Nie będę szpanować, że lubię zimę, bo raczej bardzo jej nie lubię, choć niesie ze sobą Święta Bożego Narodzenia, Sylwestra, piękne zaśnieżone widoki, szeroką gamę zabaw od zjeżdżania na sankach po snowboard. Dlaczego o tym piszę w środku lata? Bo wiąże się z tym pewna opowieść...
To właśnie zimową porą, oprócz tego, że jest zimno, narażeni jesteśmy na zmasowany atak różnych świństw, które czepiają się wyczerpanych, ochłodzonych organizmów, jak wsławione rzepy psich ogonów. Nam się też to przytrafiło. Ktoś przywlókł z przedszkola infekcję i po kolei wszyscy grzecznie odchorowaliśmy. Nasz najmłodszy synek, wówczas dwumiesięczny bobasek, też nie chciał być gorszy i gdy dostał 40 stopniowej gorączki popędziliśmy do szpitala. Oczywiście podejrzewano go o zapalenie płuc, więc dostaliśmy propozycję „wczasów” w szpitalu, z której skorzystaliśmy. Padło na mnie, ponieważ posiadam coś, w co mój mąż nie został wyposażony przez naturę. I tak zaczęła się moja ośmiodniowa przygoda w szpitalu.
Ocknąwszy się z pierwszej rozpaczy nad losem mojego tłuścioszka, oswoiwszy z widokiem wenflona wbitego w małą rączkę, tłumaczyłam sobie, że jest pod opieką lekarzy, którzy dzielnie walczą z wszelkimi smokami.
Weszłam więc do przydzielonej mi sali i rozejrzałam, a tuż za mną wślizgnął się pielęgniarz, który zamiast marnującego cenne minuty powitania w stylu „dzień dobry” spytał konkretnie:
- Kupa była?- próbował dowiedzieć się, marszcząc swą brew, od Wietnamki z synkiem, która okazała się moją współlokatorką.
Kiedy pokazała mu, że nie rozumie, co do niej powiedział, głośno skwitował efekt wywiadu:
Doooobra, nie było.
A u mnie była!- dumnie pochwaliłam się jak pierwszoklasista. Pielęgniarz spojrzał dziwnie.
To znaczy u synka, - dodałam, żeby nie było wątpliwości.
Niestety z moją sąsiadką Wietnamką nie mogłam porozmawiać, ale miałam niepowtarzalną okazję wsłuchania się w melodię jej ojczystego języka. Było to łatwe, bo moja towarzyszka z sali konwersowała często przez telefon i nad wyraz głośno, zmieniając intonację i modulując dźwięk wypowiadanych sylab. Brzmiało to jak orientalna pieśń, absolutnie niemożliwa do przelania na papier naszymi literkami.
Problemów językowych było sporo. Każdy radził sobie jak mógł. Na przykład pielęgniarka z grubymi szkłami okularowymi na nosie, patrzyła na pacjentkę coraz to większymi oczami, o ile w ogóle to było możliwe, i próbowała mówić do Wietnamki po rosyjsku, wolno cedząc każde słowo i tłumacząc sobie chyba, że język obcy to język obcy, i skoro ona i tamta mówią w języku obcym, to muszą się w końcu zrozumieć.
Pani znała kilka słów po polsku, do których ja się dostosowałam, więc podstawowy dialog ułatwiający wspólne życie, mógł jednak zaistnieć. Zajęło mi to chwilę, ale potem wiedziałam, że wieczorem zamykałyśmy światło, tabletka to personel szpitala, mięso to miesiąc, a baba to niespodziewanie tata.
Na koniec dodam, że darzę tę panią wielkim szacunkiem za jej odwagę i stawianie czoła trudnej sytuacji w obcym kraju. Ja nawet nie wiem jak jest w jej języku "dzień dobry".
A mój malutki bobasek wyzdrowiał szybko i wróciliśmy do domu. Po raz kolejny okazuje się, że opisywanie świata rękami, miną, gestami i postawą jest najskuteczniejsze, gdy z rozmówcą dzieli nas przepaść. Warto o tym też pamiętać komunikując się z małym człowieczkiem, który będzie się dopiero uczył trudnej sztuki mowy.
Zuzanna Czarnowska
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gwiazdy/63218-rozmowa-bez-slow
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.