Tajemnice Bundestagu

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. sxc.hu
Fot. sxc.hu

Znalezisko bez mała półtora tysiąca obrazów olejnych, akwarel i rysunków w monachijskim mieszkaniu Corneliusa Gurlitta, „spadkobiercy” syna hitlerowskiego handlarza dzieł sztuki i oszusta Hildebranda Gurlitta, zelektryzowało światową opinię publiczną. Nie bez powodu. Najpierw ojciec utrzymywał do śmierci w 1956 r., że wszystko, co nagromadził na zlecenie władz III Rzeszy, spłonęło podczas nalotu aliantów na Drezno, potem przy tej wersji obstawał jego syn. W rzeczywistości Cornelius Gurlitt ukrywał cały zbiór m.in. w swym prywatnym, kupionym specjalnie do tego celu i nieużywanym lokalu w Bawarii, na wykonanych własnoręcznie regałach…

Wśród zarekwirowanych przez policję prac znalazły się znane, uchodzące za zaginione, oraz nieznane dzieła, sygnowane takimi nazwiskami jak Renoir, Chagall, Toulouse-Lautrec, Matisse, Picasso czy Dürer, o wartości ponad miliarda euro. Pokrótce okazało się, że to nie wszystko. Kolejne 22 płótna spoczywały w mieszkaniu szwagra Corneliusa Gurlitta, Nikolausa Fraessele`go z Kornwestheim pod Stuttgartem. Ten ostatni podobno sam poprosił funkcjonariuszy o ich zabezpieczenie aż do „ostatecznego wyjaśnienia sprawy”.

Czy sprawa będzie kiedykolwiek wyjaśniona i obrazy wrócą do byłych właścicieli, względnie spadkobierców? Wątpliwe. Choć Gurlitt, który bogacił się na wyprzedaży poszczególnych dzieł w domach aukcyjnych kłamał jak z nut przez ponad pół wieku, nie upoważnia to jeszcze do odebrania mu tego zbioru. Formalnie można by go oskarżyć jedynie o nadużycia podatkowe, jednak z prawnego punktu widzenia to także jest niemożliwe; Gurlitt, do którego należy mieszkanie w Monachium, jest obywatelem Austrii, nie ma zameldowania w RFN, więc nie musiał płacić niemieckiemu fiskusowi ani centa. I, jak zapowiedział, nie zapłaci. Co więcej, traktuje zajęcie obrazów przez policję jako „chwilowy depozyt”.

Teraz nie prawnicy i policja jego, lecz on trzyma wszystkich w szachu. Nie musi się ukrywać, gdyż nie wysunięto wobec niego żadnego oskarżenia i nie wydano nakazu aresztowania. Bezradny nadprokurator Reinhard Nemetz potwierdził na konferencji prasowej, że faktycznie dzieła wyniesione z jego mieszkania są „zabezpieczone w depozycie”, zaś sam Gurlitt oznajmił wojowniczo na łamach tygodnika „Der Spiegel”: „Dobrowolnie nie oddam żadnego obrazu”, ponieważ „wszedł w ich posiadanie legalnie”.

Pierwsze obrazy zapewne już odebrał, gdyż niemiecka prokuratura podała do publicznej wiadomości, że 310 dzieł „stanowi niepodważalną własność pana Gurlitta”. Ponoć ma na to papiery, że ojciec je „nabył legalnie”. A, że były to często transakcje wymuszone, które w czasach III Rzeszy ratowały życie byłym właścicielom i umożliwiały wyjazd za granicę… - kogo to dzisiaj obchodzi? Akt kupna-sprzedaży był? Był. Że odstępowali swe dobra za grosze? - też ich sprawa, mogli przecież ich nie odstępować…

Po wymuszonym i stopniowo udostępnianym w internecie spisie odnalezionych dzieł, prokuratura w Augsburgu oznajmiła, że „czeka na zgłoszenia ewentualnych poszkodowanych lub spadkobierców”. Też wyjście, może nikt się nie zgłosi, bo skąd np. jakiś wnuk czy prawnuk byłego właściciela ma wiedzieć, co wisiało u pradziadków na ścianach? Poza tym, nawet, jeśli ktoś taki się pojawi i wysunie roszczenia, też nie ma gwarancji, że coś wskóra, gdyż czeka go żmudna i długa procedura sądowa z niewiadomym skutkiem. Był rabunek, ale jakby go nie było... W każdym razie Niemcy wykazują wolę zwrotu „Beutekunst” (neologizm powstały ze słów sztuka i łup)…

Gdy w ostatnich tygodniach sprawa Gurlitta przycichła, wybuchła nowa bomba, podrzucona przez bulwarowego „Bilda”: jak właśnie donosi ten największy niemiecki tabloid, zrabowane działa sztuki odkryto również w… parlamencie (Bundestag) w Berlinie. W jego ewidencji znajduje się około 4 tys. różnorakich dzieł. Wśród nich przynajmniej dwa - jak to się oficjalnie określa - są „nieznanego pochodzenia”: oprawiony w pozłacaną ramę, olejny portret kanclerza Bernharda Heinricha von Bülowa, pędzla Georga Waltenbergera (z 1905r.) oraz litografia „Ulica w Königsburgu“ Lovisa Corintha (z 1918r.). Ten ostatni eksponat pochodzi… ze zbioru Gurlittów. Według „Bilda”, administracja Bundestagu nie chce podać, kto jest prawowitym właścicielem tych dzieł.

Nie pierwsze to tego rodzaju odkrycie w niemieckim parlamencie. Cztery lata temu zidentyfikowano w Bundestagu zrabowany portret „żelazanego kanclerza” Bismarcka, namalowany przez Franza Lenbacha. Obraz wrócił do dawnych, prawowitych właścicieli. Do oddania pozostaje jeszcze 108 dzieł niewiadomego pochodzenia, figurujących w parlamentarnej ewidencji, oczywiście, jeśli będzie komu je oddać. Zrabowaną sztukę odkryto również m.in. w archiwum miejskim w Norymberdze: jak ustalono, w przypadku ośmiu dzieł „chodziło jednoznacznie o żydowską własność”, pochodzenie jedenastu innych „nie jest jeszcze całkowicie wyjaśnione”. Kilka tygodni temu obrazy te znalazły się na internetowych stronach z drobiazgowym opisem.

Po sensacyjnym doniesieniu „Bilda” o znalezisku w Bundestagu, szef Centralnej Rady Żydów w Niemczech Dieter Graumann zażądał od władz ujawnienia pełnej listy dzieł podejrzanego pochodzenia.

Jeśli Bundestag utrzymuje w tajemnicy wykaz zbioru, utrudnia prasie wyjaśnianie, chroni tych, którzy dokonywali aryzacji żydowskich majątków i nie informuje spadkobierców, to oczekuję od odpowiedzialnych więcej wrażliwości i wyczucia -

skomentował.

Po zwróceniu Gurlittowi części jego „własności”, reszta na razie pozostanie w Niemczech. Na jakie razie, kiedy i czy w ogóle dojdzie do sprawiedliwego rozliczenia z historycznym balastem „Beutekunst” i ofiarami III Rzeszy? - pozostaje w gwiazdach. Bo, czy ktoś kiedyś w ogóle twierdził, że historia jest sprawiedliwa?

Klaser

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych