Bemowo Inferno. Rammstein wg. KORSUNA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Na 2 godziny Bemowo stało się hutą wytapiającą bomby. Ta huta nazywa się Rammstein. RAPORT KORSUNA.*

Na backstage'u przybijam piątkę z Tillem Lindenmannem, wokalistą Rammstein'a.

W pierwszej chwili go nie poznałem bez makijażu i demonicznego humoru.

Jest trochę nieśmiały (jak reszta członków kapeli), ale o dziwo pogodny. Ma spracowany uścisk dłoni: skórę szorstką, a na krępych palcach z obrączkami, rudymentarne paznokcie. Musiał strawić je ogień. Może zabraknąć pomysłów na piosenki, ale płomieni na scenie, nigdy.

Kurtuazyjnie pytam go "czy znowu będą dziś przypiekać". Choć Till nie zna za dobrze angielskiego słowo "FIRE" (ogień) rozumie świetnie i rozpromienia się jak, przepraszam, piro-czubek.

Na scenie nie jest lepiej, ale wszelkie igraszki z ogniem i kanibalizmem wyczynia z poważną miną.

Minutę po tym jak na małej scenie wybrzmiały ostatnie dźwięki Korna i "Freak on the leash" na scenie głównej wybucha sylwester fajerwerków i świateł. Opada ogromna kurtyna, 20 "niewolników" zbiera ją pospiesznie z ziemi i (podobno) 30 tysiącom ludzi ukazują się wnętrza gigantycznej fabryki z podwieszonymi na suficie kadziami do wytopu surówki. Rammstein jak ogromny piec zaczyna grzać.

Pod wrażeniem są koledzy z Korn, przed którym Rammstein kiedyś występował. Wiele zespołów, które na początku supportowała niemiecka supergrupa, gra teraz przed nimi (pamiętam jak dawano temu nieznany jeszcze Rammstein grał przed Clawfinger w Stodole, by już 3 lata później role się odwróciły...na zawsze. Wtedy już było na scenie dużo ognia, i to dosłownie.

"Munky" z Korna na moje pytanie dlaczego oni nie grają na dużej scenie mówi mi:

Jak przyjechaliśmy tu i zobaczyliśmy tę scenę, nasza reakcją było "wow - ale super scena"; niestety potem nam pokazują gdzie mamy grać...lekki zawód, ale tak czasem jest.

Chłopaki z Korna, a wśród nich stary-nowy nabytek - syn marnotrawny - Brian "Head" Welch, cieszą się jak dzieci, gdy kolejne sztuczne ognie rozświetlają niebo. Oglądamy razem...

Na pierwszy ogień, i to dosłownie, idzie kawałek "Ich tu dir weh" ("Zamierzam cię skrzywdzić"), odśpiewany w różowym futerku.

Dość adekwatny tytuł do tego, co się będzie działo z szalonymi dzieciakami bez końca wyciąganymi przez ochronę z tłumu. Sanitariusze też nie za bardzo mają czas, by delektować się "tantz metalem".

Na kolejne ognie idzie "Wollt ihr das Bett in Flammen sehen" o łóżku oczywiście w płomieniach i przebojowy "Lust" ("Żądza"). Lider Rammstein co prawda śpiewa w nim, że nie czuje już pożądania, ale jeśli spojrzeć jak gnębi "biednego" klawiszowca, trudno w to uwierzyć.

Wychudzonemu jak Wojwódzki Christianowi Lorenzowi obrywa się niemiłosiernie, szczególnie w "Mein Teil" ("Moja część"), podczas którego Till tradycyjnie gotuje członka zespołu w wielkim kotle oraz, jak nie trudno się domyślić, w "Buck dich" ("Pochyl się").

Ludzie to lubią, klawiszowiec najwyraźniej też. Najprawdopodobniej nie bierze nawet żadnej premii za dodatkowe "przyjemności", do tego przez większość występu gra, maszerując na bieżni przyniesionej z fabrycznej siłowni.

Maszerowania, którego trudno nie odnieść do niemieckich tradycji, nie brakuje też podczas "Links 2-3-4" i prawie każdego riffu granego tego wieczoru.

Wszystko brzmi świetnie. Okoliczne dzielnice nie kładą się spać. Mamy niewątpliwe do czynienia bardziej z wielkim teatralnym przedstawieniem, a nie koncertem...i fatalną pogodą.

Przeniesienie Impact Festu, w ramach którego wystąpił właśnie Rammstein, z późnego lipca na początek czerwca nie był dobrym pomysłem.

Dawno na Bemowie nie było tak chłodno. Żeby się ogrzać idę do pitu, gdzie wyraźnie daje się odczuć falę ciepła od buchającego co chwilę z wymyślnych miotaczy płomieni ognia. Uwagę zwracają mikrofony, wypluwające go na kilka metrów w górę przy każdym krzyku gitarzystów.

Mam wrażenie, że nawet członkowie zespołu (szczególnie oni) nie mogą się czuć pewnie, kiedy Till wraca na scenę z kolejnym miotaczem.

Gadżetów nie brakuje. Każda piosenka ma inne emploi, czego pilnuje kilkadziesiąt osób. Wielkie przedsięwzięcie.

Imponująca scena złożona z części przywiezionych przez 7 tirów przypomina ponurą halę wytopu kadłubów do U-Bootów, a muzycy robotników, którzy na 100 minut wzięli instrumenty i postanowili przy pomocy muzyki opowiedzieć o ciemnych stronach ludzkiej (swojej) psychiki.

Cały czas wysokie tempo. Chwilami ma się wrażenie, że leci cały czas ten sam numer (Rammstein nigdy nie dbał o oryginalność riffów). "Sehnsuch", "Asche zu Asche", "Feuer frei!" i wspomniany kanibalistyczny "Mein Teil".

Zwalniają nieco na "Ohne Dich" ("Tylko Ty", którego teledysk opowiada tragedię alpinistów w górach), by znowu "dać do pieca" z wolno rozkręcającym się "Wiener Blut i dość starym elektronicznym "Du riechst so gut".

Kolejna okazja do podpalenia kogoś na scenie pojawia się przy "Benzin". Ciekawe czy losują kto z ekipy ma przebiec przez scenę płonąc. Dziś znowu padło na Jurgena.

Następnie wymieniany już "Links 2-3-4", znany "Du Hast", ulubiony numer klawiszowca, "Buck dich", a set kończy "Ich will".

Na bis zespół wraca z Mein Herz brennt wersją na pianino, słynnym monumentalnym "Sonne", do którego w teledysku członkowie Rammstein zmienili się w krasnali-górników, a na pożegnanie "Pussy".

Nareszcie. Wystarczy. Na sam koniec średnio brzmiące pozdrowienia po polsku puszczone z taśmy, do autokaru, "auf wieder sein" i odjazd na szyftę w następnym mieście.

Cyrk opuścił miasto.

Paweł Korsun

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych