wpływowych organizacji żydowskich i ich liderów. Dwa miesiące po śmierci Zygielbojma tę prawdę próbował przekazać przywódcom i najbardziej wpływowym osobistościom Zachodu, w tym liderom organizacji żydowskich, Jan Karski (prawdziwe nazwisko Kozielewski), słynny kurier Polskiego Państwa Podziemnego, najważniejszy chyba świadek Holocaustu w czasie, gdy tę niebywałą zbrodnię popełniali Niemcy. 28 lipca 1943 r. Karski, przebywający już od prawie sześciu tygodni w USA, został wezwany do prezydenta Franklina Delano Roosevelta. Powitał on Polaka w stylu władcy świata, paląc papierosa za papierosem - w długiej lufce. I przez 80 minut rozprawiając o globalnej polityce, o wielkich szachach. Roosevelt zadawał Karskiemu różne pytania, także o los polskich Żydów, ale nie to go naprawdę interesowało. A Karski opowiadał prezydentowi o ogromie zbrodni, które w dużej części już się dokonały. Roosevelt miał już zresztą od kilku miesięcy raport Karskiego na ten temat, którego chyba nawet nie przeczytał. Mikrofilm z informacjami na temat zbrodni na Żydach Karski wiózł do Londynu ukryty w kluczu od zamka. Gdy Roosevelt rozmawiał z naocznym świadkiem, zmarnowano już wiele miesięcy, kiedy można było dla ocalenia Żydów bardzo dużo zrobić. Nie zrobiono nic. A Karski miał wiele do powiadzenia prezydentowi USA. O getcie w Warszawie i ludziach umierających na ulicy w taki sposób, jakby uczestniczyli w zwolnionym filmie, aż w końcu nieruchomieli. O wygłodniałych dzieciach siedzących na kolanach nieżywych już matek i niczego nieświadomych. O roześmianych młodzieńcach z Hitlerjugend, gdy na oślep strzelali do ludzi widocznych w oknach na wyższych piętrach, a potem oddalali się do kolejnej tego typu „zabawy”. Sam Karski dostał się za mury obozu przejściowego w Izbicy Lubelskiej, który był swego rodzaju poczekalnią dla Żydów przewożonych do obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince. Karski widział tam potworny smutek polskich Żydów, którzy już w większości wiedzieli, co się dzieje i co ich czeka oraz nieświadomość Żydów przywiezionych tam z innych państw. A także głód i umieranie na skalę większą niż to się działo kilka miesięcy wcześniej w getcie w Warszawie. Roosevelt tego wszystkiego słuchał, ale nie słyszał.
Zanim Jan Karski wyruszył na Zachód w kościele spotkał pisarkę Zofię Kossak-Szczucką, która tworzyła katolicką organizację podziemną Front Odrodzenia Polski, a potem współtworzyła (z Wandą Krahelską) Tymczasowy Komitet Pomocy Żydom, przekształcony w Radę Pomocy Żydom „Żegota”. Pani Zofia dała mu znak, żeby podszedł do księdza, a ten na niebezpieczną wyprawę dał mu szkaplerz z hostią w środku. I tak Karski wyruszył na wyprawę przez Niemcy i Francję do Hiszpanii, potem Gibraltaru, stamtąd do Londynu, a potem do Waszyngtonu. Zanim dotarł przed oblicze prezydenta Roosevelta, najpierw rozmawiał z amerykańskim Żydem Feliksem Frankfurterem, sędzią Sadu Najwyższego USA, przyjacielem prezydenta USA, człowiekiem bardzo wpływowym. - Proszę mi powiedzieć, co się dzieje z Żydami w pańskim kraju? - rzucił Frankfurter, gdy już się upewnił, że Karski dobrze wie, jak ważną osobistość ma przed sobą. I Karski opowiedział o wszystkich przerażających faktach. A także przedstawił żądania przedstawicieli organizacji żydowskich w Polsce. Żeby alianci uznali przeciwdziałanie zagładzie Żydów za priorytet swej strategii wojennej. Żeby uświadamiali Niemcom, iż odpowiedzą za te zbrodnie jako cały naród. Aby alianci znaleźli środki na wykupywanie Żydów, opłacanie pomocy dla nich i przekupywanie Niemców. Żeby publikowano w prasie różnych państw nazwiska osób odpowiedzialnych za prześladowanie i zabijanie Żydów. Aby różne rządy dawały wizy Żydom masowo i „na wiarę”, bo takie wizy były często respektowane. Feliks Frankfurter zadumał się i stwierdził: „Nie chcę uwierzyć w to, co pan powiedział. Nie powiedziałem, że pan kłamie. To ja nie jestem w stanie w to uwierzyć”.
W USA Karski spotkał ponad trzydzieści wpływowych osobistości i oni mieli podobne problemy z uwierzeniem jak sędzia Frankfurter. Byli to m.in. prokurator generalny Francis Biddle, sekretarz wojny Henry Stimson, wicesekretarz wojny John McCloy, wicesekretarz sprawiedliwości Oscar Cox, wicesekretarz stanu Adolf Berle, rabin Stephen Wise, reprezentujący Agencję Żydowską Nahum Goldmann czy Morris Waldman z Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego. A wcześniej w Wielkiej Brytanii przyjęli go m.in. szef MSZ Anthony Eden, lord Robert Gascoyne-Cecil i ministrowie Arthur Greenwood i Hugh Dalton. Wszyscy oni jeśli nawet nie mieli problemu z uwierzeniem w to, co im mówił wysłannik Polskiego Państwa Podziemnego, to mieli ewidentny problem z jakimkolwiek działaniem dla ocalenia Żydów. Ta bierność i obojętność Zachodu, w tym elit żydowskich, popchnęły do samobójstwa Szmula Zygielbojma. W liście pożegnalnym napisał on: „Życie moje należy do narodu żydowskiego w Polsce, więc je daję. Pragnę, by ta garstka, która ostała się jeszcze z kilkumilionowego żydostwa polskiego, dożyła wraz z masami polskimi wyzwolenia, by mogła oddychać w Kraju i w świecie wolności i sprawiedliwości”. Zygielbojm nie przewidział, że 73 lata po wojnie to Polacy będą oskarżani o współudział w zagładzie Żydów. Coś takiego nie zmieściłoby mu się głowie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/379852-prawda-sama-sie-broni-wystarczy-oddac-glos-naocznym-swiadkom-szmulowi-zygielbojmowi-i-janowi-karskiemu