Czesław Ryszka specjalnie dla wPolityce.pl: Frankowicze znaleźli się w sytuacji graczy w ruletkę, trzeba im pomóc!

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Czesław Ryszka. Fot. wPolityce.pl
Czesław Ryszka. Fot. wPolityce.pl

Kiedy w minione czwartkowe południe świat obiegła informacja o bezprecedensowej decyzji Szwajcarskiego Banku Centralnego, eksperci w zdumieniu przecierali oczy.

Potężna dziura w płynności spowodowana brakiem zleceń obronnych uruchomiła błyskawiczny ruch szwajcarskiej waluty na rekordowy poziom. W płynących szerokim strumieniem komentarzach medialnych dało się wyczuć szok i niedowierzanie. Blady strach szczególnie padł na tych, którzy swoje majątki trwale związali z „frankiem”. Marnym pocieszeniem wydawała się powtarzana w kółko mantra o tym, że nikt przecież nie mógł się tego spodziewać. Czyżby?

Zanim odpowiem na to pytanie chciałbym na chwilę cofnąć się w czasie i przypomnieć kilka momentów w historii, które są niezbędne, aby zrozumieć naturę problemu. Jest rok 2008, rynkami wstrząsa wiadomość o bankructwie banku inwestycyjnego Lehman Brothers co staje się zapalnikiem reakcji łańcuchowej, doprowadzającej do jednego z najpoważniejszych kryzysów ekonomicznych w historii. Jeśli cofniemy się o kolejne 7 lat, do roku 2001, to oprócz dramatycznych wydarzeń z 11 września, mamy kończący się właśnie potężny kryzys internetowej „bańki” spekulacyjnej trwający od 1999 roku.

Odejmując kolejne siedem lat dojdziemy do 20 grudnia 1994 roku i będziemy świadkami największego kryzysu walutowego w historii Meksyku. Choć może nie jest to tak spektakularne wydarzenie jak „czarny poniedziałek” z 1987 roku (zgadza się, równo siedem lat przed kryzysem meksykańskim), podczas którego panika na rynkach określana była najczęściej słowem „rzeźnia”. W międzyczasie mieliśmy do czynienia z wieloma innymi mniej lub bardziej poważnymi zawirowaniami w gospodarkach światowych, przytoczę choćby kryzys energetyczny w 2000 roku, Rosyjski kryzys finansowy w 1998, Azjatycki w 1997, Indyjski w 1991, Szwedzki i Finlandzki w 1990 roku.

Od 1987 roku do 2015 upłynęło 28 lat. To prawie tyle co średni okres trwania umów kredytowych na nieruchomości, które podpisało setki tysięcy Polaków. W trakcie tych 28 lat światowe gospodarki przeżyły kilkakrotne bardzo poważne wstrząsy i kryzysy, które za każdym razem odbijały się na życiu każdego z nas - mniej lub bardziej - w zależności od skali zaangażowania inwestycyjnego w danym rynku.

Czy mając powyższe na uwadze, ktokolwiek przy zdrowych zmysłach może liczyć na to, że przez kolejne 30 lat w świecie finansów zapanuje pełna harmonia i ominą nas te wszystkie złe historie? Czy nie lepiej z miejsca przyjąć, że nasze pieniądze i nasze inwestycje permanentnie są narażone na zagrożenia, które prędzej czy później nadejdą? Pytania te choć mogą wydawać się retoryczne, w rzeczywistości rzadko kiedy znajdują odpowiedź w świadomości opinii publicznej, której pamięć jest dziurawa jak ser szwajcarski.

We wstępie zadałem pytanie czy faktycznie sytuacja z zeszłego czwartku była niespodziewana i nieprzewidywalna, jak oceniły to media i komentatorzy. W świetle historii i natury świata finansów, o ile nie jest możliwe przewidzenie konkretnych zdarzeń i ich negatywnych następstw, o tyle stu procentowa pewność, że w takiej czy innej postaci wystąpią jest bezdyskusyjna. W tym sensie oczywiste jest, że każdy kto stawia na szali swój majątek, musi być świadomy zagrożeń, które prędzej czy później ziszczą się. Zwłaszcza jeżeli mówimy o tak długim okresie inwestycji jak 30 lat, należy przyjąć to za pewnik.

Myślę, że nikt już dziś nie ma wątpliwości, że aby być czynnym uczestnikiem światowych rynków finansowych, nie ma potrzeby otwierania rachunków maklerskich. W świecie, w którym niemal wszystko jest produktem mającym cenę regulowaną przez popyt i podaż, każdy staje się inwestorem. Czy to się komuś podoba czy nie, nasze samochody, mieszkania, domy, lokaty czy w końcu kredyty są  w części lub całości produktami inwestycyjnymi, a co za tym idzie wymagają one profesjonalnego zarządzania ryzykiem.

Większość z nas przyjmuje do wiadomości fakt, że ryzyko to element nieunikniony, który wymaga kontroli i regulacji na każdej płaszczyźnie życia. To oczywiste, że w każdym działaniu powinniśmy zmierzać do maksymalnego minimalizowania ryzyka przy jednoczesnym zachowaniu potencjału do oczekiwanych zysków. Właściwa relacja ryzyka do potencjalnych zysków jest jednym z podstawowych elementów każdej strategii inwestycyjnej. Tymczasem spoglądając z jednej strony na dostępne produkty oferowane przez banki, a z drugiej ochoczy popyt na nie, można odnieść wrażenie, że tak instytucje jak i konsumenci za nic mają podstawowe zasady zdrowego rozsądku.

Proszę sobie wyobrazić, że prawdopodobieństwo poniesienia straty na stole do ruletki - obstawiając jeden z kolorów - wynosi mniej więcej tyle samo, co prawdopodobieństwo wzrostu raty kredytowej o 50% w jakiejkolwiek walucie w ciągu 30 lat trwania umowy. Co gorsze, prawdopodobieństwo, czyli w tym wypadku ryzyko utraty płynności finansowej przeciętnej rodziny po zdarzeniu podobnym do decyzji banku szwajcarskiego, jest równe prawie 80%!

Za każdym razem kiedy większość naszego kapitału, niech to będą oszczędności czy połowa miesięcznego wynagrodzenia, zostaje ulokowana i trwale związana z jednym instrumentem finansowym odsłaniamy się w zasadzie na nieograniczone ryzyko. Czy to oznacza, że inwestowanie pieniędzy w takiej czy innej formie to nic innego jak hazard? Oczywiście, że nie musi tak być, ale żeby tego dokonać, należy zminimalizować ogromne ryzyko, które towarzyszy lokowaniu kapitału w jeden produkt finansowy.

Racjonalnym i skutecznym sposobem obniżenia ryzyka, jest dywersyfikacja czyli rozłożenie zaangażowania kapitału na wiele produktów. Ponieważ światowe gospodarki, a co za tym idzie ich waluty, nie są ze sobą idealnie skorelowane, dzięki dywersyfikacji dają nam szansę na utrzymanie stabilności całego portfela inwestycyjnego w przypadku, gdy jedna z jego części ponosi niespodziewane i odstające od normy straty.

Gdyby kredytobiorca zamiast tylko i wyłącznie franka szwajcarskiego miał w swoim portfelu kredytowym inne waluty, skala wydarzenia z zeszłego czwartku byłaby wielokrotnie mniej bolesna. Mając kredyt złożony ze złotówki, franka, dolara, euro i jena rata takiego kredytu nie wzrosłaby o 30% jak w przypadku kredytów „frankowych”, a jedynie o jego piątą część czyli ok 6%. Nie twierdzę, że jest to rozwiązanie ostateczne wszystkich problemów, bo zdaję sobie sprawę, że takie rozwiązania nie istnieją. Z całą pewnością jednak sposób w jaki konstruowane są dzisiejsze produkty kredytowe są niebezpieczne tak dla kredytodawcy jak i kredytobiorcy.

Niestety, na razie tak banki jak i nasz rząd jakby zupełnie nie rozumiejąc problemu, proponują rozwiązania pomocy „frankowiczom”, które nie zmieniają kompletnie niczego, a co gorsza pogłębiają skalę problemu w perspektywie przyszłości. Zamiast rozsądku i bezpieczeństwa, mamy w programie pomocy zaproponowanej przez wicepremiera Piechocinskiego co następuje: trzyletnie wakacje od spłacania rat, czasowe zamrożenie kursu franka, możliwość bezprowizyjnego przewalutowania na inną walutę.

Mam nadzieję, że wobec tego co zostało tu napisane, rozumieją Państwo, że żadne z tych rozwiązań nawet w minimalnym stopniu nie rozwiązuje problemu tak dzisiejszych jak i przyszłych kredytobiorców. Dopóki banki, rząd i eksperci nie ustanowią realnego prawa minimalizującego ryzyko ponoszone przez kredytobiorców poprzez rozwiązania systemowe, takie jak tworzenie produktów o zdywersyfikowanej strukturze, dopóty bankowy doradca kredytowy nie będzie się różnił od krupiera w kasynie w Las Vegas.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych