Zakład pracy był jedną wielką okazją. Prócz wynoszenia socjalistycznej własności, można było kroić pracowników biurowych. Ich było od groma - mówi Józef Grzyb w rozmowie z Igorem Zalewskim.
Jak kradłeś to pracowałeś?
Pracowałem po to, żeby kraść. Dosłownie. Zakłady pracy w Polsce Ludowej to były wielkie dojne krowy, które okradali absolutnie wszyscy. Złodziejstwo było normą. To była właściwie część systemu. W latach 80. pracowałem w Celulozie w Kwidzyniu. Inżynier, który mnie zatrudniał skierował mnie do takiego fajnego działu, gdzie skomplikowane urządzenie uzyskiwało siarczan gliny do uszlachetniania papieru. To był dział zamknięty, byle kto nie mógł tam wejść. Pracy za wiele tam nie było, bo nad tym uszlachetnianiem czuwał komputer. I dlaczego inżynier skierował mnie właśnie tam? Po prostu potrzebował kogoś takiego, jak ja. Tam wkoło naszego hangaru mnóstwo materiałów, farby, bo zakład się cały czas budował. A kadra kierownicza też się budowała wokół Kwidzynia. I miała pod nosem wszystko, co potrzebne im było do ich domków i dacz. W dodatku za darmo.
Kłopot był w wyprowadzeniem materiałów poza Celulozę. Ciężarówki nie mogły wyjeżdżać przez główna bramę, a na bocznych były stanowiska do kontrolowania tego, co się wywozi. Była specjalna brygada, która to kontrolowała. Ale szło to obejść. Ponieważ pracowałem w nocy, to dość spokojnie chodziłem po kombinacie i robiłem włamania do rozmaitych baraków i magazynów. Kradłem to, na co miałem zamówienie od przełożonych. Jeden inżynier chciał farby, inny cegły… Wnosiłem to do naszej hali, gdzie spokojnie czekało na transport na zewnątrz. Szybko poznałem jedną strażniczkę, którą zdybałem z żonatym kochankiem. A ona i tak chciała zarobić. Więc nie za często, ale czasem na swojej zmianie puszczała ciężarówkę z dostawą dla budujących się inżynierów… Oj, Kwidzyń i okolice to mi wiele zawdzięczają jeśli chodzi o budownictwo jednorodzinne. Podobnie było w Bełchatowie. Tam też wszyscy pobudowani z wielkiej socjalistycznej inwestycji. Cement, deski, papa – to się wywoziło na kilometry. Ludzie wili sobie gniazda prawie za bezcen. Już nie wspominając o tym, że w latach 80. był deficyt absolutnie wszystkiego, bo komunizm doprowadził kraj do ruiny. Pracowałem też w Hucie Katowice, w magazynie. To samo. W bydgoskim Zachemie. To samo. To był właściwie system. Złodziejstwo, pijaństwo, przekupstwo. Ja byłem bardzo potrzebny kadrze kierowniczej. Bez człowieka z wyrokiem to może sami by sobie nie poradzili, albo się wstydzili. No, mieli pozycję, to musieli stwarzać pozory. Ale komuś takiemu jak ja bez żenady dyktowali zamówienia, jak kelnerowi w restauracji. Trzeba było zorganizować jakąś grupę przestępczą, a ja w niej wykonywałem najczarniejszą robotę – kradłem i wywoziłem za bramę.
W Pafawagu robiłem w brygadzie gospodarczej. Było nas kilkunastu i naszym zadaniem było dbać o zakład, po którym swobodnie się poruszaliśmy. Coś dostarczyć, drobną naprawę wykonać – to właśnie my. Idealne warunki do złodziejstwa. Mieliśmy własne wózki, więc nawet nie trzeba było samemu dźwigać. Nasz brygadzista miał dziewczynę, która pracowała na stołówce. Więc ponieważ przez bramę trudno wynosić łupy, dostarczaliśmy je na stołówkę. A tam już nie było żadnych kontroli. Ale na jednej bramie też mieliśmy znajomka, więc jak trzeba było wyprowadzić coś dużego, to on grzecznie przymykał oko. Co szło? Części elektryczne, kable. Mnóstwo kabli.
Moim majstrem był były sekretarz partii. A głównym kierownikiem był gorliwy komunista. Czasem dawał mi paczki, w których nie wiedziałem co jest. – Wywieź to Józiu za zakład – mówił. A ja wywoziłem. Pakowałem do jakiegoś samochodu, samochód odjeżdżał i tyle. System zmuszał do kombinowania wszystkich, nawet partyjnych.
Pracowałem tez w Gliwicach, w zakładzie produkującym koła kolejowe. Na rozmowie kwalifikacyjnej facet mnie pyta, czy znam się na kowalstwie. Mówię, że się znam. I zostałem drugim kowalem. Majster mnie powitał, jako fachowca. Kurczę, myślę, nie poradzę sobie. Okazało się, że pod moje stanowisko przyjeżdżało na suwnicy świeżo odlane koło do lokomotywy, a ja miałem to koło szczypcami włożyć do otoczarki. To podwinąłem rękawy, koło nadjechało, wszyscy się ze mnie śmieją, bo taki żar buchnął mi w twarz, że mało nie spłonąłem. Trzeba było założyć specjalne rękawice, fartuch, tylko że nie miałem o tym zielonego pojęcia. Stamtąd wynosiło się mosiądz i miedź, które cenne są i dzisiaj. Wynosiliśmy po kilogram, dwa dziennie i tygodniowo to był spory zarobek.
Ze wszystkich miejsc w których pracowałem wywalano mnie dyscyplinarnie. Ale nie za kradzieże, tylko za picie. Raz tylko odszedłem za porozumieniem stron.
Ale okradałeś nie tylko socjalistyczne przedsiębiorstwa?
Tam w Gliwicach mieszkałem w hotelu robotniczym. Trafiłem do dwuosobowego pokoju. Obczajamy się z gościem. Okazało się, że on wie, iż siedziałem. Gadamy, okazuje się, że mamy wspólnych znajomych. Przypadliśmy sobie do gustu i zostaliśmy kolegami. I mówi mi: „Józek, jest mieszkanie do wywalenia. Jest złoto, są precjoza.” On sam nie chciał tego robić, bo miał wyrok w zawieszeniu. Poszliśmy razem, pokazał mi gdzie, co i jak. Mieszkanie nadał jego kolega. Wiedział, że właścicieli nie będzie w domu, bo będą u niego w gościach. Bo to była rodzina. Więc wszedłem jak po swoje, wiedziałem gdzie co jest poukrywane. Zabrałem zamówiony towar, dla niepoznaki narobiłem bałaganu. Pamiętam, że siadłem sobie przy stole. A na stole była jakaś figurka mitologiczna. Niechcący ją wywróciłem, a to była skrytka. Patrzę, w środku złote, stare monety. Oczywiście zabrałem je. Miałem dylemat, czy się przyznać przed tym gościem, co nadał robotę. Ale pomyślałem, że skoro jest z rodziny, to się może dowiedzieć, co zginęło. Więc mu oddałem, ale nie wszystkie. Trochę monet sobie zostawiłem. Potem je opchnąłem, ale nie znam się na numizmatyce, to pewnie straciłem.
Często zdarzało się, że włamanie zlecała rodzina okradanych?
Bardzo często. Tutaj siostrzeniec nadał chatę swojej ciotki. Członek rodziny to świetny zleceniodawca. Zazwyczaj wie gdzie szukać cennych rzeczy i co to są za rzeczy. Zna też zwyczaje domowników. Ich rozkład zajęć, wie kiedy wyjeżdżają z domu. Taka kooperacja był stosunkowo bezpieczna i opłacalna, bo brało się nie tylko fanty „zamówione”. Więc oprócz umówionej doli, mogłem zarobić coś na boku.
Takie rodzinne zlecenia wynikały nie tylko z chciwości. Wielu ludzi – z rozmaitych przyczyn – chciało zniszczyć swoich bliskich. Zazdrość, zawiść, zemsta to klasyczny zestaw. Raz zamówił u mnie włamanie mąż, który polecił okraść żonę. Ale nie dom, tylko jej firmę. On był hazardzistą. Dał mi dorobione klucze, powiedział gdzie ukryte są pieniądze i poradził, żeby zrobić włamanie w weekend. To biuro było w bloku, a ja wszedłem do niego właściwie legalnie, bez żadnych wytrychów. Potem tylko upozorowałem włamanie, dłubiąc przy zamku.
W Gdańsku zgłosił się do mnie facet, który nadał mieszkanie ciotki swojej żony. To była szatniara, a w PRL- u to był dobry zawód do rozmaitych geszeftów. Nic zatem dziwnego, że nazbierała sporo złota, które trzymała w domu. Spotkaliśmy się z tym gościem, obwąchaliśmy. On narzekał, że nie ma kasy, a ciotce to złoto niepotrzebne, bo już stara. Pokazał mi mieszkanie, dobrze usytuowane, bo w domu bez domofonów. I na najwyższym piętrze, więc nikt się tam nie kręcił. Poszliśmy na robotę z kolegą. Niby były tam trzy zamki, ale w pobliżu była ruchliwa ulica, więc jak hałas się wzmagał, to my wtedy bach, bach! – rozwalaliśmy te zamki. Wynieśliśmy stamtąd sporo złotej i srebrnej biżuterii.
Ja sobie wziąłem ze dwa pierścionki za fatygę. Resztę zaniosłem do pasera, który wycenił towar i go kupił. Tak że zleceniodawca nie musiał nawet palcem kiwać, od razu dostał ode mnie pieniądze. Ja wziąłem 60 procent, dla niego zostało 40. Moje ryzyko było większe, jemu groziły co najwyżej wyrzuty sumienia. Prócz rodziny ludzie często wystawiali mi firmy, w których pracowali. Ale po tym włamaniu nie czułem się pewnie, więc postanowiłem spadać z Gliwic. Rzuciłem więc kowalstwo i pojechałem dalej. W Polsce Ludowej o robotę było niezwykle łatwo. Przecież w socjalizmie nie istniało bezrobocie. Wystarczyło mieć zaświadczenie od lekarza zakładowego i już dostawało się etat, przydział do hotelu i na stołówkę. Odsiadka nie była żadną przeszkodą w dostaniu roboty. Ba, jak mówiłem czasem karani byli szczególnie poszukiwani przez kadrę kierowniczą.
Zakład pracy był jedną wielką okazją. Prócz wynoszenia socjalistycznej własności, można było kroić pracowników biurowych. Ich było od groma. Wchodziłem do takiego biura przed trzecią, tuż przed zamknięciem i czekałem. Wtedy była taka moda, że urzędniczka jak wychodziła z pokoju na przykład do ubikacji, to zamykała biuro na klucz, ale klucz zostawiała w zamku. To był jednocześnie znak, że nikogo więcej nie ma w środku. Szczyt głupoty, ale jakiż miły dla złodzieja. Wtedy wchodziłem szybko, zabierałem torebkę i chodu. Już mnie nie ma. Często trafiałem w ten sposób spore pieniądze. Raz trafiłem otwartą blaszaną kasetkę z pieniędzmi. W tamtych czasach nie było natomiast przedmiotów, na które dziś polują złodzieje biurowi: komórek i laptopów. Jest stare przysłowie, że okazja czyni złodzieja i jest to najprawdziwsza prawda.
Jeszcze o okazjach. Pracowałem we Wrocławiu przy budowie elektrociepłowni. Naprzeciwko naszej bramy był skup metali kolorowych, który prowadził były milicjant. Mnie w brygadzie przypadła rola gościa, który organizuje darmową wódeczkę. Mi to pasowało. Oni pracowali za mnie, ale z kolei nie wydawali zarobionych pieniędzy na picie, co bardzo cieszyło ich zony. Szybko zauważyłem, że te milicjant zamyka budę o pierwszej i idzie na obiad. Ale zamykał tylko drzwi, a kratę zostawiał otwartą. Przyuważyłem też, że kasetę z pieniędzmi – którymi płacił za wyniesioną z budowy miedź -chowa do drewnianej szafy. Przygotowałem sobie łom i łyżkę od opon, wziąłem jednego małolata, żeby stał na ulicy i pilnował. Pach, pach, drzwi otwarte, pach szafa otwarta, biorę kasetkę i już mnie nie ma. Brygada piła za to przez miesiąc. Gdyby zamykał za każdym razem kratę, nie miałbym szans go wywalić. Aha, te metale kolorowe, co wynoszono z budowy do punktu skupu, pewnie potem gdzieś przerabiano i wracały z powrotem na budowę. To była kraina absurdu.
Czasem lubiłem sobie pobumelować i nigdzie się nie zatrudniałem. Wtedy jeździłem po Polsce na gościnne występy. W więzieniu poznawało się mnóstwo osób i to były cenne kontakty. Można było jechać do takiego znajomka i on u siebie wskazywał rozmaite cele, których sam nie kroił, bo milicja miała na niego oko. Dla przyjezdnego ryzyko było mniejsze. Na przykład do Koszalina jeszcze w więzieniu zaprosił mnie kumpel z celi. „Przyjedź, będzie robota”. To pojechałem. Tam była – jak w wielu miastach – knajpa, w której się gromadził element. Istnienie takich lokali ułatwiało życie milicji, a potem policji, która instalowała tam podsłuchy, więc nie były to stuprocentowo bezpieczne miejsca. W Gdańsku na przykład był taki pub, naszpikowany – jak się później okazało – mikrofonami. Ale nasze środowisko lubi mieć takie swoje knajpy.
W knajpie element powitał mnie przyjaźnie, wkrótce pojawił się mój znajomek. Ulokował mnie u jednej dziewczyny, której brat siedział. Oni jeździli na tak zwane wózki. Czteroosobowa brygada wsiadała do pociągu i tam zaczynała robotę. Jeżdżono na krótkie albo drugie trasy. Na krótkich, w podmiejskich pociągach jest trudniej bo nie ma przedziałów, wszystkie wagony są otwarte. Ale zawsze można było wypatrzeć jakiegoś siedzącego samotnie, podpitego gościa. Przed stacją się na niego napadało, przyduszało i wydzierało portfel, a potem w długą na peron. Zanim ofiara dochodziła do siebie, pociąg odjeżdżał. Na długich trasach brygada sadowiła się we własnym przedziale. Kiedy pociąg się rozpędzał, szli do WARS-u i tam słuchali i namierzali. Potem szli za wybrana ofiarą do jego przedziału i w odpowiednim momencie go osaczali. Idealnie, kiedy frajer był sam w przedziale. Dwóch pilnowało od korytarza, dwóch go przyduszało i nawet nie fikał. Wystarczała zazwyczaj groźba przemocy, żeby ofiara siedziała cicho. Ja byłem parę razy na takich wyjazdach, ale mi to nie pasowało, bo już wtedy wyrosłem z bokserskich czasów. A wózkarze to byli prymitywni brutale. Zresztą inaczej działać nie mogli. Na piękne słowa nikt by im portfela nie oddał.
Powyższy tekst stanowi fragment książki Igora Zalewskiego i Józefa Grzyba "Całe życie kradłem" (wyd. The Facto)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gwiazdy/72075-zlodziej-w-zlodziejskim-kraju