Greta Thunberg, którą szwedzki kościół luterański obwołał już „spadkobierczynią Jezusa Chrystusa”, stała się wyrocznią w sprawach energetyki. Europa wygasza nie tylko trujące elektrownie węglowe, lecz również bezemisyjne reaktory jądrowe. A gdy zabraknie prądu, Unia będzie musiała się ratować zasilaną rosyjskim paliwem energetyką gazową. Bo odnawialne źródła energii nie zaspokoją rosnącego popytu na elektryczność.
Tekst ukazał się w tygodniku „Sieci” nr 40/2019
Można powiedzieć, że niedawna kampania ekologicznej lewicy z Gretą Thunberg w roli głównej udała się wyśmienicie. Fotografie i filmy ze szwedzką nastolatką walczącą na forum ONZ o „ocalenie klimatu” dosłownie zalały media oraz internet. Jedni się nią zachwycali, innych potwornie irytowała. Faktem jest jednak, że o klimacie przez kilka dni mówili niemal wszyscy.
Oczywiście wszystko zostało profesjonalnie wyreżyserowane. No może nie do końca profesjonalnie, bo gdy Grecie przyszło odpowiadać na pytania dziennikarzy w trakcie konferencji prasowej, niepokojąco często nie była w stanie wykrztusić z siebie żadnej odpowiedzi.
Warto tu przypomnieć, że Greta nie była pierwszą nastolatką, którą wykorzystano dla „ratowania planety”. Wcześniej – jeszcze w latach 80. XX w. – mieliśmy Amerykankę Samanthę Smith, która napisała list do Jurija Andropowa i na jego zaproszenie odwiedziła Związek Radziecki, aby walczyć tam o pokój, apotem – w1992 r. – 12-letnią Severn Cullis-Suzuki z Kanady apelującą do świata o powstrzymanie dziury ozonowej. Jednak wtedy, w epoce przed internetem, rezonans tych akcji był mniejszy niż dziś.
Można się spodziewać, że dopiero Greta Thunberg, którą szwedzki kościół luterański obwołał już „spadkobierczynią Jezusa Chrystusa”, stanie się prekursorką nowego zjawiska, jakim jest wykorzystywanie dzieci w rozmaitych akcjach politycznych. Nie zdziwiłbym się, gdyby wkrótce – w ślad za Gretą – pojawili się kolejni nastoletni „bojownicy” i „bojowniczki” walczący już nie tylko z zagrożeniami dla klimatu, lecz również z faszyzmem, nacjonalizmem czy innymi ulubionymi demonami lewicy. A wszystko to pod hasłem rzekomej walki pokoleniowej, czyli – nawiązując do nieco histerycznego wystąpienia Grety – wy dorośli „odebraliście nam dzieciństwo” i dlatego nie pozwolimy wam teraz decydować o naszej przyszłości. Decydować więc będą nastolatkowie, oczywiście wcześniej odpowiednio ukształtowani ideologicznie. Kto wie, być może szykuje się w zachodnim świecie nieco zmodyfikowana wersja chińskiej rewolucji kulturalnej, w której czysta ideowo młodzież zepchnie starych kołtunów na śmietnik historii.
NOWY ŚWIAT
Ekologia nie jest neutralna światopoglądowo. Choć wyrosła ze słusznej troski o środowisko naturalne, jest dziś coraz częściej ideologicznym cepem, którym współczesna lewica zamaszyście okłada wroga. Środowisko pełni tu funkcję uzasadnienia szeroko zakrojonej inżynierii społecznej. Przechodzimy na dietę wegańską, ograniczamy dzietność, rezygnujemy z władzy nad przyrodą – to postulaty, którym każdy z nas, prędzej czy później, będzie musiał się podporządkować. Konsekwencją, gdyby chcieć te postulaty bezkompromisowo wprowadzać wżycie, może być jedynie stopniowy regres cywilizacji. Człowiek w wizji radykalizujących się ekologów zostaje zredukowany do jednego z milionów elementów ekosystemu, zatraca swoją wyjątkowość, staje się trybikiem w machinie natury, podobnym do chrząszcza czy wodorostów.
Nie oznacza to oczywiście, że walka o środowisko naturalne jest błędem. Nie ulega wątpliwości, że człowiek posunął się za daleko w eksploatacji przyrody i konieczne są szybkie działania powstrzymujące dalszą degradację natury. Jednak wahadła wychylonego dziś zbyt mocno w jedną stronę nie należy pchać gwałtownie w odwrotnym kierunku. Przeciwnie, trzeba dążyć do równowagi między człowiekiem a przyrodą. Znaleźć rozwiązanie, w którym koszt dalszego rozwoju gospodarczego okaże się znośny dla przyrody.
Zamiast tego mamy dziś do czynienia ze świadomie nakręcaną ideologiczną histerią, której najnowszą twarzą stała się Greta Thunberg. W tym totalnym ekologizmie nie ma miejsca na kompromis, chodzi przecież nie tylko o środowisko naturalne, lecz – przede wszystkim – o ukształtowanie nowego człowieka.
EKOLOGIA OPALANA MAZUTEM
Skutki tej histerii, i to na razie tylko te krótkofalowe, gospodarcze, okazują się już dziś opłakane. Przykładem mogą być Niemcy, najbardziej dziś chyba – obok Skandynawii – sterroryzowane ekologiczną poprawnością państwo w Europie. Sterroryzowane zresztą na własne życzenie, bo ideologiczny ekologizm naprawdę ma tam wzięcie.
Ekoszaleństwo w Niemczech przybrało nazwę Energiewende – transformacji energetycznej zakładającej stopniowe odchodzenie od paliw kopalnych i atomu na rzecz odnawialnych źródeł energii. Ta „zielona rewolucja”, której korzenie sięgają jeszcze lat 80. XX w., gdy straszono świat wyczerpaniem źródeł ropy naftowej, zamieniła się w okresie rządów Gerharda Schrödera w oficjalną strategię, której celem było przekształcenie Niemiec w nowoczesne „mocarstwo ekologiczne”.
Kolejne rządy niemieckie kierowane już przez Angelę Merkel przyjmowały co kilka lat coraz bardziej wyśrubowane plany ograniczenia gazów cieplarnianych i zwiększenia udziału energii odnawialnej. W 2011 r., po katastrofie w japońskiej elektrowni atomowej Fukushima, zdecydowano przyspieszyć rezygnację z energetyki jądrowej. Początkową datę określoną na rok 2036 przesunięto 14 lat wstecz, ustalając nowy termin na rok 2022. Z kolei w styczniu tego roku podjęto decyzję o całkowitej rezygnacji z energetyki węglowej do roku 2038.
O ile można zrozumieć postulat eliminacji węgla, którego spalanie rzeczywiście zatruwa klimat (pytanie tylko, czy dekarbonizacja w tak krótkim czasie jest w ogóle możliwa), o tyle gwałtowne wycofywanie się z energetyki jądrowej jest dziś kompletnie niezrozumiałe. Przy obecnym stanie techniki elektrownie atomowe stanowią bowiem jedyne pewne źródło bezemisyjnej energii elektrycznej. Jednak o ich wygaszaniu decyduje dziś nie zdrowy rozsądek, lecz ideologia i towarzysząca jej niewiedza. Zademonstrowali ją niedawno młodzi Francuzi, w przytłaczającej większości (86 proc.) uważający, że elektrownie atomowe wydzielają dwutlenek węgla, co sprawia, że są one odpowiedzialne za ocieplenie klimatu. Najwyraźniej z tą powszechną wiedzą ekologiczną jest dziś w Europie coś nie tak.
1 maja 2018 r. Niemcy z dumą obwieściły światu, że ich odnawialne źródła energii po raz pierwszy pokryły całość zapotrzebowania na energię elektryczną. Brzmiało pięknie, tyle że sukces był bardzo iluzoryczny. Elektrownie słoneczne i wiatrowe mają jedną, za to bardzo istotną wadę. Otóż są w stanie dostarczać energię tylko wtedy, gdy są ku temu odpowiednie warunki, a zatem gdy jest dużo słońca i wiatru. Jeśli pogoda nie dopisze, wówczas trzeba szukać uzupełnień gdzie indziej, np. importując prąd z zagranicy.
Podczas groźby blackoutu Niemcy ratowały się zakupem energii elektrycznej z francuskich elektrowni jądrowych. Ponieważ zwiększenie mocy w reaktorze może trwać wiele dni, a deficyty prądu w Niemczech się powtarzały, Francuzi ponownie uruchomili przeznaczone wcześniej do rozbiórki, silnie trujące elektrownie na mazut. I tak w obłokach gęstego dymu generowano energię dla „ekologicznego mocarstwa”.
Wygaszanie elektrowni atomowych poskutkowało także wzrostem zapotrzebowania na energetykę węglową. W tej chwili Niemcy zużywają w energetyce trzykrotnie więcej węgla niż Polska, przy czym chodzi tu o znacznie bardziej trujący od kamiennego węgiel brunatny. Coraz częściej mówi się też w Niemczech, że przewidziany na rok 2038 termin całkowitej rezygnacji zwęgla jest nierealny.
„Ekologiczne mocarstwo” okazuje się więc potiomkinowską wioską. Próba oparcia się wyłącznie na odnawialnych źródłach energii przy jednoczesnym pochopnym wygaszaniu elektrowni jądrowych skończyła się na szukaniu ratunku w trującym węglu i mazucie.
Mimo to ofensywa ekologistów trwa. Po występie Grety Thunberg prezydent Francji Emmanuel Macron ogłosił, że do 2035 r. wygaszone zostanie 14 reaktorów atomowych, a Wielka Brytania, która już wcześniej zaprzestała rozwijania energetyki jądrowej na rzecz źródeł odnawialnych, stoi dziś przed możliwym kryzysem energetycznym.
SKAZANI NA GAZ
W żadnym z powyższych wypadków powrót do węgla nie jest możliwy, byłoby to bowiem przyznanie się do całkowitej porażki „zielonej polityki”. Dlatego przewiduje się, że rolę atomu przejmie gaz. Wprawdzie nie jest on odnawialnym źródłem energii, ale ma znacznie lepsze notowania wśród ekologów. Niektórzy z nich, np. przedstawiciele polskiego Greenpeace, utyskują wprawdzie, że przyszłość należy wyłącznie do wiatru i słońca, ale już ich brytyjscy koledzy gotowi są zgodzić się na energetykę gazową.
W tym wszystkim kryje się jeszcze jeden, bardzo niepokojący wątek. Otóż największe źródła gazu w pobliżu Europy znajdują się – tak, tak, dobrze państwo myślą – w Rosji. W tej sytuacji znacznie łatwiej jest zrozumieć determinację niemieckiego „mocarstwa ekologicznego”, aby zbudować wielką sieć rurociągów łączących Rosję z punktami odbioru gazu w Niemczech. Przepustowość dwóch nitek Nord Streamu jest przecież znacznie większa niż niemieckie zapotrzebowanie na gaz. Niemcy bowiem mają się stać głównym dystrybutorem rosyjskiego gazu na Europę. Popyt na gaz zależy jednak od tego, jak wiele państw europejskich odrzuci energetykę atomową. Ale z tym nie powinno być problemu. Unia Europejska zdecydowała przecież niedawno, że nie będzie wspierać rozwoju energii jądrowej, więc można być pewnym, że już wkrótce import gazu znacząco się zwiększy. Państwa pozbawione z przyczyn ideologicznych energii atomowej będą po prostu skazane na gaz, bo same odnawialne źródła energii im przecież nie wystarczą.
„Zielona transformacja” prowadzi więc Europę nie tyle ku odnawialnym źródłom energii, ile ku uzależnieniu od gazu. To oczywiste, że taka strategia musi budzić zadowolenie w Rosji, dla której eksport gazu jest nie tylko bardzo ważnym źródłem dochodów, lecz również narzędziem politycznym. Na marginesie warto tu dodać, że Greta Thunberg – jak niedawno doniosły rosyjskie media – została zaproszona do wygłoszenia przemówienia w rosyjskiej Dumie Państwowej.
Trzeba jednak uczciwie zastrzec, że oparcie energetyki europejskiej na gazie nie jest jednoznacznie akceptowane przez organizacje ekologiczne. Wprawdzie trudno znaleźć przykłady protestów Greenpeace przeciwko Nord Streamowi – organizacja tłumaczy, że nie chce się narażać na represje ze strony Rosji, choć przecież mogłaby protestować w Niemczech – ale np. niemieccy Zieloni konsekwentnie sprzeciwiają się energetyce gazowej. Nie wynika to jednak z obaw o charakterze politycznym, że import gazu niebezpiecznie uzależni Europę od Rosji, ale z twardego przekonania, że dla odnawialnych źródeł energii nie ma żadnej alternatywy. Trudno przy tym nie dostrzec, że takie postawienie sprawy niczego nie rozwiązuje. Bo oczywiste jest, że przy dzisiejszym poziomie technologii taka alternatywa ciągle być musi. Zdrowy rozsądek podpowiadałby zatem większą wstrzemięźliwość w przeprowadzaniu „zielonej rewolucji”, ale fanatyzm domaga się natychmiastowych zmian, bez względu na ich możliwe konsekwencje gospodarcze czy polityczne.
SPÓŹNIONY ATOM
Już wkrótce Polska z całą mocą zderzy się z nadciągającą ekologiczną histerią. Wywierana na nas presja będzie się zwiększać. Trzymanie się energetyki węglowej nie wchodzi na dłuższą metę w rachubę, zarówno z powodów środowiskowych, jak i finansowych, opłaty za emisje gazów będą coraz większe. Trudno jednak wyobrazić sobie, że w ciągu najbliższych 11 lat zamkniemy wszystkie elektrownie węglowe i będziemy czerpać energię wyłącznie ze słońca i wiatru (co ciekawe, Greenpeace protestujący ostatnio w Gdańsku domagał się dekarbonizacji Polski do 2030 r., a zatem osiem lat wcześniej niż założyły to u siebie Niemcy).
W porządku, ale co w zamian? Kupowany w Niemczech gaz z Rosji? A może import energii, gdy zła pogoda zatrzyma wiatraki i zabraknie prądu? (…) Trudno nie dostrzec, że dziedzictwo Grety Thunberg jest niebezpieczne. Świat, w którym dzieci stają się politykami, a politycy dziećmi, staje się coraz bardziej realny. Również w Polsce.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gospodarka/468048-trudno-nie-dostrzec-ze-dziedzictwo-grety-jest-niebezpieczne