Powieść autobiograficzna Z otchłani
jest zapisem wspomnień jednego z Żołnierzy Wyklętych - Tadeusza Płużańskiego - więźnia dwóch systemów totalitarnych, które odcisnęły tragiczne piętno na losach Polaków w XX w.
Dramatyczne wydarzenia okresu okupacji niemieckiej są w niej tylko wstępem do powojennego koszmaru, jakim był komunizm. Autor - kurier Witolda Pileckiego, sądzony i skazany na podwójną karę śmierci, zamienioną na dożywocie - próbuje rozliczyć się z demonami przeszłości, dokonać rachunku sumienia i zmusić nas do zastanowienia się nad najważniejszymi wartościami: wolnością, godnością, miłością i wreszcie uczciwością.
Tadeusz Płużański – był więźniem niemieckich obozów, a potem stalinowskich katowni. Żołnierz Wyklęty/Niezłomny, bliski współpracownik rotmistrza Witolda Pileckiego, razem z nim skazany w marcu 1948 r. przez krzywoprzysiężny, podporządkowany kom-partii i bezpiece sąd na podwójną karę śmierci. Ułaskawiony przez Bieruta na dożywotnie więzienie. Po „odwilży” 1956 r. naukowiec, profesor filozofii, nauczyciel akademicki, dydaktyk, poeta. Upadek komunizmu skłonił go do powrotu do starannie skrywanych przeżyć z mrocznych czasów brunatnego i czerwonego terroru. Wydane w połowie lat 90. XX wieku wspomnienia prof. Tadeusza Płużańskiego „Z otchłani” zostały właśnie wznowione nakładem wydawnictwa Dwa kolory. Publikujemy fragmenty książki, której tygodnik „Wsieci” jest patronem medialnym.
UCIEKINIERZY
Ciemnym, jesiennym rankiem wyje nad lagrem obozowa syrena.
— Alarm! Blokweise antreten! (Alarm! Blokami zbiórka!)
Jurek zrywa się z pryczy jak inni i wypada przed blok na plac apelowy. W biegu, wrzucając na siebie pozostałe części odzieży. Już ubrani ludzie gorączkowo stają przed swoimi blokami. Sztubowi i blokowi szaleją z gorliwości, wrzaskiem i kijami porządkując swoje szeregi.
— Stilstand! Mützen ab! (Baczność! Czapki z głów!)
Po chwili liczenia Rapportführer melduje komendantowi obozu.
— Zwei Häftlinge fehlen! (Dwóch więźniów brak!) Jerzy zamiera. Wie, że to oznacza dla nich wszystkich stanie na apelu, aż uciekinierzy zostaną złapani. Mijają godzina za godziną, a kilka tysięcy ludzi stoi na baczność z czapkami w rękach. W szeregach pojawiają się pierwsze wyrwy. To najsłabsi padają bez sił.
Ich nawet bicie i wrzaski nie potrafią ich ożywić. Mija czas śniadania, potem obiadu, a poszczerbione czworoboki bloków stoją nieprzerwanie. Nic się poza tym nie dzieje, tylko szaro brunatne baraki ustawione pod sznurek w równych odstępach, patrzą na nich niemo, ponurymi oczodołami okien.
Jurek Radwan tkwi na swoim miejscu, głodny jeszcze bardziej niż zwykle, zmarznięty, bo ranny przymrozek nie chce tego dnia ustąpić. Czuje, że nogi uginają się pod nim coraz bardziej, w ustach zasycha, a oczy zachodzą mgłą. Przeklina najgorszymi słowy, tylko nie wie kogo, czy ma życzyć śmiałkom powodzenia, które kosztuje cierpienia wielu tysięcy, a pewną śmierć najsłabszych, czy też pragnąć sukcesu pogoni, która ruszyła z psami zaraz po wykryciu ucieczki.
Ogarnia go zazdrość, że to tamci, a nie on, uciekli. Być może już są daleko, bezpieczni, a on tu tkwi na Appelplatzu, który tyle widział najgorszego. Zawstydza się tych myśli i posyła śmiałkom swe najlepsze życzenia. Przynajmniej oni będą wolni…
Niestety, już pod wieczór dostrzegł przy bramie obozowej ruch i po chwili z tumultu wyłania się widok straszliwy. Otoczony gromadą SS-manów i rozwścieczonych psów wlecze się na czworakach człowiek, a raczej strzępy człowieka, poszarpanego przez psy, ze zwisającymi czerwonymi płatami skóry i mięśni. Cicho skowycze, jeszcze popychany przez oprawców i bity gdzie popadnie. Pełznie powoli mimo popędzania batem, aż do ogrodowego fotelika postawionego na środku placu. To jest ostatnie miejsce jego kaźni.
Teraz przychodzi kolej na „defiladę” całego obozu. Przechodzą tuż koło ginącego w porządku, dwójkami, jakby składając niezamierzony hołd umierającemu koledze. Jurek odwraca głowę. Nie może patrzeć na ten martwy już, porozrywany i krwawy zewłok.
—Ten już jest wolny - mówi ktoś z szeregu. — A my jeszcze dostajemy w dupę, aż osiągniemy taki sam koniec…
Była to prawda. Ponury spektakl jeszcze się nie skończył. Wprawdzie jeden uciekinier został złapany, ale drugiego nie ma. Więc wszyscy pozostają na miejscu, a coraz liczniejsi wyczerpani klękają lub padają na ziemię. Nikt już im pomóc nie jest w stanie, a blokowi jeszcze kopią i biją leżących. Grupa więźniów z sąsiedniego bloku intonuje zbiorowy pacierz.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie… i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
— Ja tym skurwysynom nie odpuszczę, niech ich piekło pochłonie - woła jakiś zatwardziały niedowiarek stojący w szeregu niedaleko Jurka. Cios pałki celnie wymierzony w twarz przez blokowego nie pozwolił dokończyć przekleństwa.
— Z pewnością nie dlatego - myśli Jurek - iżby pokarany został za bluźnierstwo, bo blokowy, niemiecki kryminalista, słów nie pojął, ale za naruszenie porządku „jego” bloku, który dotychczas pod bezwzględnymi rządami zawodowego przestępcy uznawano za wzorowy. A tymczasem na tym „wzorowym” bloku nie tylko się modlą, ale jeszcze któryś ośmielił się coś wykrzykiwać.
Kolacji nikt nie dostaje. Drżący z zimna i głodu więźniowie, jeżeli mają jeszcze siły „zabijają” ręce lub trą dłonie i przebierają nogami. Już tylko nieliczni mogą normalnie utrzymać się w pozycji stojącej. Reszta leży lub kuca, niepomna na razy funkcyjnych.
„POD CZAPĄ”
— Pan nie śpi? - szepcze Jurkowi niemal do ucha, leżący obok niego Stanisław.
— Nie, w tym zaduchu, przy palącej się żarówce i ciągłym zaglądaniu przez judasza trudno o sen. Przepraszam, to z powodu mojej czapy, także i panom dodatkowo dokuczają.
— Panie Jurku, nie o to chodzi. Przyszło mi do głowy, że oczywiście, jeżeli pan zechce, moglibyśmy się razem uczyć na przykład francuskiego. Czasu mamy pod dostatkiem…
— Francuskiego?
— Tak. Widzi pan, ja kiedyś studiowałem w Belgii. Trochę mi jeszcze z tamtych czasów w pamięci zostało.
— Ale jak tu się uczyć. Nie ma nawet czym pisać.
— Ja już wszystko przemyślałem. Będziemy się uczyć powtarzając ile trzeba małe fragmenty tekstu. Będziemy to robić dyskretnie.
Nikt nawet nie zauważy… Jest nas na szczęście tylko trzech. No co? Zaczynamy od rana? A teraz proszę spać.
— Poczciwy staruszek. Chce mi zapełnić czas, żebym nie myślał.
Oni obaj bardziej się o mnie boją i moją czapą przejmują niż ja sam.
— Panie Stanisławie, a czy tam po drugiej stronie mówią po francusku?
Jeżeli tak, to jestem do pańskiej dyspozycji.
— To się mówi: Je suis a’votre disposition, monsieur.
I tak się zaczęło. Codziennie z dokładnością „szkolnego” zegara odbywała się lekcja.
— Le matin, a cinq heure je me reveille et je me leve tout de suite… (Rankiem, o godzinie piątej budzę się i zaraz wstaję…) Teraz proszę powtórzyć…
I Jurek posłusznie powtarza, chociaż, zwłaszcza na początku, nie miał przekonania o skuteczności tej nauki. Stefan włączył się także i okazało się, że zna mnóstwo francuskich słówek, tak że może służyć za żywy słownik. Ta zabawa w szkółkę rzadko tylko była przerywana, bo wszyscy trzej mieszkańcy celi mieli już zamknięte śledztwa, a Jurek był po wyroku. Zżerała ich nasączona lękiem, zapachem brudu i krwi śmiercionośna nuda.
Jurek nie ma w dalszym ciągu żadnego kontaktu ze światem. Zgłasza się jedynie jego pani mecenas, ale bez konkretnego celu, chyba tylko po to, żeby się zorientować w nastroju skazańca. Pyta o rzeczy banalne - jak zdrowie, czy czegoś nie potrzebuje itp. Jurek odpowiada zdawkowo, a kiedy chce się czegoś dowiedzieć o mamie, skąd ma pieniądze m.in. na koszta obrony, otrzymuje nie wiążące odpowiedzi:
— Matka pańska pracuje, czuje się nieźle…
Mijają tygodnie i wkrótce ma być odpowiedź najwyższej instancji w sprawie wyroku, toteż napięcie wzrasta z dnia na dzień, chociaż żaden z mieszkańców celi do tego się nie przyznaje. Rośnie tym bardziej, że nasilają się egzekucje. Za każdym razem po wykonaniu wyroku, więźniowie oddziału śledczego, siedzący w celach od strony zachodniej, a do takich należała cela nr 3, mogli obserwować przez szparę w oknie, ciągnięty przez małego konika wózek obity wewnątrz blachą, taki, jakich rzeźnicy używają do przewozu zwierzęcego mięsa, przejeżdżający przez podwórze ku zewnętrznej bramie więzienia.
Po takim widoku cisza zapanowuje dłuższa niż zwykle. Obydwaj starsi panowie wykazują coraz większe zdenerwowanie, pokrywane wzrastającą troskliwością wobec młodszego skazańca. Słowo cisnące się wszystkim trzem nie pada nigdy. Wedle starego przysłowia, nie mówi się o sznurze w domu powieszonego. Któregoś dnia Stefana odwiedził jego obrońca. Wrócił z tego spotkania z wielce tajemniczą miną i od razu skierował się do Jurka.
— Mój adwokat coś mi dla pana przekazał. On się przyjaźni z pańskim poprzednim obrońcą. Powiedział mi, że ten jego kolega miał wielkie kłopoty. O mało nie trafił do więzienia. W końcu pozbawili go tylko prawa występowania w sądach wojskowych. Dlatego jego miejsce zajęła obecna pańska obrona. Będę miał wkrótce następne informacje, to je panu przekażę.
Ale wyprzedziła go pani mecenas.
— Panie Jurku. Mam niedobre wiadomości. Najwyższy Sąd Wojskowy zatwierdził pański wyrok śmierci. Ale niech się pan nie martwi. Napiszemy do prezydenta o ułaskawienie. Właściwie ja już mam tekst takiego podania. Chodzi tylko o pański podpis.
— Pani mecenas, ja takiej prośby nie podpiszę…
— Jak to! Chce pan zrezygnować z prawa do ułaskawienia przez prezydenta?
Jurek nie odpowiedział wprost na to pytanie. Poczuł przemożny wstręt do tego wszystkiego. Te podłe krętactwa w śledztwie, wymuszanie zeznań, szantaż z fingowaniem aresztowania mamy, postać zaprzańca, który ich sądził, kłamstwa aktu oskarżenia. Słowem wszystko, co przeżył i słyszał w śledztwie i na sali sądowej, wzbudziło w nim takie obrzydzenie, że błaganie o życie stało się po prostu niemożliwe. Prośba skierowana do prezydenta byłaby aktem uznania jego władzy, a co gorsza - także pohańbieniem samego siebie.
— Czy życie warte jest hańby? Czy ta hańba nie zatrułaby reszty mojego życia?
Lepiej skończyć z tym, niż tak się upodlić…
Ale będzie to przecież śmierć hańbiąca, zadana przez oprawców w więzieniu. Będą mnie prowadzili pod ręce, może skują? Jak to obiecywał pułkownik… „pieprzną ci w łeb”. Jak oni to robią? Z czego strzelają? Podobno z pistoletu. Inni mówią, że z karabinu walą w tył głowy. To okropne… rozwalą mi czaszkę… Dlaczego nie zginąłem wtedy, we wrześniu, po żołniersku?
Jurek jeszcze raz stanowczo odmówił podpisania prośby o ułaskawienie.
— I tak właśnie będzie dobrze! Reszta należy do nich. A ja? Jeżeli popełniłem jakiś błąd, ta śmierć niech zmyje moje grzechy…
— Panie Jerzy - przerwała mu te rozważania pani mecenas. – Jeżeli nie podpisze pan tej prośby, to pozostanie panu tylko jedna droga ratunku, pójście na współpracę z władzami już teraz… Będą z panem jeszcze na temat rozmawiali…
— Pani mecenas, proszę mi powiedzieć, w jakim charakterze pani wobec mnie występuje? Czy pani jest moim obrońcą, czy też całkiem kimś innym?
— Czy pan nie zdaje sobie sprawy, że my adwokaci, wykonujemy tylko instrukcje Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
— W takim razie nie mam pani już nic do powiedzenia, poza jedną prośbą, ale zupełnie prywatnej natury. Proszę o załatwienie mi widzenia z matką.
— Tego niestety nie mogę panu obiecać. Władze bezpieczeństwa na ogół nie dają takich zezwoleń.
— To kiedy ja się będę widział z moją matką?
— No cóż, zobaczycie się w niebie.
Tadeusz Płużański
Książkę „Z otchłani” mogą nabyć Państwo w naszym wSklepiku.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/192825-tylko-u-nas-fragment-poruszajacej-autobiografii-tadeusza-pluzanskiego-z-otchlani-straszliwa-okupacja-niemiecka-byla-wstepem-do-koszmaru-komunizmu
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.