Łańcuchy solidarności. Czy zostały już ostatecznie zerwane? Czy skazani jesteśmy na wieczną zabawę w Po-landzie?

Fot. PAP/Marcin Bielecki
Fot. PAP/Marcin Bielecki

II. Czyn

Jerzy Giedroyc w udzielonym „Gazecie Wyborczej” wywiadzie nieco cynicznie zauważył, że naród polski stworzyli ostatecznie obaj totalitarni najeźdźcy z 1939 roku, przede wszystkim jednak Hitler, którego polityka okupacyjna pomogła przekonać nawet najbardziej dotąd nieuświadomionych (chłopów), że przed polskością nie ma ucieczki, że wpisany w nią los jest niepodzielny właśnie. Wydaje się jednak, że do pewnego przynajmniej stopnia podobną rolę odegrało wcześniejsze już zagrożenie bolszewickim najazdem w lecie 1920 roku właśnie.

Solidarność w poczuciu wspólnego zagrożenia nie była, nie trzeba mitologizować, pełna, ani doskonała. Nie idzie tu tylko o ewidentnie przekreślającą tę solidarność formację zdrajców z KPP, ale – jak wiemy ze źródeł – były także grupy społeczne – robotników rolnych, fornali, którzy gotowi byli poprzeć Armię Czerwoną. Do organizowanych na zapleczu Armii Czerwonej rewkomów, zalążków sowieckiej władzy nad Polską, wchodzili nie tylko komuniści i Żydzi – ale, jak zaświadcza w swoich pamiętaniach choćby Wincenty Witos – także np. działacze Narodowej Demokracji, którzy robili to, bo widzieli siłę, której nic nie może się oprzeć.

A jednak Polska się oparła, pierwsza fala sowietyzacji została odparta. I ten bilans roku 1920 jest najważniejszy. Richard Pipes w swojej książce Rosja pod bolszewickim reżimem, tak streszcza wojnę polsko-bolszewicką: pierwszy raz bolszewizm zetknął się na granicy Polski z siłą patriotyzmu, z siłą solidaryzmu europejskiego narodu. Pierwszy raz zawiodły hasła odwołujące się do najniższych instynktów ludzkich, które sprawdziły się dotąd w obrębie imperium rosyjskiego, tzn. kradnij ukradzione, rżnij tego, komu zazdrościsz – hasła, które utorowały bolszewikom drogę do władzy. Nie chodziło tu wyłącznie o siłę antyrosyjskich uprzedzeń Polaków, o siłę nacjonalizmu, mocniejszą niż – powiedzmy – u przegranych 1920 roku: Ukraińców.

Chodziło przede wszystkim o pewne minimum kultury zaszczepione we wspólnocie polskiej. To znaczy: Polacy 1920 roku wiedzieli już w swej masie, że są dziedzicami jakiejś wykraczającej poza nich samych tradycji, że należy się szacunek starszym, że trzeba pielęgnować groby swoich przodków, że warto o te wartości walczyć, nawiązując do bohaterskich wzorów, które zostały im już zaszczepione. Te wartości zostały wówczas obronione. Być może nie tylko dla Polski, ale także dla innych narodów, które żołnierz polski, ochotnicy spod Warszawy czy Lwowa, osłonili w 1920 roku przed systemem sowieckim. Za to dziękował im w roku przeszłym Jan Paweł II, zatrzymując się na polach pod Radzyminem, na polach bitwy, którą określił jako „…bitwę o naszą i waszą wolność. Naszą i Europy” (Warszawa-Praga).

III. Konsekwencje

Tamta wojna bezspornie cementowała polską solidarność. Istotę tego zjawiska określił najlepiej człowiek, który dzięki tej wojnie właśnie zrozumiał, że jest Polakiem, dostrzegając w tym wielką wartość i piękny obowiązek. Mam tutaj na myśli Józefa Czapskiego, potomka kosmopolitycznej rodziny arystokratów, wychowanego w fascynacji wielką kulturą rosyjską, w imię ideałów pacyfizmu odrzucającego służbę wojskową – aż do owej wojny. Opisał ten fenomen – przyjęcia obowiązku solidarności z Polską – na przykładzie kolejnego, tragicznego momentu naszych dziejów, którego stał się najważniejszym bodaj świadkiem – na przykładzie Katynia. Pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment jego szkicu, tłumaczącego sens polskiej solidarności – i jej konsekwencje – już swoim tytułem: Łańcuch niewidzialny.

Ten naród, którego wkład do kultury, do sztuki jest poza Polską prawie nie znany, ten sam naród – i to nie wśród jego wodzów i wieszczów, ale w jego przeciętnym przekroju – wie jedną rzecz na pewno, że jeżeli kraj tego zażąda, trzeba będzie za ten kraj umrzeć, to może nie jest przyjemne, ale to na pewno nie podlega dyskusji.

Bardzo mało kto na zewnątrz wyczuwa, że to jest więcej niż „fizyczna krzepa”, że się pod tym kryje nie wyrażone i nawet nie zawsze świadome poczucie, że są jakieś wartości wieczne, których poprzez walkę o Polskę bronimy.

Złudzenie nacjonalistów – powie filozof z Harvardu; brednie reakcyjne – powie stalinowiec. Gdybyśmy patrzyli na siebie oczami nie tylko przeciętnego Francuza, Anglika czy Amerykanina, ale nawet oczami wybitnych przedstawicieli tych krajów, jak mało byśmy wiedzieli o naszej istocie, o naszych osiągnięciach historycznych czy kulturalnych. […]

Niepodległość. Ale jaka  r a c j a, jaki argument tego irracjonalnego uporu, za który się płaci życiem? Jaka korzyść dla świata z tej walki? […] Stanisław Brzozowski kilka miesięcy przed śmiercią pisał: „[…] Pomiędzy każdym z nas [Polaków] a błogosławieństwem myśli leży nieszczęście, rzecz określona, jasna i uboga”.

Uboga? Jeżeli uboga, skąd, dlaczego ta wierność do końca? Ten „skarb zakopany w zamku rozpustnym”? […] Nas wszystkich trzyma ł a ń c u c h niewidzialny, którego jednym z ostatnich ogniw jest Katyń.”

Rilke mówił, że poetą-pisarzem ma prawo być tylko ten, kto nie może nim nie być. Zdaje mi się, że dzisiaj Polakiem ma prawo być tylko ten, kto nie może nim nie być… Z wolności i z wyboru,  n i e  z przymusu.

Ofiary niewinne zarzucają daleko swe łańcuchy niewidzialne, przykuwają niektórych bardziej niż siła i bogactwo, bardziej niż geniusz. Silni i bogaci i bez nas będą silni i bogaci, o geniuszach będzie pisała historia, znajdziemy ich na pomnikach i w antologiach poetów, ale ci bezimienni po białymi kamieniami lub w fosach, na których na wieczną spraw niepamięć zasadzono młode świerki – ich imion na pewno w żadnej historii nie znajdziemy, imion tych wszystkich, ‘których matki i siostry kochały, którzy padli konając na to, aby ci, co po ich śmierciach żyć będą, byli wyżsi i szczęśliwsi’. Polakiem jest ten, kto tych ofiar bezimiennych nie może zapomnieć. I tu jest  i c h zwycięstwo.” (J. Czapski, Łańcuch niewidzialny, w: Tumult i widma, Kraków 1997, s. 112)

Katyń, tak jak wcześniej ofiara ponad stu tysięcy poległych w wojnie z bolszewikami, jak wszystkie ofiary polskie w II wojnie światowej i symbole ich bohaterstwa – od Westerplatte po warszawskie Powstanie – to kolejne ogniwa w owym łańcuchu niewidzialnym, który był głównym spoiwem polskiej solidarności.

Podobnie rozumiał go młody Karol Wojtyła, który łączył rozumienie tej tragicznej solidarności z nawiązującym do wielkiej literatury polskiego romantyzmu poczuciem misji – jakże z dzisiejszej perspektywy wyśmiewanej. W liście do Mieczysława Kotlarczyka, pisanym 2 listopada 1939 roku, pełnym gorzkich refleksji nad sprzecznością między wzniosłą ideą Polski a nie dorastającą do niej rzeczywistością czasu II Rzeczypospolitej, przyszły papież wyrażał wprost myśl o nie wygasłym powołaniu Polski jako przedmurza, hartowanego doświadczeniem męczeństwa. Zakończenie owego listu zawierało już program Papieskiego odczytania sensu polskiej solidarności jako misji – już nie biernego przedmurza tylko. Pisał tak: „Myślę, że wyzwolenie nasze winno być bramą Chrystusową”…

Zarówno w odczytaniu Wojtyły jak i Czapskiego sens polskiej narodowej wspólnoty wyraża tę samą intuicję: że jej spoiwem mogą być tylko wartości niepodzielne. Jeżeli byłaby ona tworzona tylko na gruncie wspólnych wartości użytkowych, interesów realnych: bogactwa, bezpieczeństwa, potęgi materialnej – wówczas byłaby ona stale zagrożona rozpadem, albowiem w sytuacji zagrożenia owych interesów, można myśleć o ich zabezpieczeniu gdzie indziej, w innych wspólnotach, albo w pojedynkę. Odwołująca się w sferze wartości pozytywnych tylko do takich – podzielnych, rzec można – interesów, wspólnota zagrożenia trwa bowiem tylko tak długo, dopóki żaden z zagrożonych nie może jej umknąć. Wystarczy raz otworzyć drzwi, przez które wielu, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie wszyscy, może uciec, aby społeczność zdezintegrowała się. Na odwołującym się do materialnych interesów przede wszystkim egoizmie – narodowym czy jednostkowym – , na „wierności sobie”, nie zaś czemuś, co łączy nas z innymi i nas przekracza – nie da się zbudować trwałej solidarności. Jej spoiwem muszą być wartości transcendentne, duchowe, bezwzględne, ponadutylitarne. Kto z owych wartości rezygnuje, ten może opuścić wspólnotę.
Można ją porzucić – i nazwać to wyzwoleniem.

Ciąg dalszy na następnej stronie

« poprzednia strona
123
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.