Młodzi, domowi radykałowie

screenshot/tvp.pl
screenshot/tvp.pl

Dzisiaj po raz kolejny przypomniałam sobie, że jak ma się dzieci to wszystko może się zdarzyć. A jak się ma dużo dzieci, to  nawet więcej.

Był czas, gdy mieszkaliśmy w turystycznym centrum naszego miasta i moje dzieci sprowadzały do domu różnych ludzi. A to  zagubionych w obcym miejscu, a to żebrzących… Ich ewangeliczna otwartość i wiara w to, że każdy będzie mile widziany w naszym domu przekraczały granice moich możliwości. Spięta ze strachu lub co tu dużo mówić, czasem obrzydzenia ładowałam siatkę jedzenia lub ubrań, albo jakąś mamonę i uspokajałam swoje sumienie. Ale nie domowych krytyków. Jak po szybkim pozbyciu się  gościa można później spojrzeć dzieciom w oczy i młodym radykałom mówić coś o  szacunku do każdego człowieka lub miłości do bliźnich? Mogłam tylko stojąc przed lustrem przyznawać się do tego, że nie ma we mnie nic ze  Świętego Franciszka.

Przeprowadziliśmy się na przedmieście, dość snobistyczne, bez atrakcji turystycznych i problem prawie zniknął. Prawie. Wieczorem, po położeniu towarzystwa spać, po wszystkich myciach, całusach, bajkach, gdy starsi czytali a w  domu brakowało tylko naszej studentki… problem powrócił. Siedziałam spokojnie w fotelu przed kominkiem, w  koszuli nocnej i karmiłam Małego, mąż coś czytał. Usłyszeliśmy otwierane drzwi. To wraca nasza najstarsza pociecha. Wraca, ale nie sama. Niestety rozkład naszego domu jest taki, że po wejściu trafia się od  razu do salonu, w którym to ja w stroju mocno wieczorowym (bo przecież już nic się nie wydarzy) karmię dziecko. Gościem okazała się zagubiona chińska studentka, która po dojechaniu na ostatni przystanek nie wiedziała co dalej, a żeby było jeszcze ciekawiej rozładował się jej telefon. No i moje dziecko zaprosiło ją do domu.

Tatuś coś poradzi. Mąż miał akurat w planie już tylko dwie czynności: mycie zębów i pójście spać. Ale musiał plany zmienić, zwłaszcza, że ja w popłochu udałam się  do sypialni żeby dokończyć usypianie synka. Oczywiście nie wiadomo jakim sposobem reszta towarzystwa, która podobno już spała znalazła się na  dole. Może to i lepiej, bo chyba dopiero wtedy biedne, zagubione dziewczę uwierzyło, że nie spotka jej nic złego. Tatuś poradził, ustalił adres ludzi, do których nasz gość miał trafić i należało ją teraz odwieźć. Nasz chiński gość spokojnie pił herbatę nieświadomy rozgrywających się za jego plecami dramatów. Po prostu wszyscy chcieli ją odwieźć razem z tatą. Całe szczęście, że nie chciała nic jeść. Chleb był wyjedzony do ostatniej kromki, rano ma nastąpić przecież wyprawa do piekarni.

Dla moich dzieci to było również pouczające spotkanie. Dziewczyna była poddana inwigilacji (po angielsku) według najlepszych światowych standardów. Bardzo miło im się rozmawiało aż do pytania o jej rodzeństwo. Odpowiedź, że w Chinach nie można mieć rodzeństwa spowodowała konsternację wśród domorosłych śledczych. Zabrakło im tchu i dali biedaczce spokój.

Tu następują moje postanowienia: Mieć schowaną paczkę ciasteczek oraz nie pozbywać się eleganckiego stroju przed zamknięciem drzwi na klucz.

Justyna Walczak

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych