Z dr Marianem Szołuchą, ekonomistą, wykładowcą w Akademii Finansów i Biznesu Vistula rozmawia Robert Wyrostkiewicz.
Jaki był 2016 rok dla polskiej gospodarki?
Przyzwoity. Dynamicznie rosły produkcja przemysłowa i sprzedaż detaliczna. Spadała natomiast stopa bezrobocia. Dzięki deflacji, coraz wyższe były realne wynagrodzenia Polaków.
To znaczy?
To znaczy te odzwierciedlające ich prawdziwą siłę nabywczą. Policzone już z uwzględnieniem zmiany średniego poziomu cen w gospodarce. Deflacja, jak powiedziałem, miała w tym swój udział.
Chce Pan powiedzieć, że deflacja jest czymś dobrym?
Na pewno nie jest tak zła, jak przedstawia ją dzisiejszy główny nurt polityki ekonomicznej. Historia zna wiele przykładów, gdy deflacja - o ile nie była spowodowana negatywnym szokiem popytowym, a pozytywnym podażowym, najczęściej wynikającym z rozwoju techniki i technologii - szła w parze z wysokim tempem wzrostu gospodarczego. Tak było choćby w USA w latach 1865-1900, czyli od końca wojny secesyjnej do przełomu wieków. Pamiętajmy też, że poziom deflacji, która nas dotknęła, był niewielki. Mieliśmy po prostu stabilne ceny. I o to właśnie chodzi. By nie dopuszczać do zmian o gwałtownym i głębokim charakterze. Zero plus czy zero minus - to nie ma większego znaczenia. Choć osobiście preferuję to drugie i jestem gotów bronić swoich racji.
To dlaczego wielu komentatorów tak na deflację pomstowało, gdy się pojawiła?
Narzekających rzeczywiście był cały chór. Podzieliłbym ich na trzy kategorie. Pierwsza to ci, którzy zwykli ulegać tzw. iluzji nominalnej. Druga to politycy wąsko patrzący na interes budżetu państwa i widzący w deflacji przyczynę niższych wpływów z podatku VAT, liczonego przecież procentowo od cen netto. Do ostatniej, najgorszej grupy należą przedstawiciele wąskiej, ale niezmiernie wpływowej części międzynarodowej finansjery, celowo chcący nas wprowadzić w błąd, ponieważ czerpią oni zyski z obecnego systemu monetarnego, w którego naturę jest wpisana inflacja. Ale to temat na osobną, długą rozmowę.
Zostawmy więc na chwilę deflację i inflację. A co z PKB i inwestycjami, które nie rosły tak szybko, jak się spodziewano? Co z długiem publicznym, który - odwrotnie - pęcznieje w oczach?
Po kolei. Inwestycje wyhamowały, bo z jednej strony europejska perspektywa budżetowa na lata 2014-2020 dopiero się rozkręca, a z drugiej nowy rząd i nowy management w spółkach Skarbu Państwa zrezygnowały z niektórych planów poprzedników, a części własnych jeszcze nie zdążyły wdrożyć. Gwoli uczciwości muszę jednak powiedzieć, że elementy chaosu w polityce informacyjnej obozu władzy i pojedyncze nietrafione inicjatywy legislacyjne na pewno nie poprawiają klimatu inwestycyjnego w naszej gospodarce. Zwłaszcza, że każde takie potknięcie jest skwapliwie wykorzystywane przez opozycję w kraju i ośrodki nieprzychylne Polsce za granicą. To wszystko odbija się na nieco wolniejszym od oczekiwań tempie wzrostu PKB, które jest oczywiście bardzo ważnym wskaźnikiem, acz niejedynym i bywa, że fetyszyzowanym.
