"Spowiedź psa" - "Pierwszy trup"

Fot. Jakub Szymczuk
Fot. Jakub Szymczuk

Negocjacje z przestępcami i samobójcami, skomplikowane śledztwa, ściganie zabójców, wnikanie wewnątrz świata przestępczego i codzienne problemy zwykłych i niezwykłych policjantów.

Czyli jak wygląda prawdziwe życie prawdziwego funkcjonariusza – można się tego dowiedzieć z książki „Spowiedź psa. Brutalna prawda o polskiej policji”.

Słynny polski negocjator, nadkom. Dariusz Loranty opowiada o kulisach swojej pracy dziennikarzowi portalu wSumie.pl, Aleksandrowi Majewskiemu.

Premiera książki 10 czerwca. Poniżej publikujemy jej kolejny fragment:

PIERWSZY TRUP, czyli dziesięć koszmarów (fragment wywiadu-rzeki "Spowiedź psa")

Aleksander Majewski: Jak wyglądała sprawa z Pańskim premierowym trupem?

Dariusz Loranty: To były pierwsze dni mojej pracy w policji. Pewnego dnia pada komenda: ,,Trzeba iść na trupa”. Wcześniej trochę się nudziłem. Robiłem przy starszych kolegach z dochodzeniówki, która jest jedyną piszącą formacją. To jest bardzo bolesna robota, ręka drętwieje od długopisu. Po prostu przydzielili mnie do jakichś starych pegowców. Ci zawsze byli uprzywilejowaną firmą. Za komuny mieli dostęp do mięsa, kartek. Ich głównym celem były przestępstwa gospodarcze. Później, na początku lat 90., decyzją polityczną nastąpiło bardzo mocne ograniczenie ich funkcjonowania w obrębie policji. Oczywiście uważam, że miało to podtekst polityczny. Nie zrobiono głębokiej reformy, natomiast to, co szło sprawnie za komuny, jak choćby gnębienie prywaciarzy, bardzo mocno ograniczono. Ale ta grupa policjantów zawsze czuła się taką elitą. Nie byli ubekami, więc mieli czystsze sumienie. Byli policjantami, a jednak mieli dostęp do ubeckich dóbr. Czuli się inaczej, bardziej komfortowo. Jeszcze byłem z nimi per ,,pan”. Było ich dwóch. Tam właśnie miałem pierwszy kontakt z praktycznym wymiarem pracy w policji. W hotelu przy Grochowskiej, znaleziono zwłoki kobiety, mającej ślady uderzenia w tył głowy twardym przedmiotem. Widzę tego trupa, przy mnie rozmawiają doświadczeni policjanci, już łapią haczyk. A ja uważnie się wsłuchuję, przyglądam. Zaintrygowało mnie to co widziałem.

Przez to pisanie? (śmiech)

Między innymi. Wydawało mi się, że to jest nuda, urzędnicza praca, która mnie nigdy nie zainteresuje.

Pewnie zostawały po niej tylko odciski na palcach i tyłku?

Nasłuchałem się o niebezpieczeństwie w pracy policjanta, a tymczasem jedynym niebezpieczeństwem dla mnie było to, że mogłem sobie z nudów wpierniczyć łyżeczkę w oko przy herbacie. A tu nagle pierwszy trup, coś się zaczyna dziać. Podchodzę, starzy koledzy oglądają ciało w towarzystwie lekarza. Już nie rozróżniam, kto jest prokuratorem, a kto policjantem. Wszyscy nachylają się i oglądają. Wychodzi na to, że kobitce głowa podzieliła się na pół. To uderzenie było jakby od spodu, bliżej karku. Zupełnie tak, jakby ktoś ją uderzył od dołu. Bardzo chuda, drobna, jest jeszcze dosyć dziwnie ubrana. Skąpo no i, ważny szczegół, rajstopy… Później okazało, się że była prostytutką. No i wołają mnie ci chłopcy do oględzin. Ustalamy drogę, jak to ciało się znalazło tam gdzie jest. Pamiętam to dokładnie. Był koniec lutego – ziąb, deszcz…

I co z tym trupem?

Na podstawie śladów, zaczęli mi tłumaczyć, w jaki sposób były niesione zwłoki. Wykalkulowali, że brały w tym udział trzy osoby. Moi koledzy po nitce znajdywali kolejne tropy. Dosyć sprawnie im to szło. Idziemy po tych śladach dalej. Od początku było podejrzenie, że samo zdarzenie, śmierć, miało miejsce w pokoju hotelowym. Kobieta leżała bowiem przed hotelem ,,Felix”, dziś już nieistniejącym. Dokładnie, między hotelem ,,Felix”, a ulicą Grochowską, jakieś dwieście metrów od hotelu. Na miejscu był już też technik. Chodzą, pokazują, gadają jak fachowcy, a ja towarzyszę im milcząc. W pewnym momencie ślad się urwał. Chodzą po pokojach, po hotelu, rozpytują. Wreszcie mówią: ,,No nie, tak nie może być. Młody, musimy poszukać drugiego wyjścia”. No i zaczynamy szukać wyjścia awaryjnego. Znajdujemy przy nim ślady krwi. Tyle, że wejście jest zablokowane. Nie było jeszcze telefonów komórkowych, więc po prostu czekamy na resztę. Przychodzi technik, który robi zdjęcie. Wyszło mu, że była tu więcej niż jedna osoba. Tymczasem my musimy sprawdzić, czy zamek był otwierany, zamykany, itd.. Pada komenda przez radio: ,,Niech jakiś operacyjny podleci do konserwatora. Niech zapyta, kto korzystał z kluczyków?”. Kolejny dziwny fakt, krążymy po okolicy, a co i rusz widzimy ślady krwi. Koledzy tłumaczą mi, że ta krew nie leciała ciurkiem. To mogło wskazywać na rodzaj obrażeń.

Jest godzina dziewiąta rano, a ciało, lekko przyprószone śniegiem, znaleziono przed ósmą. W końcu rozmawiamy z konserwatorem. Facet mówi: ,,Jacyś policjanci ode mnie pożyczali wczoraj wieczorem, ale ja ich nie znam”. Użył dokładnie tego określenia: ,,Jacyś policjanci, ale ja ich nie znam”. I teraz domysły. Policjanci, czyli jacyś muszą tu mieszkać. O ile mnie pamięć nie myli, nazwał ich nawet pod nosem zomowcami. Okazało się, że w hotelu mieszka dużo policjantów, którzy pracują w oddziałach prewencji. Dawne ZOMO, tacy, co to biją najczęściej w 11 listopada. Ale tych policjantów, jak się okazało, mieszkało hotelu, co najmniej stu! Wszyscy byli rozlokowani po pokojach trzy- i cztero- osobowych! Facet wytłumaczył, że słabo kojarzy tych co u niego byli, mieszkali jak się zdaje od niedawna. Wiedział tylko, że są policjantami, bo pokazywali mu odznakę. To był dla nas czytelny sygnał, że musimy szukać w pokojach. Zresztą mieliśmy jeszcze jeden trop. Facet podał ich rysopis, który wskazywał, że dwóch było podobnej postury, szczupłe chłopaki, a jeden znacznie tęższy i niższy… Cholera wie, po co aż we trzech poszli do niego po ten klucz – zupełnie jakby podpisywali się pod zbrodnią. Chyba rzeczywiście policjanci są najgłupsi.

I co potem się działo?

Musieliśmy znaleźć jakiś klucz, żeby ich odnaleźć. Najpierw udaliśmy się do kierowniczki po wykaz gości. I układamy plan. Tyle, że nie wygląda to tak jak na filmach, że gliniarze naradzają się w jakimś sztabie, rysują, omawiają taktykę. Stoi dwóch starszych klientów z technikiem przy tych drzwiach, ja jestem trzeci. Musimy skontrolować pokoje hotelowe. Sprawdzanie wszystkich byłoby bezsensem, podobnie jak przepytywanie wszystkich gości hurtem. Po wstępnych próbach, zdecydowaliśmy, że sprawdzamy ten pokój, który będzie posprzątany. No i już. Rozstawiają wszystkich przez radio. Ale mnie nie zabierają. Każą mi iść do technika, który był przy trupie. Lekarz biegły kończył już oględziny, a teraz technik miał ustalić jej tożsamość.

Dlaczego Pana nie wzięli ze sobą?

To był taki numer, o którym nie miałem wówczas pojęcia. Byłem osobą często pytającą o różne rzeczy, a moi starsi koledzy nie chcieli tym razem przy mnie mówić.

Podchodzi Pan do tego trupa i co?

Widzę go z odległości dwóch metrów, znowu mu się przyglądam. Kręci się przy nim technik. Tylko nie rozumiem, po co mnie znowu tu przysłali.

Nie odczuwał Pan żadnego wstrząsu? W końcu to ciało młodej kobiety. Pański pierwszy trup…

Nie był to dla mnie szczególny wstrząs w pierwszej chwili. Na samym początku zastanawiał mnie tylko jej ubiór. Zwykła kobieta, bardzo chuda, na oko ze trzydzieści pięć lat. Prawdziwy horror zaczął się później. Gdy musiałem jej dotknąć. Ściśnięta szczęka, zwarte usta – mógłbym wtedy wypluć na nią wszystko to, co jadłem przez ostatnie trzy dni. Jej ciało wydawało mi się niewyobrażalnie zimne. Wcześniej w ogóle nie było mi zimno, ale gdy zacząłem jej dotykać przeniknął mnie chłód. Technik podał mi jej rękę, wziąłem ją. Była jeszcze trochę miękka, nie była aż taka sztywna. Chwyciłem ją przez ubranie, choć była już częściowo rozebrana przez policję.

Dlaczego?

Chodziło o to, aby znaleźć ślady urazów na ciele. Nie było to dla mnie szokujące. Trudniejszy był moment, gdy już trzymałem jej palec. Boże! W tym momencie widzę tylko dłoń, jej palec i nic dookoła. Dookoła jest ciemno. Czułem się jak koń z klapkami na oczach.

Nie powiedział Pan w końcu: ,,Nie chłopaki, pierdzielę, ja tego nie robię!”?

(śmiech) Nie, nie… Wiadomo – jestem kozak, twardziel z kieleckiego. W ogóle mi nie przeszło przez myśl, żebym mógł się wycofać z tego.

Czyli od razu z takim nastawieniem: „Muszę to zrobić, nie ma bata”.*

„Muszę to zrobić, muszę się przełamać!” – tylko tak myślałem. W ogóle nie widziałem tego, że dookoła mnie się kręci z dziesięciu policjantów, jacyś reporterzy…

Media już były na miejscu?

Tak, oczywiście. Natomiast ja tego absolutnie nie widzę, nic nie widzę. Rozcieram palec i zauważam tylko nogi technika, który stoi obok mnie. Dokładnie pamiętam tego chłopaka, bo był taki niziutki w porównaniu do mnie... W międzyczasie technik powiedział do mnie ze dwa razy: ,,Mocniej, mocniej”. Niczego nie słyszę. Wtedy to już zaczęły się śmiechy ze mnie.

Dlaczego śmiechy?

Inni policjanci obserwowali jak mnie technik „wkręcił”.

Czyli pańska trauma była widoczna?

Oczywiście! Ja tymczasem niczego nie widziałem, ani nie słyszałem. Wydawało mi się, że ta chwila trwa całą wieczność, a trwała faktycznie ze dwadzieścia minut. W pewnym momencie dociera do mnie głos mojego szefa – Mariana, mówiącego do tego technika: ,,Zlituj się nad nim, bo on tutaj padnie i więcej go nie wyślę do nieboszczyka”.

Czyli nie wyszło Panu granie twardziela?

To nie tak, że mi nie wyszło… Po prostu nabrałem takich bladozielonych kolorów twarzy. I dłonie mi się zrobiły błyszczące. Natomiast, gdy koledzy zaczęli się głośniej śmiać, to nagle wróciłem do rzeczywistości. Podnoszę wzrok i widzę, że wszystkie gęby są rozdziawione w uśmiechu. Zupełnie jak w komedii. Ja natomiast cały czas, już po tym zdarzeniu, miałem przejętą twarz. Na koniec szef zaczął mnie uspokajać: ,,Darek, spokojnie, spokojnie”.

Jak rozumiem, Pański żołądek wytrzymał…

Nie zwymiotowałem, choć bardzo mi się chciało. Pomógł mi w tym mało odstręczający wygląd trupa.

Młoda kobieta z rozbitą głową, unurzana w śniegu i błocie nie była odstręczająca?

