Nastały nie najlepsze czasy. Światowy kryzys i inne plagi dopadają nawet mój skromny budżet domowy. Zastanawiając się jakby tu jeszcze można zminimalizować wydatki, aby nie odbyło się to jednak kosztem zdrowego odżywiania, spytałam mamę czy miała jakąś sztuczkę, wychowując nas za czasów, kiedy i w portfelu było mało, nie mówiąc o półkach sklepowych, na których była jedynie pustka i ocet. I okazało się, że owszem. Ma jeden patent, który z przyjemnością i smakiem wykorzystałam.
Moja mama, będąc osobą bardzo praktyczną i zaradną, radziła sobie znakomicie w czasach PRL-u. Wiązała koniec z końcem tak mocno, że nigdy nie odczuliśmy świszczącej biedy, nie mówiąc o głodzie. Owszem, nie miałam najładniejszych w klasie srebrno-fioletowych kozaków Relax, dżinsów marmurków i dwustronnego piórnika, ale niezbędne - szczególnie w okresie szkolnym - wyposażenie w postaci drugiego śniadania w tornistrze owszem było. A ponieważ mama miała w sobie przeróżne talenty, miałyśmy z siostrą piękne ubrania, szyte po nocach przez mamę. Przyznać się tylko muszę, że dopiero teraz, sięgając pamięcią, nazywam je pięknymi,. Wtedy ich nie lubiłam, bo chciałam tak jak inni, mieć wszystko w kolorze fluorescencyjnym.
Mięso, jak powszechnie wiadomo, a większość z nas pamięta, było na kartki. Niestety nie mieliśmy ani babci na wsi, ani cioci z własnym inwentarzem ani nawet sąsiadki, która mogłaby być sprzedawczynią w sklepie ogólnospożywczym. Rodzice więc mogli pozwolić sobie na zakup dóbr kartkowych w takim zakresie, na jaki pozwalał owy idiotyczny system kontroli dystrybucji towarów. Podobno w szczytowym okresie reglamentacji w PRL-u, oprócz wspomnianych z lekkim wstrętem kartek, jako dowody zakupu stosowano również np. książeczki zdrowia dziecka, w których sklepy zobowiązane były wstemplowywać każdy zakup waty, pieluch, mleka w proszku, masła.
Aby jak najwydajniej wykorzystać zdobyte w gigantycznych kolejkach produkty mama moja wymyślała i potrafiła wykonać cztery pełnowartościowe obiady z jednego, oskubanego, średniej wielkości kurczaka. Wyglądało to mniej więcej tak:
Pierwszego dnia gotowała całego kurczaka w dużym garnku. Miała z tego rosół. Do rosołu dorzucała makaron i gotowane warzywa.Wszyscy spokojnie mogliśmy się tym najeść.
Drugiego dnia na obiad były nogi kurczaka, podawane z ziemniakami i surówką. Starczały dla dwóch dorosłych osób i dwójki dzieci, szczególnie jeśli w trakcie dnia jadły obiadki szkolne lub przedszkolne.
Z rosołu powstawała, po dodaniu soku pomidorowego, wspaniała pomidorówka z lanymi kluseczkami i kroplą śmietany.
Z kurczaka zostawały piersi, skrzydełka i inne części, które mama pieczołowicie, z zegarmistrzowską precyzją obdzierała z kurakowego korpusu. Robiła z nich tzw. kurczaka w potrawce, czyli oskubane mięsko w sosie, najczęściej śmietanowym. Jak dla mnie była to królewska uczta.
Koszt tych dań nie jest specjalnie duży, pod warunkiem, że pamięta się, iż jest to zestaw dla dwóch dorosłych osób i tylko dwójki dzieci. Przy innej konfiguracji osób w rodzinie może się nie sprawdzić, na przykład jeśli rodzina wychowuje liczniejsze potomstwo albo posiada wiecznie wygłodniałego nastolatka w okresie wzrostu, niewinnie pochłaniającego nieprawdopodobne ilości pokarmów, o każdej porze dnia i nocy.
Zuzanna Czarnowska
Autorka prowadzi bloga http://tylkoczasem.blogspot.com/
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gwiazdy/74213-jak-wykarmic-rodzine-i-nie-zbankrutowac