Co do długu i generalnie finansów publicznych, to na pierwszy rzut oka jest rzeczywiście gorzej, ale jeśli wnikniemy w szczegóły, to zauważymy kilka faktów, które obraz stanu rzeczy nieco nam złagodzą. Primo, niektórych wydatków nie można było uniknąć (spłata dawnych zobowiązań), a inne były pilnie potrzebne (modernizacja armii). Secundo, stopy procentowe w Polsce i na świecie są rekordowo niskie, więc i koszt długu mamy mniejszy. Tertio, Ministerstwo Finansów i podległe mu służby naprawdę skutecznie wzięły się za to, co zupełnie odpuścili poprzednicy, to jest za ściganie oszustów, robiących kolosalne machlojki na VAT i akcyzie. W rezultacie luka podatkowa, czyi różnica między teoretycznymi a rzeczywistymi dochodami z tych dwu najważniejszych dla państwa źródeł, spada. Zyskują przy okazji normalne firmy, bo znika im nieuczciwa konkurencja. Boisko gry rynkowej staje się wreszcie wyrównane. To wszystko nie zmienia faktu, że powinien zostać opracowany, a potem wdrożony i konsekwentnie realizowany, najlepiej w warunkach konsensusu ogólnopolitycznego, długoletni plan oddłużania państwa i dochodzenia do równowagi budżetowej.
Co konkretnie ma Pan na myśli, mówiąc o „ elementach chaosu i nietrafionych inicjatywach legislacyjnych”?
Mówiąc o chaosie, miałem na myśli takie casusy, jak wystąpienie z planem wprowadzenia jednolitego podatku, a następnie wycofanie się z niego, albo ogłaszane jedna po drugiej, bardzo od siebie różne propozycje rozwiązania sprawy frankowiczów. Do nietrafionych inicjatyw legislacyjnych zaliczam z kolei nowelizację - na szczęście jeszcze nieuchwaloną - prawa farmaceutycznego, a więc projekt znany szerzej pod nazwą „Apteka dla aptekarza”, czy próbę faktycznego unicestwienia rynku pożyczek konsumenckich pod pretekstem walki z lichwą. Proszę sobie wyobrazić, że być może już wkrótce tylko farmaceuta będzie mógł zostać właścicielem apteki. Jedna osoba będzie mogła posiadać nie więcej niż cztery apteki, a jedna apteka będzie przypadać na nie mniej niż 3 tys. osób. Tyle że już dziś farmaceuta musi być kierownikiem każdej placówki, a duże nasycenie aptekami naszej przestrzeni publicznej wydaje się raczej zjawiskiem pozytywnym niż problemem, który wymagałby interwencji legislatywy. Jakie będą skutki takich regulacji? Ceny wzrosną, a dostępność leków, zwłaszcza w dużych miastach, stanie się gorsza. Nastąpi skrajne rozdrobnienie rynku i jeszcze większe uzależnienie aptek od wielkich, zagranicznych koncernów farmaceutycznych. Część aptek zostanie zlikwidowana, więc liczba miejsc pracy dla farmaceutów spadnie. Zahamowany zostanie naturalny rozwój rynku. Przysłowiowe wylanie dziecka z kąpielą nastąpi też - nie mam co do tego wątpliwości - jeśli przyjęte zostaną rozwiązania ograniczające koszty pożyczek. Zamiast dbać o edukację ekonomiczną Polaków i usprawniać nadzór nad rynkiem finansowym, próbuje się obrać drogę na skróty. Grozi nam sytuacja, w której monopol na pożyczanie pieniędzy praktycznie uzyskają banki, a tym klientom, których odeślą z kwitkiem, pozostaną świadczone na rogach ulic „usługi” prawdziwych lichwiarzy. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Jakieś inne ciekawe dane za ubiegły rok zwróciły na siebie Pana uwagę?
Pełnych statystyk jeszcze nie mamy, ale na pewno bardzo cieszy wzrost urodzeń. Jeśli dodać do tego mniejszą niż w poprzednich latach liczbę rozwodów, a większą zawieranych małżeństw, to można powiedzieć, że Polacy zwracają się w kierunku konserwatywnych wartości, a polska rodzina się umacnia. Co istotne i już dawno niewidziane na zachodzie, ten proces dokonuje się równolegle z wyraźnym wzrostem poziomu zamożności społeczeństwa.
(Wywiad przeprowadzony 31 grudnia 2016 r.)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/gospodarka/321908-dobra-deflacja-zly-dlug-i-wojna-z-oszustami-polska-gospodarka-ad-2016