NASZ WYWIAD. Paweł Lisicki: "Ostatnie wydarzenia wpisują się w szerszy ciąg wypadków. Mieliśmy do czynienia z grą zarówno rządu, jak i prokuratury"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

wPolityce.pl: Pana status w Presspublice uległ zmianie. Znów został pan zwolniony przez Grzegorza Hajdarowicza. Tym razem dyscyplinarnie.

Paweł Lisicki: Tak. Zostałem zwolniony już chyba trzeci raz. Najpierw zostałem odwołany z funkcji redaktora naczelnego, później miałem zostać odwołany w trybie normalnym, a teraz doszły do mnie informacje, że zostałem zwolniony dyscyplinarnie. Sytuacja się rozwija. (śmiech) Ale na tym chyba już koniec możliwości pana Hajdarowicza.

 

Jaki był powód takiej decyzji?

Formalnym powodem był fakt, że w rozmowie z tygodnikiem „Wprost” powiedziałem o tym, że właściciel złożył mi ofertę sprzedaży tytułu. Traktowanie tego jako ujawnienie tajemnicy spółki jest o tyle absurdalne, że nie sposób zrozumieć tego, co się stało z tygodnikiem, jeśli ten fakt nie byłby znany. A przecież fakt, że się komuś składa ofertę, nie wpływa na wartość tytułu ani w sposób pozytywny, ani negatywny, bo przecież nie podałem sumy, za jaką pan Hajdarowicz chciał mi go sprzedać.

 

Jak pan odbiera zachowanie Grzegorza Hajdarowicza? Może chodzi o oszczędności, wszak tego typu zwolnienie pozbawia pana choćby możliwości otrzymania należnej odprawy.

Nie wiem, czy oszczędność wydawcy szłaby aż tak daleko. Traktuję to jako element jakiejś zemsty i próby pokazania, kto tak naprawdę rządzi. Nie wiem, co jeszcze mogłoby się wydarzyć. Może on po prostu lubi, ma taki sposób bycia, by z kolejnymi dziennikarzami spotykać się w sądzie.

 

Jak pan ocenia wystąpienia prokuratorów wojskowych na posiedzeniu komisji sprawiedliwości? Prokurator Artymiak po prostu potwierdził tezy redaktora Gmyza z pamiętnego tekstu pt. „Trotyl na wraku tupolewa”.

Uważam, że to, co wiemy teraz, po oświadczeniu prokuratury w trakcie posiedzenia sejmowej komisji sprawiedliwości, sprawia, że tezy Cezarego Gmyza po prostu się bronią. Dziennikarz nie musi wykazać, że faktycznie na miejscu katastrofy był trotyl. Dziennikarz podał po prostu wiarygodne źródła z samej prokuratury, które możliwość obecności trotylu potwierdzały. Krótko mówiąc, Cezary Gmyz okazał się wiarygodnym dziennikarzem, któego informacja – wbrew wszystkim kpinom z jego czterech źródeł – okazała się uzasadniona. Mam wrażenie, że cała ta konferencja prokuratury wojskowej z października była jedną wielką mistyfikacją. Chodziło o wytworzenie takiej rzeczywistości, żeby używając propagandowej zasłony dymnej uciec przed faktem, że istnieją poważne poszlaki wskazujące na obecność trotylu na wraku tupolewa.

 

A jak odbiera pan rolę prokuratury w tej sprawie? To zamieszanie dotyczące komunikatów i oświadczeń to samodzielna gra śledczych?

Trudno sobie wyobrazić, żeby to była samodzielna inicjatywa prokuratury. Ostatnie wydarzenia wpisują się w szerszy ciąg wypadków. Pierwszym elementem tego łańcucha jest to, że rząd, a ściślej mówiąc rzecznik Graś, wiedział o tezach artykułu, a mimo to w pierwszych wypowiedziach w tej sprawie zaprzeczał, że cokolwiek słyszał o tej sprawie. Zatem można postawić tezę, że mieliśmy do czynienia z pewnego rodzaju grą rządu. Czy brała w niej udział prokuratura? Można przypomnieć, że Tomasz Wróblewski był wieczorem (przed publikacją artykułu) u Andrzeja Seremeta o 22:00, a konferencję w tej sprawie prokuratorzy zorganizowali dopiero po południu dna następnego. Dlatego trzeba postawić pytanie: co stało na przeszkodzie, by odpowiedni komunikat rzetelnie informujący o tej sprawie, wydać wcześniej? Mam wrażenie, że mieliśmy do czynienia z grą zarówno rządu, jak i prokuratury.

 

Mimo to, większość mediów relacjonując tę sprawę po artykule "Rzeczpospolitej", sugerowała, że prokuratura zdementowała informacje Gmyza.

Wytworzyła się wspólnota oporu przeciwko dalszemu badaniu tej sprawy. Niestety, w tej wspólnocie uczestniczyła duża część mediów. Zamiast badać tę sytuację, od razu ją wykluczono, a wszystkich, którzy chcieli drążyć temat, wyśmiano. Swoją rolę odegrała tu także sama „Rzeczpospolita”, której pierwszą reakcją była informacja o „pomyłce” redakcji, co ułatwiło ataki na tezę o obecności trotylu. To oświadczenie było błędem, trzeba było robić swoje i czekać. Albo komuś puściły nerwy, albo naciski były tak silne, że wyszło jak wyszło.

 

Na miejscu Cezarego Gmyza domagałby się pan powrotu do pracy na gruncie prawnym?

Na miejscu Gmyza na pewno bym się tego domagał. W dodatku Hajdarowicz biegał po wszystkich mediach, opowiadając, że Gmyz jest dziennikarzem niewiarygodnym, którego ustalenia były tymi z gatunku „jedna baba drugiej babie”. Taka była jego wersja; to zachowanie skandaliczne, na miejscu Gmyza dochodziłbym spraw przed sądem.

 

Kończąc, chcieliśmy zapytać jak pan ocenia pojawienie się na rynku „wSieci”? No i jak wyglądają pana plany na przyszłość?

Bardzo się cieszę, że jest coraz więcej podmiotów po prawej stronie – każdy z nich wypełnia swoją część i znajduje swoją publiczność. Kibicuję wszystkim konserwatywnym pomysłom. Co do moich planów, jest jeszcze za wcześnie, by o nich mówić. Mój projekt jest na razie na poziomie ogólnego zarysu ideowego i na razie na tym poprzestańmy.


not. maf

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych