"Spowiedź psa". Debiutancka książka dziennikarza wSumie.pl

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. Jakub Szymczuk
Fot. Jakub Szymczuk

Najsłynniejszy polski negocjator policyjny, nadkom. Dariusz Loranty opowiada o szczegółach swojej pracy w policji. Rozmawia Aleksander Majewski. Premiera: 10 czerwca.

Ratowanie samobójców, uprowadzenia, zagrożenia terrorystyczne, pogoń za bandytami, wykrywanie zabójstw, a z drugiej strony korupcja, współpraca ze światem przestępczym, degeneracja moralna, alkoholizm, eskapady do agencji towarzyskich. Wszystko w klimacie „odnowionej, demokratycznej III Rzeczypospolitej”, która wciąż przypomina PRL.

Tematy, które szary obywatel zna tylko z filmów takich jak „Drogówka”, „Pitbull” czy „Psy” stanowią kanwę książki "Spowiedź psa. Brutalna prawda o polskiej policji". Najsłynniejszy polski negocjator, który pracował przy blisko 50 porwaniach dla okupu, zdradza kulisy pracy w polskiej policji od początku lat 90.

Ujawnione w tej książce prawdziwe historie były kanwą scenariusza – ostatecznie niezrealizowanego – serialu kryminalnego „Bernard X” w reżyserii Patryka Vegi (twórcy kultowego „Pitbulla”). Teraz pierwszy raz wychodzą na światło dzienne. W tej opowieści wujek Halski po Was nie przyjedzie, a żadna drogówka nie złapie.


Poniżej publikujemy jeden z fragmentów tej wstrząsającej książki:

Jest Pan w grupie, która zajmuje się sprawą tego zabójstwa. I co dalej?

Jestem tam najmłodszy i na widelcu mam trzech młodych łebków, którzy zabili dziewiętnastolatka, któremu wisieli pieniądze. Zabili go w piwnicy.

W jaki sposób?

Zatłukli go okrutnie…

Gołymi rękami?

Kopiąc, piąchami, dusząc go. Później wrzucili go do Wisły.

Dali radę?

Ten dziewiętnastolatek był może o pół głowy od nich wyższy, a ich było trzech. Ten zabity znów okradał swoich rodziców i sprzedawał jakieś towary, a oni dalej puszczali to w obieg. Taki handelek. W grę wchodziły też narkotyki.

Jakie? Marihuana?

Wtedy marihuana nie była jeszcze tak popularna. Często robili sobie klej, pod wpływem którego mieli jakieś wizje. Na pewno nie była to trawka. Tak czy inaczej zabili go. Jeden z nich dał do zrozumienia, że chodziło właśnie o narkotyki. Poproszono mnie, żebym się nim zajął przez pół dnia. I ja się tak szczęśliwie nim zająłem…

Dlaczego akurat Pan?

Bo miałem szczęście. No i bardzo się postarałem. Po tej sprawie dali mi ksywę doktor Mengele (śmiech).

To było później. Pytam, czy wcześniej Pańscy koledzy wiedzieli, że jest Pan agresywny?

Nie, nie… Wręcz przeciwnie - ja nigdy nie byłem nerwowy.

To dlaczego chłopaka skierowali akurat do Pana?

Tak po prostu wyszło. Nie jest tak, że osobą podejrzaną zajmuje tylko najlepszy, najbardziej skuteczny czy najostrzejszy policjant. Czasami robi to po prostu ten, który jest pod ręka, a jak jest możliwość to ten, któremu nigdzie się nie spieszy albo taki, dla którego komenda staje się drugim domem. Ta praca polega również na ogromnym poświęceniu, opisywanie godzinami oględzin, aż ręka puchnie. Godziny siedzenia na korytarzu z podejrzanym, który czeka na rozmowę z prokuratorem. Czasem trzeba skierować do takich zadań młodego czy nowego policjanta, bo jest zaangażowany i będzie dyspozycyjny do oporu. Tak wygląda rzeczywistość. To nie telewizja! Tym razem tym młodym byłem ja i trochę mocniej przycisnąłem chłopaka. W końcu zagroziłem, że go odstrzelę.

Uwierzył?

A kto by nie uwierzył. Oni byli wtedy w bardzo dużym dołku psychicznym. Przeprowadzono z nimi eksperymenty kryminalistyczne. Pokazywali, każdy oddzielnie, jak zabijali tamtego chłopaka. I z każdym z nich była grupa trzech policjantów – jeden trzymał na prowadnicy, drugi pytał, trzeci zapisywał. Powinien być jeszcze czwarty, który go pilnuje i technik do filmowania, opisywania. Tego swojego, jak mówiłem, wziąłem na męki nad Wisłę, można powiedzieć, że na wzór kolegów z ubecji. Tam mu strzeliłem między nogi z pistoletu, i zrobiło mu się mokro…

Przestraszył się samego strzału?

Nie tylko jednego. Byłem tam z kolegą. Chłopakowi kazałem też kopać dołek. To był szczyt mojej perfidii. Było na ostro. Później toczyła się na tę okoliczność sprawa przeciwko mnie.

Jak reagował chłopak? Popłakał się?

To mało powiedziane. Nie wiem czy Pan ma świadomość, ale gdy obok człowieka leci nabój, to mamy silne odczucie fali uderzeniowej. A przecież chodzi zaledwie o 6-7 gramów ołowiu. To niesamowity pęd! Chłopaka wystraszyło to na tyle, że zaraz zgodził się wskazać miejsce, w którym zabił swojego kolegę. Nie wierzyłem, ale pojechaliśmy. To była jedna z głównych ulic na Gocławiu. Odgrzebaliśmy zwłoki w stanie totalnego rozkładu. Kręgosłup, czaszka – wszystko. Były to szczątki zabitego ponad rok wcześniej innego chłopaczka.

W ten sposób odkryliście inną ofiarę?

Tak. Zabójcy mieli piętnaście lat, gdy pozbawili życia tego 19-latka, a teraz przesłuchiwany przeze mnie chłopak przyznał się również do tego, że dwa lata wcześniej zabił jeszcze jednego chłopca. Chciałem zapytać go zupełnie o coś innego: czy zażywali narkotyki, gdzie jest diler od którego kupili dragi, od kogo zabity brał ten towar. Tymczasem on wskazał miejsce zabicia Adasia K., bo chyba tak się nazywał ten chłopiec. Mieli taką piwnicę w miejscu, w którym stał falowiec, którego budowa została przerwana. Część piwnic została jednak zrobiona. Pijali tam wino. Ten 9 latek pił razem z nimi, ale wypił tylko dwa, trzy łyki. W pewnym momencie nie chciał już pić, bo bał się w domu awantury. Chciał wyjść, ale zabójca uderzył go jakimś przedmiotem w tył głowy. Był pijany. Adaś zmarł po tym ciosie, a młodzi zabójcy wepchnęli go pod jakąś starą wersalkę. Wszystko przykrył starymi meblami i podpalili. Szałas stanął w płomieniach, a cała konstrukcja się zawaliła. Pod nią spoczywało martwe ciało Adasia, którego nikt nie szukał.

A rodzice?

Rodzice owszem szukali, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że takie coś mogło przytrafić się ich dziecku. Bardzo bałem się ich powiadomić. Przerosłoby mnie to wtedy. Tę straszna wiadomość przekazał im chyba mój ówczesny szef – Marian.

Czy chłopcy pochodzili z rodzin patologicznych?

Nie, żaden z tych gości nie pochodził z rodziny patologicznej. Tyle, że chłopak, którego udało mi się złamać, miał za sobą traumatyczne przeżycie. Spotkała go wielka tragedia – na własne oczy widział śmierć swojego ojca. Ten, którego złamałem był synem oficera Wojska Polskiego, a pozostali również pochodzili z tzw. dobrych domów.

To miało na niego taki wpływ?

Myślę, że w jego przypadku – tak. Raptem dwa, trzy lata wcześniej jego ojciec wiercił ścianę wiertarką, która miała całą metalową obudowę. Rodzinka chciała mieć kablówkę. Był to wtedy niezły rarytas. No i wwiercił się w pierwszy przewód doprowadzający prąd do mieszkania. Chłopiec widział, jak jego ojciec umiera w konwulsjach. To musiało zostawić jakiś ślad w jego psychice. Do tego doszły inne wątki. Chłopcy przyznali mi się, że współżyli ze sobą, choć mówili też, że można to lepiej robić z dziewczyną…

Jak zakończyła się ta sprawa?

Byłem chwalony, że bardzo dobrze zrobiłem, że świetnie rozwiązana sprawa. Dostałem nawet nagrodę Komendanta Głównego Policji. Byłem z niej niezwykle dumny. Poza tym stanowiła wielokrotność mojej marnej pensji.

Nagroda dla Pana za rozwiązanie sprawy, a co z nastoletnimi zabójcami?

Uściślijmy - to była nagroda za przyczynienie się do rozwiązania sprawy, za przyczynienie się do złapania najmłodszego zabójcy w Polsce. Zasługa nigdy nie jest indywidualna. Co do samej sprawy, to nie potoczyła się do końca jak chciałem. Jak przekazano ich do „nielatów”, czyli zespołu ds. przestępczości nieletnich – zabójcy nie mieli skończonych 15 lat – chłopak zeznał w sądzie, że strzelano do niego. Tym sposobem wszczęto wobec mnie sprawę o przekroczenie uprawnień. Nic mi nie udowodniono. O przebiegu wspomnianego wydarzenia nad Wisłą nie wiedział nikt, nawet biegły psycholog sądowy, pan Andrzej, w obecności którego przesłuchiwano chłopaka. On też zauważył, że chłopak ten „nielat” ma skłonności do konfabulacji. Zeznającemu wszystko sie myliło. Natomiast fakt zabójstwa malca w ziemiance świetnie udokumentowałem jego wyjaśnieniami, które pokrywały się z oględzinami miejsca zabójstwa. To on je wskazał.

Czyli trochę wam policja pomogła.

Wręcz przeciwnie. Przy tej sprawie poznałem niektóre mechanizmy funkcjonowania policji. Z jednej strony ciśnienie na wynik, presja do bólu. Z drugiej strony duży wysiłek by dokopać, zniszczyć tych którzy coś osiągają. Nie byłem wtedy obecny w pracy a tu trwały intensywne działania komórki spraw wewnętrznych Komendy. Zabrali nam z szafy broń, dając ją do analizy w celu sprawdzenia czy z niej strzelano, czy amunicja się zgadza. Wszystko było jednak w porządku i nic mi nie udowodniono. Zobaczyłem wtedy jak wiele osób chce mnie dosłownie zniszczyć z czystej, niczym nie umotywowanej zawiści. Z całą pewnością nie z powodu złego traktowania „nielata”.

Nie boi się Pan teraz tego mówić?

Nie. Mieliśmy wykryć zabójstwo i to zrobiliśmy. Sprawcy przyznali się do wszystkiego, zostało odnalezione ciało kilkuletniego dziecka. Czasem trzeba zrobić coś brzydkiego, żeby osiągnąć określony rezultat. Zabójca, który zabija z premedytacją, to nie jest osoba, która może żyć w społeczeństwie, tych ludzi należy izolować dla dobra pozostałych. Wszystko poszło nam sprawnie. Opowiadam to jako przestrogę dla młodych gliniarzy, którzy mogą się zatracić w tej robocie i chcieć złą drogą dotrzeć do dobrego celu. Błąd może ich dużo kosztować, naprawdę nie warto się w ten sposób poświęcać.

Książka ukaże się 10 czerwca nakładem wydawnictwa Fronda

Zespół wSumie.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych