NASZ WYWIAD. Lech Makowiecki o Seawolfie: "Ci, z którymi walczył, najbardziej boją się karykatury. A on im jej dostarczał"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. sxc.hu / archiwum prywatne
Fot. sxc.hu / archiwum prywatne

wPolityce.pl: Trzeba zadać to banalne pytanie - jakim był człowiekiem? Seawolfa znaliśmy tylko z jego tekstów.

I one doskonale pokazywały, jaki był – prawy, szlachetny, błyskotliwy, wielki patriota, ogromny erudyta. Można tylko mnożyć komplementy. Z jego felietonów biła lekkość opisywania rzeczywistości, szeroka wiedza historyczna.

 

Dobrze się panowie znali?

Zostaliśmy nawet niespodziewanie rodziną. Jego teść i moja teściowa – wdowcy – pobrali się. Ale to nie miało wielkiego znaczenia – przede wszystkim byliśmy przyjaciółmi.

 

Maciej Świrski „Szczurbiurowy” napisał, że Tomasz Mierzwiński po mistrzowsku władał potężną bronią jaką „jest kpina z nadętych władców Polski”. I to właśnie było dla niego charakterystyczne. Że nawet przy sprawach bolesnych, które musiały wprawiać go w przygnębienie, sposobem na mierzenie się z nimi był lekki styl, ironia, kpina właśnie. Tak też funkcjonował na co dzień?

Tak. Oprócz tego, że był doskonałym analitykiem – miał wykształcenie techniczne, był inżynierem, kapitanem żeglugi wielkiej – a więc w bardzo konkretny sposób opisywał rzeczywistość, świetnie używał tego oręża, jakim jest satyra. Wszyscy, z którymi walczył – czyli szkodzący Polsce – najbardziej boją się śmieszności, karykatury swojego postępowania. A on właśnie im tego dostarczał. W walce o sprawy wagi najwyższej ośmieszony przeciwnik dozna najboleśniejszej porażki. Przed tym drżeli ci specjaliści od marketingu, od zabierania babci dowodu, od akcji „Orzeł może”.

 

Często za swój styl też obrywał. W komentarzach.

On się tymi podłymi, obraźliwymi wpisami nie przejmował. Przeciwnie. Gdy ja się tym trochę martwiłem, on mówił: to bardzo dobrze, bo znaczy, że zabolało. Im większa była aktywność ujadających wpisywaczy internetowych, tym bardziej się cieszył. Czuł, że oprócz zgryźliwości nie mają innej odpowiedzi. Że trafił w samo sedno.

 

Dlaczego poznaliśmy go tak późno? Przecież z takim piórem, powinien był od lat być cenionym felietonistą.

Wydaje mi się, że dopiero niedawno – czyli przed kilkoma laty sam siebie odkrył. I od razu przyszły sukcesy – jego teksty cieszyły się niezwykłą popularnością, zdobył przed dwoma laty tytuł Blogera Roku. I chciał iść dalej. Napisał książkę, która niedawno się ukazała „Alfabet Seawolfa”. Co ciekawe, przygotował ją nieprawdopodobnie szybko. Zapewne wiedział, że już umiera i zrobił to w zasadzie w kilka dni. To wydaje się wręcz niemożliwe. Spieszył się, by coś jeszcze po nim zostało. A chciał dużo więcej. Miał zamiar pisać książki podróżnicze. Zjeździł cały świat, był kapitanem największych transatlantyków, które znamy z filmów. Miał co przelać na papier. Byłaby to wspaniała autobiografia podróżnicza. Na pewno stałaby się hitem. Te migawki, które pojawiały się na jego blogach przyciągały uwagę, ludzie wręcz żądali takiej książki. Podejrzewam, że gdyby zszedł na ląd, spokojnie utrzymywałby się z pisania. Było ogromne zapotrzebowanie na jego teksty.

 

A on potrafił na nie odpowiedzieć. Pisał bardzo dużo.

W zasadzie codziennie, czasem publikował dwa felietony jednego dnia. Był niesamowicie płodnym literatem. Pisał zewsząd, „stojąc na jednej nodze”, czekając gdzieś w singapurskim porcie, korzystając z przesiadki na lotnisku. Kilku blogerów podejrzewało, że pod pseudonimem Seawolf nie mógł kryć się jeden człowiek, ale grupa ludzi. Uważali, że jest niemożliwością, by w pojedynkę pisał tak dużo, tak dobrze i na tylu blogach. Ba, pisał jeszcze po angielsku. Był niezwykle utalentowany. Pisanie sprawiało mu ogromną przyjemność. A my z przyjemnością go czytaliśmy.

 

Rozmawiał Marek Pyza

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych