Po gwałtownych spadkach cen kruszców szlachetnych powraca pytanie, w co inwestować
Na forach internetowych krąży anegdota o analityku, którego zapytano, czy warto inwestować w złoto. Ekspert stwierdził, że warto, ale tylko w takie, które można nosić przy sobie. Po czym uśmiechnął się szeroko, pokazując dwa rzędy złotych zębów. Sztabki czy jednostki uczestnictwa funduszy inwestujących w cenny kruszec przestały być bezpieczną przystanią. W połowie kwietnia ceny złota w ciągu dwóch dni spadły o 10 proc., czyli najwięcej od ponad trzech dekad. I choć niektórzy mają nadzieję, iż to tylko chwilowe załamanie, nie da się ukryć, że największe banki, takie jak Barclays czy Goldman Sachs, prognozują dalszą korektę w dół, a miliarder George Soros zmniejszył swoje zaangażowanie w fundusz SPDR Gold Trust aż o 55 proc.
W ślad za złotem podążyły ceny srebra, platyny, a nawet brylantów. Z wyliczeń Bloomberga wynika, że w ciągu ostatnich czterech tygodni inwestorzy pozbyli się 113,7 ton złota, 33 ton srebra i 2 ton platyny.
Spadające ceny kruszców to zła wiadomość nie tylko dla wielkich graczy, takich jak Soros, ale przede wszystkim dla milionów drobnych ciułaczy na całym świecie. Przy niemal zerowych stopach procentowych, gdy nie opłaca się trzymać pieniędzy w bankach, a indeksy giełdowe to rosną, to spadają, złoto było jedyną pewną inwestycją, która systematycznie zyskiwała na wartości. – Dziś nie ma już, niestety, bezpiecznych sposobów na pomnożenie oszczędności – mówi Piotr Bujak, analityk finansowy Nordea Bank.
Ekonomiści taką sytuację tłumaczą finansową depresją. Lokaty przynoszą groszowe zyski, spada rentowność obligacji. Można zarobić na giełdzie, ale lokowanie pieniędzy w walory spółek wiąże się z dużym ryzykiem. Trzeba się na tym znać: analizować sytuację w spółkach i poszczególnych branżach, zmiany w przepisach itp. No i trzeba mieć mocne nerwy, bo na rynkach kapitałowych wiele się dzieje: np. w marcu indeks WIG20, na którym notowane są akcje największych polskich spółek, stracił aż 3 proc. To może w ogóle przestać bawić się w odkładanie? Tylko z czego będziemy żyć na emeryturze, za co wykształcimy dzieci? Niestety, wszystko wskazuje na to, że nie ma ucieczki od oszczędzania. Tylko co wybrać? Może fundusz?
Mniej ryzykowne niż giełda są fundusze inwestycyjne. To instytucje, które zatrudniają specjalistów od rynku kapitałowego, a ich zadaniem jest pomnażanie pieniędzy wpłacanych przez klientów. Mogą oni inwestować np. w akcje spółek giełdowych, obligacje Skarbu Państwa, bony skarbowe. Każdy pieniądz, który wpłacamy na konto w funduszu, jest przeliczany na tzw. jednostki uczestnictwa. Generalnie fundusze dzielą się na tzw. fundusze stabilnego wzrostu (większość środków lokują w bezpieczne obligacje, bony skarbowe) oraz na fundusze akcji (ponad 80 proc. to akcje spółek giełdowych). Ubiegły rok był dla oszczędzających w funduszach udany. Te najbardziej agresywne, czyli inwestujące w akcje, przynosiły średnio 17,7 proc. zysków, a te bezpieczniejsze – 11–16 proc. Najsłabiej radziły sobie tzw. fundusze gotówkowe i pieniężne (lokujące np. krótkookresowe lokaty), notując 5,7‑procentową stopę zwrotu.
Ale czy w tym roku fundusze zarobią tyle co w 2012? Prognozy są mniej optymistyczne. W marcu średni zysk z funduszy pieniężnych wyniósł 0,06 proc., a fundusze stabilnego wzrostu zakończyły miesiąc stratą (-0,26). Analitycy stawiają na fundusze akcji, zwłaszcza małych i średnich firm. – Gorzej niż teraz raczej być nie może. Giełdy muszą się odbić – mówi Bujak. Wyboru funduszu powinniśmy dokonać po analizie jego wyników w ciągu ostatnich lat. Drugim ważnym kryterium wyboru jest nasz wiek. Im jesteśmy młodsi, tym na bardziej agresywne rozwiązania możemy sobie pozwolić, bo nawet jeśli nasz fundusz przez jakiś czas będzie notował straty, to w dłuższej perspektywie zarobi więcej niż fundusz obligacji. Osoby starsze powinny wybierać fundusze bezpieczne, gdyż one pozwalają na stabilny zysk, przy niewielkim ryzyku.
Ile zarobimy? Jeden z polskich internetowych serwisów finansowych obliczył, że odkładając po 100 zł miesięcznie do jakiegoś funduszu inwestycyjnego, przy średniorocznym zysku 7 proc. (taki był przez ostatnie 10 lat), po 20 latach uzbieramy 90 tys. zł. Już po uiszczeniu wszystkich opłat i podatków. Nie są to może kokosy, ale i tak ponad dwa razy więcej niż zarobilibyśmy, wpłacając tyle samo na konto bankowe oprocentowane na 5 proc. rocznie (też średnia z 10 lat). Wtedy po 20 latach moglibyśmy odebrać 41 tys. zł, z czego 24 tys. zł to nasze wpłaty, a reszta – odsetki.
Posag w polisie? Rodzice małych dzieci często się zastanawiają, czy zamiast inwestować w fundusze (w sumie obarczone ryzykiem: np. w 2009 r. straciły one 50–60 proc.), nie lepiej wykupić w firmie ubezpieczeniowej polisę posagową. Jej plusem jest to, że poza inwestowaniem większości składki daje ona ochronę ubezpieczeniową. Jeśli któremuś z rodziców coś się stanie, nim dziecko dorośnie, otrzyma ono nie tylko zyski z zainwestowanych pieniędzy, ale i odszkodowanie lub rentę (zależy od umowy). Zaletą polisy jest również to, że nie trzeba od wpłaconych środków odprowadzać podatku Belki. Nieco mniej taka polisa opłaca się, jeżeli rodzice będą mieli się dobrze. Wtedy wypłata po kilkunastu latach wcale nie musi być wyższa od wniesionych składek. Wszystko dlatego, że firma ubezpieczeniowa część wpłacanych pieniędzy będzie potrącała na poczet ryzyka wypłaty odszkodowania z powodu śmierci rodzica. Może się nawet okazać, że z takiej polisy odzyskuje się mniej pieniędzy, niż się na nią przez lata wpłaciło. Zanim więc podpiszemy umowę, warto dokładnie przeczytać jej warunki, zrobić kalkulację i sprawdzić, czy nie bardziej opłaca się nam wykupić klasyczną polisę na życie na dość wysoką kwotę ubezpieczenia, a oprócz tego samodzielnie odkładać pieniądze na dziecko, np. w funduszu inwestycyjnym albo w jakimś planie systematycznego oszczędzania. Generalnie polisa nie jest zła, ale powinna być jednym z elementów zabezpieczenia przyszłości pociechy. Średnie ceny domów i mieszkań spadły do poziomu z 2007 r. i są najniższe od lat. To więc dobry czas na inwestowanie. Pod warunkiem, że ma się gotówkę albo zdolność kredytową. Co więcej, analitycy coraz śmielej mówią o odwróceniu trendu spadkowego już w 2014 i 2015 r. Jest to związane m.in z taniejącymi kredytami, a także malejącą liczbą nowych inwestycji. Potwierdzają to dane GUS: w pierwszym kwartale roku rozpoczęto budowę 21,6 tys. mieszkań, czyli o 32,2 proc. mniej niż rok temu. O 23,2 proc. spadła też liczba wydanych pozwoleń na budowę. O tym, że inwestycja w nieruchomości jest niezłym pomysłem, świadczy też ostatnie międzynarodowe Badanie Intencji Inwestorów, jakie przeprowadzono na marcowych targach nieruchomości w Cannes. Eksperci uznali Polskę za kraj z potencjałem, a Warszawa znalazła się w pierwszej piątce miast najatrakcyjniejszych pod względem lokowania środków w nieruchomości. Po Londynie, Monachium, Berlinie i Paryżu. Według specjalistów łakomym kąskiem są zwłaszcza nieruchomości komercyjne. Np. inwestowanie w lokale użytkowe, magazyny, hale, hotele. Stopa zwrotu już dziś wynosi 7–10 proc., a więc jest co najmniej dwa razy wyższa niż najbardziej atrakcyjne lokaty. No i wreszcie ziemia. Według firmy Savills, globalnej spółki świadczącej usługi w branży obrotu nieruchomościami, w latach 2002– 2010 ziemia rolna na świecie zdrożała średnio o 411 proc., a w Polsce – o 361 proc. I cały czas drożeje: w ub.r. za hektar gruntów w transakcjach między rolnikami płacono średnio 25,4 tys. zł. To o 27,2 proc. więcej niż rok wcześniej. W tym samym okresie, lokując pieniądze na koncie bankowym, mogliśmy zarobić 5–6 proc. Grunty w Polsce są jednak nadal tanie w porównaniu z zachodnimi krajami UE. W 2011 r., z którego pochodzą najświeższe porównywalne dane, za hektar w Hiszpanii trzeba było zapłacić 10 tys. euro, w Wielkiej Brytanii 17,2 tys., w starych landach Niemiec 20,5 tys. euro, u nas – ok. 4,9 tys. euro. Ta dysproporcja powoduje, że dynamika wzrostu cen ziemi w naszym kraju należy do najwyższych w Europie. W 2011 r. w Bułgarii notowano wzrost o 31 proc., w Czechach o 16,7 proc., w nowych landach Niemiec o 19,4 proc., w starych o 9,5 proc., we Włoszech o 4,9 proc., a we Francji o 3,8 proc. W Polsce cena ziemi podskoczyła o prawie 11 proc.
Sztuka i alkohole W trudnych czasach rośnie również zainteresowanie alternatywnymi sposobami inwestowania, takimi jak sztuka. W połowie marca na aukcji w domu Agra Art obraz Jana Matejki z 1881 r. „Nocne przygody Jana Olbrachta z Kallimachem” wylicytowano za 1 mln zł. O 100 proc. więcej, niż wynosiła cena wywoławcza. Wzrost zainteresowania widać również na aukcjach w desach i galeriach. W Desie Unicum w 2012 r., w porównaniu z 2011 r., obroty wzrosły o 70 proc. W sztukę inwestują nie tylko osoby prywatne, ale także banki oraz firmy. Kryzys na rynkach finansowych nakręca również popyt na wino. Do tej pory Polacy zainwestowali w ten trunek 130 mln zł i stali się jednym z liderów wine bankingu w Europie. Średnia stopa zwrotu, liczona na podstawie indeksu Liv-ex Investables, w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, wynosi 114 proc. Ale to tylko archiwalne statystyki. Zyski polskich inwestorów trudno zmierzyć, bo większość z nich na razie wina tylko kupuje. I mało kto je widział, bo przechowywane są zwykle w londyńskich lub paryskich magazynach. Gwarantem wzrostu ich cen jest przede wszystkim moda na te trunki wśród Azjatów, którzy roczniki uznane przez fachowców za dobre są w stanie kupić niemal za każdą cenę. Ale jeżeli Chińczykom wino się znudzi, inwestorzy specjalnie na tym nie zarobią. Ale wtedy przynajmniej kupione butelki wina można sprowadzić i wypić. Na pocieszenie.
Ewa Wesołowska
Artykuł ukazał się w tygodniku "Sieci" Nr18(22)2013, 6-12 maja 2013-05-14
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gospodarka/56013-nie-wszystko-zloto-co-sie-oplaci