Rząd Tuska jak z "Misia"

Fot. Miś/YouTube
Fot. Miś/YouTube

W rządzie Donalda Tuska funkcjonowanie na stanowisku ministra jest tak łatwe, że aż jest trudne. Albo odwrotnie: jest tak trudne, że aż łatwe.

To znaczy jest łatwo dostać ministerialną nominację. Bo właściwie może to spotkać każdego, i to na dwie godziny przez ogłoszeniem światu. Tak przecież było z ostatnią tak zwaną rekonstrukcją rządu. Premier mówił miesiącami o rekonstrukcji i o posiadaniu kandydatów na zmienników, a kiedy przyszło co do czego, tych kandydatów szukał dopiero za pięć dwunasta. Właściwie na ulicy, więc chodząc po Warszawie trzeba było uważać, żeby nie wpaść szefowi rządu w oko, bo to groziło wylądowaniem w Radzie Ministrów.

W rządzie Donalda Tuska jest łatwo być także dlatego, że nie trzeba mieć żadnych kompetencji w dziedzinie, w której zostaje się ministrem. A nawet nie jest to wskazane.

Partia przygotowuje kogoś do roli ministra obrony (jak było z Bogdanem Zdrojewskim), to zostaje ministrem kultury. Albo szykuje się na ministra sprawiedliwości (Cezary Grabarczyk w poprzednim rozdaniu), by zostać ministrem transportu. Gdy się jest wiceministrem finansów (jak Maciej Grabowski), można nagle zostać szefem resortu środowiska. Albo działa inna zasada: jest się na przykład konkretną osobą, choćby Joanną Kluzik-Rostkowską i wtedy można dostać każdy resort. Akurat w jej wypadku padło na edukację.

Ministrem w rządzie Donalda Tuska zostaje się bezproblemowo i potem równie bezproblemowo funkcjonuje. To znaczy jest tak do czasu, aż się nie sprawia kłopotów. A nie sprawia się ich, gdy się nic nie robi. Można długo nic nie robić i w ogóle nie zwracać na siebie uwagi (jak odwołany właśnie minister administracji i cyfryzacji Michał Boni). I ten akurat szef resortu odszedł nie dlatego, że nic nie robił, ale z powodu uczuć. To znaczy jego żona pracuje w Brukseli i nie mogło być tak, żeby mąż się sam męczył w Warszawie, a małżonka była w delegacji. Dlatego premier Tusk przejął się ideą łącznia rodzin i oddalił ministra z rządu, aby go zbliżyć do żony.

Właściwie nie wiadomo, dlatego jedni ministrowie odchodzą, a drudzy za to samo zostają. Odeszła Joanna Mucha z ministerstwa sportu, bo wszyscy twierdzili, że nie potrafi zarządzać tym resortem. Ale gdy wszyscy uważają, iż na kierowaniu ministerstwem zdrowia nie zna się Bartosz Arłukowicz, to on na tym stanowisku trwa i premier Tusk go nie zwalnia. I odwrotnie: podobno na zarządzaniu finansami bardzo znał się Jacek Rostowski, więc został wymieniony. Podobnie minister środowiska Marcin Korolec. Znał się, w dodatku przewodził ONZ-owskiemu szczytowi klimatycznemu, dlatego został odwołany.

To, co się dzieje z ministrami i rządem staje się zrozumialsze, gdy przypomnimy sobie słynną scenę w barze mlecznym z „Misia” Stanisława Barei. Gońcowi z wytwórni filmowej zachciało się szpanować tym, że stołuje się w ulubionym przez snobów hotelu Victoria. W rzeczywistości tylko przebiegał przez hall hotelu w drodze do baru mlecznego. I w tym barze jeden z klientów zażyczył sobie „puree ze smalcem”. No ale smalcu nie było, więc polecono mu puree z dżemem, na co się oczywiście zgodził. Analogia z ministrami nominowanymi na inne stanowiska niż te, do których się przygotowywali wydaje się klarowna i oczywista.

Zanim goniec z wytwórni filmowej dostał swoją kaszę gryczaną, widzieliśmy zasady funkcjonowania baru, to znaczy rządu. Czyli kelnerko-sprzątaczka strofowała klientów, by nie przekręcili aluminiowych mich przymocowanych śrubami do stolików i nie zerwali łańcuchów, którymi na stałe przymocowane były łyżki (parami). Wygarniała też resztki brudną szmatą i generalnie kierowała ruchem w barze, czyli w rządzie.

W końcu goniec załapał się na swoją kaszę gryczaną i dostał numerek „siedemdziesiąt osiem” oraz przydział na miejsce trzynaste przy stoliku numer trzy. Ale gdy goniec przymierzał się do zajęcia strategicznego miejsca przy misce, do stolika podszedł wyjątkowy dryblas. Zapytał gońca, który ten ma numerek. Kiedy się okazało, że „siedemdziesiąty ósmy”, dryblas spokojnie stwierdził, że ona ma „siedemdziesiąty czwarty”, tylko „w kiblu był”. Dryblas usiadł przy stole, wyrwał łyżkę kobiecie, która była z nim w parze i zaczął jeść kaszę gońca. Ten się wkurzył, że ktoś go oderwał od michy, ale dryblas wstał, zademonstrował swoją przewagę wzrostu, więc goniec jak niepyszny dał drapaka z baru.

Wnioski z tego wszystkiego są proste. Nigdy nie wiadomo, co kto dostanie w rządzie. Nie ma też pewności, czy ktoś nie zajmie „naszego” miejsca. Nie wiadomo, czy micha się nie obluzuje, a ktoś silniejszy nie przeciągnie na swoją stronę łańcucha. A gdyby ktoś się stawiał, zawsze znajdzie się jakiś dryblas, który „pogoni mu kota”.

Stanisław Janecki

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych