Podczas częstych w ostatnich latach dyskusji toczonych przy okazji postulatów przeniesienia znajdujących się w Polsce grobów żołnierzy Armii Czerwonej oraz sławiących ich i tę formację pomników na najbliższy cmentarz komunalny, pojawia się zazwyczaj „dyżurny” argument o niewinności krasnoarmiejców, którzy tylko wykonywali rozkazy swoich przełożonych, a trudno jest obarczać szeregowców odpowiedzialnością za decyzje generałów i polityków.
Tę próbę usprawiedliwienia przerabialiśmy już we wcześniejszych latach, kiedy podejmowaliśmy poważny namysł nad zbrodniami popełnionymi w czasie II wojny światowej przez żołnierzy Wehrmachtu i esesmanów. Zastanawialiśmy się wówczas nad tym, czy szeregowiec, podoficer lub niższy stopniem oficer ma prawo odmówić wykonania rozkazu, kiedy zda sobie sprawę, że prowadzi on do aktu ludobójstwa, jest niezgodny z konwencjami wojskowymi, stanowi jaskrawe łamanie prawa.
Z podobnym zagadnieniem mamy do czynienia również teraz, kiedy chcemy oddzielić niewinnych szeregowych czerwonoarmistów od ich zbrodniczych dowódców i politycznego szefostwa.
Nie kryję, że jest to bardzo trudny i złożony problem, głównie o charakterze moralnym, na temat którego napisano tysiące rozpraw naukowych na przestrzeni znaczonych konfliktami zbrojnymi dziejów. Ja chcę jednak podnieść tylko jeden jego aspekt, który szczególnie wyraźnie da się wskazać właśnie w wyjątkowo okrutnych zachowaniach krasnoarmiejców na podbijanych przez nich w ramach realizowania imperialnej polityki Kremla terenach Europy środkowej i zachodniej.
Aktów gwałtów, morderstw i kradzieży dopuszczali się przecież szeregowi żołnierze Armii Czerwonej, a nie wyżsi oficerowie, którzy - trzeba to uczciwie przyznać - niekiedy surowo karali ich za to (do rozstrzelania włącznie), a nie zachęcali.
Wiem oczywiście, że z Moskwy popłynęła pod koniec wojny dyrektywa zezwalająca na realizowanie przez krasnoarmiejców specyficznych form zemsty i zadośćuczynienia za zbrodnie niemieckie popełnione na obywatelach (tak wojskowych jak cywilnych) Związku Sowieckiego, ale nie było przecież żadnego odgórnego rozkazu gwałcenia, mordowania, czy rabowania, a jedynie delikatna zachęta skłaniająca dowódców do pobłażliwości dla dopuszczających się jawnych czynów przestępczych ich podwładnych.
Każdy człowiek odpowiada sam za siebie i jeżeli słyszy, że może sobie pofolgować po bitewnym trudzie, to wyłącznie od niego zależy, czy przekroczy granicę, za którą jest zbrodnia. Co innego sytuacja, w której dowódca wydaje mu formalny rozkaz rozstrzelania jeńców, a co innego skwapliwe skorzystanie z cichej akceptacji dla przestępstwa. Jak wiemy z historii najnowszej, żołnierze Armii Czerwonej nie mieli w swej masie oporów przed takim korzystaniem z „uroków wojny”. Owszem, zdarzały się chlubne wyjątki, ale regułą było właśnie to, o czym wyżej wspomniałem. A przecież nawet najbardziej moralnie prymitywny człowiek posiada sumienie, czyli zdolność rozróżniania dobra i zła.
Tym wszystkim, którzy tak chętnie podnoszą argument o niewinności szeregowych czerwonoarmistów leżących na cmentarzach w Polsce poddaję więc pod rozwagę powyższy tekst.
Jerzy Bukowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/195632-sami-niewinni-szeregowcy-armii-czerwonej-aktow-gwaltow-morderstw-i-kradziezy-raczej-nie-dopuszczali-sie-wyzsi-oficerowie