Czasem zdarzają się takie przypadki, że trup jest bardziej poharatany. Gdyby ta kobieta była w jakiś sposób rozpruta, to może nie wytrzymałbym. Natomiast w tym przypadku nie było reakcji. Poza tym, w trakcie czynności ja nic nie widziałem, oprócz jej ręki. Po prostu nic. Ciemność, ręka… i koniec.

I klapki na oczach…

Tutaj kończy się sekwencja logicznych wspomnień. Przestaję pamiętać tę sytuację dokładnie. Do tego momentu wszystko idzie punkt po punkcie, a później już tylko czarna dziura. W momencie, gdy usłyszałem śmiech i skończyłem rozcieranie, odpłynęły ode mnie te najsilniejsze emocje i zostało tylko odrętwienie. Później podchodzą policjanci i mówią: ,,Musisz nam flaszkę postawić”. To była moja taka pierwsza naprawdę ważna wóda na komendzie. Szef oprócz tego, że mnie uspokajał dodał: ,,Ale cię Darek wkręciłem, chyba dam ci kielicha”. Choć robili sobie ze mnie podśmiechujki, usłyszałem też: ,,No, z ciebie będzie dobry zawodnik. Jesteś kozak, nie wymiękłeś”. Można powiedzieć, że przeszedłem taką policyjną inicjację. Nareszcie nadszedł moment odstresowania, bo trzeba pamiętać, że wódka ma też swoje dobre strony. Przy kielichu wytłumaczyli mi również kilka faktów, których wtedy nie zauważyłem. Pokazali zdjęcie plamy krwi. Mówią, że ten kształt świadczy o tym i o tym. To byli doświadczeni ludzie i cierpliwie wszystko mi objaśniali: „Jak tu jest ślad ukształtowany w ten sposób, to znaczy, że oni nieśli ją z tej strony”. Co do mieszkania to sprawcy faktycznie sprzątnęli je od razu po tym zdarzeniu.

Nie było butelek po piwie i puszek po konserwach?

Nic. Tylko to jedno jedyne mieszkanie było wysprzątane. Ale wysprzątane mieszkanie nie jest synonimem mieszkania czystego kryminalistycznie. Natychmiast znaleziono krew w niezabudowanej wannie. Oni wytarli to wszystko, ale wanna ma wewnątrz ramy i tam właśnie nasi technicy zebrali ślady. Później znaleźli kolejne ślady na podłodzie, w windzie, w holu i już wiedzieliśmy, którędy ta kobieta była niesiona.

A co z tymi policjantami?

Wynajęli sobie kurwę na trzech. Kobieta, wychodząc z wanny, upadła na tył głowy, uderzyła o krawędź wanny dolną częścią potylicy. Właśnie dlatego miała taki dziwny ślad, wskazujący, że mógł ją równie dobrze uderzyć ktoś niższy od spodu. Tymczasem to zwykły wypadek. Nie miała żadnych innych śladów, prócz śladów standartowych dla tego typu profesji, tuż po robocie.

Czyli po prostu zabawa z damą lekkich obyczajów zakończyła się tragedią…

Tak. Ci policjanci byli chyba z pół roku starsi stażem ode mnie, może trochę więcej. Wzięli panienkę, użytkowali ją i stało się nieszczęście. Ona się przewróciła, oni się przestraszyli i postanowili ją wynieść. Pokój swój odpierdzielili na błysk, posprzątali i niby po kłopocie.

Nie zraziło Pana, że gliniarze robią takie numery?

Przecież to był wypadek…, a gliniarz po pracy okazuje się również zwykłym człowiekiem.

Przecież próbowali zatuszować sprawę…

Spanikowali, powinni zachować się inaczej. Nie miałem jednak w tamtym momencie do nich awersji. Pewnie dlatego, że przez kilka tygodni bardzo przeżywałem sprawę tej nieboszczki. Cały czas wyobrażałem sobie, że znowu widzę jej trupa.

Jakie wyglądało to przeżywanie?

Budziłem się spocony w środku nocy. Miałem sny, w których ciągle widziałem bladą, zimną rękę martwej kobiety, umazaną w błocie. To rzutowało na moje myślenie. Nie potrafiłem uwolnić się od tych wyobrażeń. Ten stan trwał z półtora miesiąca. Ciężko było.

Ile miał Pan takich snów?

W ciągu miesiąca z dziesięć.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych