Większość z nas – kobiet – spędza sporo czasu na planowaniu. Planujemy różne rzeczy jak na przykład to, że właśnie teraz przyszedł czas by odnowić kuchnię albo ustalamy same ze sobą, że koniecznie należy zakupić nowe meble lub posłać dziecko do prywatnej szkoły. A kiedy już się tak w tych rozmyślaniach zakręcimy, zafiksujemy to podejmujemy wszelkie działania na rzecz spełnienia naszych planów. No, właśnie naszych. Bo przecież planując nie brałyśmy pod uwagę przeciwności losu czy możliwości otaczających nas osób (czytaj męża).
Całe radosne i w skowronkach przedstawiamy swój plan tym, którzy do jego realizacji są nam niezbędni i pojąć nie możemy, czemu coś idzie nie tak. Odnoszę wrażenie, że w przysłowiu „Człowiek planuje, Pan Bóg plany skreśla” słowo człowiek można by zastąpić słowem kobieta. Nie będę przykładów szukać daleko, zacznę od siebie.
Nagle, nieoczekiwanie, tak jak zima drogowców, zaskoczyła mnie wiosna. Wybuchła w ogrodzie kępkami przebiśniegów i gromadkami krokusów, ale odkryła też zeszłoroczne nieuprzątnięte, szarobure liście. Słoneczne promienie ujawniły niedomyte szyby okienne, a także dokładnie pokazały, że tapeta w naszym salonie jest już „passe”. Na tyle rozgrzały uśpione we mnie przez zimę siły witalne, iż któregoś przedpołudnia siadłam nad kartką papieru i zaczęłam czynić plany na nadchodzący czas.
Przede wszystkim, jako punkt pierwszy umieściłam sprzątanie ogrodu, następnie mycie okien i kolejno nową tapetę do salonu i kuchni. Jako osoba odpowiedzialna zdałam sobie sprawę, iż trud realizacji tych planów spadnie na moje, kobiece, a jednak silne barki. Bo przecież mąż pracuje, młodzież się uczy, a małoletni synek niewiele może jeszcze zdziałać. Jak napisałam tak zrobiłam. Ubrałam Ignasia cieplutko, siebie troszkę lżej i pewnego poniedziałkowego poranka wyruszyłam na podbój ogrodu.
Ujawnię w tym miejscu, że nasz przydomowy ogród to w rzeczywistości sporych rozmiarów, stary sad i samo skoszenie go zabiera około czterech godzin (pod warunkiem,że czyni to młody i silny mężczyzna). Najpierw zaczęłam szukać grabi, które choć powinny stać od jesieni w komórce na narzędzia jakoś gdzieś zniknęły. Poszłam więc zapytać męża, gdzie są grabie. Ten, oderwany od niezwykle pilnej pracy podenerwowanym głosem wyjaśnił mi,że grabie jeszcze jesienią zastały złamane przez jednego z synów. I chociaż już od jakiegoś czasu są punktem na liście planowanych zakupów to punkt ten nie został jeszcze zrealizowany. W czasie naszej krótkiej rozmowy pozostawiony samotnie w ogrodzie Ignacy zajął się czymś bardzo emocjonującym i ni z tego ni z owego zaczęły do nas dobiegać jego radosne okrzyki. Zdając sobie sprawę, że te odgłosy nie wróżą nic dobrego przestałam inwigilować męża w sprawie zagubionych grabi i terminu ich zakupu, z włosem lekko jeżącym się na głowie, popędziłam do dziecka. Przeczucie mnie nie myliło. Nasz dwulatek trafił na jakieś zapomniane przez kogoś wiadro, które stojąc całą zimę w ogrodzie wypełniło się substancją przypominającą rzadkie bagienko i starannie rozprowadzał jego zawartość na swoim ubraniu, szybach tarasowego okna i główce z której przezornie zdjął czapkę. Był głęboko szczęśliwy i chyba nie do końca zrozumiał czemu tak nagle, do tego okrutnie wrzeszcząc, przerwałam mu to cudowne zajęcie. Zapach, który roztaczała dookoła wylana z wiadra ciecz trudno doprawdy opisać – było to coś pomiędzy odorem bagiennych oparów i rozlaną na pola gnojówką. Sporo czasu straciłam na umycie malucha, wypłukanie i odplamienie ubrań, ale zdecydowanie więcej na wynalezienie mu na tyle ciekawego zajęcia, by przestał rozpaczliwie krzyczeć „mama, mama” i żądać natychmiastowego wypuszczenia do ogrodu. W końcu ucichł zajęty przesypywaniem makaronu typu świderki do różnych pudełek i pudełeczek. A ja porzuciwszy punkt pierwszy mego planu czyli zgrabienie ogrodu, z konieczności spowodowanej działalnością Ignasia, przeszłam do punktu drugiego czyli mycia okien. Zaopatrzona w myjkę i szmatkę błyskawicznie zdałam sobie sprawę, że i ten punkt listy nie będzie prosty w realizacji. Bo nigdzie nie mogłam znaleźć płynu do mycia szyb. Ponownie udałam się do męża i oderwałam go od pracy, by zapytać czy nie zabrał mi z szafki „na chemię” potrzebnego produktu. Znowu dziwnie poddenerwowany pan mego serca stwierdził,że płyn skończył się w grudniu, gdy przed świętami zarządziłam generalne porządki i że ma go na swojej liście planowanych zakupów, jako jeszcze niezrealizowany. Zarzuciwszy mu opieszałość i usłyszawszy w odpowiedzi stwierdzenie „ty chyba myślisz, że ja się tu bawię” mocno obrażona wróciłam do pokoju. Pozostawiony tu sam na sam ze sobą przez chwilę Ignaś wykorzystał ten czas by wsypać makaron do kociej miski i – co gorsza – dodać go do pozostawionego przez mnie w oczekiwaniu na wyrośnięcie, drożdżowego ciasta. Dopadłam synka, gdy próbował jeden z makaronowych świderków umieścić w swoim nosie. Znowu głośno ryknął oburzony moją ingerencją w tak niezwykle interesujące zajęcie. Sporo czasu straciłam na uspokajaniu go, a następnie wydłubywanie makaronu z nieźle już wyrośniętego ciasta. Po południu, gdy wszyscy domownicy byli obecni, w domu pięknie pachniało świeżą drożdżówką, okna były brudne, ogród niesprzątnięty, a moja lista planów leżała spokojnie na kredensie w kuchni.
Wieczorkiem rzuciłam na nią jeszcze raz okiem, tylko po to by stwierdzić,że punkt kolejny czyli nowe tapety do kuchni i salonu również nie zostanie szybko zrealizowany. Dlaczego? Bo Ignacy zaczął przed snem kichać jak na wystrzał (być może ciecz z ogrodowego wiadra, którą się przemoczył sprawiła też, że przemarzł mimo pierwszego wiosennego słońca). A co najgorsze mnie zdecydowanie zaczęły łupać korzonki. Ech, życie...
Dagmara Kamińska
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gwiazdy/100466-wiosna-ach-to-ty