Cała Polska strefą ekonomiczną. Pomysł Morawieckiego jest odpowiedzią na jedyny wskaźnik, który martwił ekspertów, czyli inwestycje
Jeśli było w ostatnim czasie na co narzekać w gospodarce, to właśnie na inwestycje. Bo choć obserwujemy ich wzrost, to nadal nie taki, jak byśmy sobie życzyli. A o tym, że specjalne strefy ekonomiczne faworyzują zachodnie, zamiast polskie firmy, a każdy kto działał poza strefą, był de facto poszkodowany, przedsiębiorcy mówili od dawna.
Alarmowali, że działając w tym samym mieście, obce firmy mogły właściwie nie płacić podatków. A polskie, działając tylko kilka kilometrów dalej płaciły pełne opodatkowanie. I w ten sposób polskie państwo nakładało na rodzime firmy klebel uniemożliwiający zdrową konkurencję.
Polska jako strefa ekonomiczna brzmi świetnie. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby w krótkim czasie stała się dla Polakow prawdziwym podatkowym rajem.
Tymczasem Ministerstwo Rozwoju zwiększy to wartość nakładów inwestycyjnych w perspektywie 2027 r. do 117,2 mld zł. Jak podał w środę na stronie resort rozwoju, chce zastąpić SSE jednolitym obszarem inwestycyjnym, który ma objąć cały kraj.
Dodano, że do 2027 roku ma powstać w sumie 158,3 tys. miejsc pracy. Wicepremier, minister rozwoju i finansów Mateusz Morawiecki, cytowany przez MR, podkreślił, że „to co dziś proponujemy nie jest drobną korektą, tylko prawdziwym prorozwojowym przełomem w dotychczasowej polityce gospodarczej Polski”.
Słuchając uwag właścicieli firm, można odnieść wrażenie, że od lat mówią to samo. Że tak właściwie to oni nie chcą, żeby rząd im pomagał. Chcą, aby nie przeszkadzał. I zdjął niepotrzebne zosobowiązania fiskalne. Obniżył podatki. I uwolnił gospodarkę. Obietnic, że to się stanie, słyszeli już tysiące. Dlatego nie dziwi fakt, że każdy pomysł rządu dzielą na pół i przyglądają się bacznie ich realizacji. Nie chcą po raz kolejny zawodu.
Chcą konkurować z Zachodem z równej pozycji. A to, niestety, niejednokrotnie nie jest w ogóle możliwe. Zagraniczne koncerny przyjeżdżały do Polski chętnie, bo Polska otwierała przed nimi drzwi i gorąco zapraszała. Nie dość, że oferowała tanią siłę roboczą, to jeszcze zachęty podatkowe. I rzeczywiście, pieniądze z zagranicznych inwestycji do Polski płynęły, ale nasze firmy zgrzytały zębami. Nie były w stanie wygrać konkurencji w kraju, a co dopiero w zagranicznej ekspansji.
Dlatego też wielu z nich nawet nie miało takich ambicji. Wiedziało, że to nierealne. Polskie firmy w większości działają głównie lokalnie. A jeśli którejś uda się przebić na europejski rynek, to zjada zęby na konkurowaniu z innymi gigantami.
To np. potentat w sektorze okien dachowych, Ryszard Florek, prezes firmy Fakro. O nierównej konkurencji z gigantami pisał już do Komisji Europejskiej, jako pierwszy Polak użył nawet w tym celu Europejskiej Inicjatywy Obywatelskiej. Alarmował także polskie media i powołał do życia całą fundację, która próbowała przebić się z 20 argumentami, dlaczego polskie firmy dają zarobić Polakom mniej, niż na Zachodzie. Najważniejszym powodem, jak zawsze, były zobowiązania fiskalne. Nierówne dla polskich i zagranicznych firm. Teraz jest duża szansa na to, że to się zmieni. A jeśli nawet od pomysłu do realizacji jest daleko, to dobrze, że chociaż wróciła do opinii publicznej debata na ten właśnie temat. Biznesmeni na pewno będą trzymać kciuki.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gospodarka/356722-cala-polska-strefa-ekonomiczna-pomysl-morawieckiego-jest-odpowiedzia-na-jedyny-wskaznik-ktory-martwil-ekspertow-czyli-inwestycje