Tomasz Wróblewski ujawnia szczegóły spotkania z Andrzejem Seremetem. ZOBACZ FILM!

Fot. youtube.com
Fot. youtube.com

Zwolniony z "Rzeczpospolitej" redaktor naczelny Tomasz Wróblewski postanowił ujawnić szczegóły spotkania z Andrzejem Seremetem, które miało miejsce dzień przed publikacją tekstu pt. "Trotyl na tupolewie". Wróblewski opisuje również kulisy powstawania tekstu. W specjalnym nagraniu opowiada:

Kogoś może zaskoczyć, że człowiek, który dopuścił do druku tekst nazywany największym medialnym skandalem ostatnich lat, chce mówić o wartościach. Niech tekst „Trotyl na Tupolewie” będzie takim case study, dla tych, którzy żyją z miotania przymiotnikami i metkowania przeciwników. Zacznijmy od początku.

Informacje o ustaleniach prokuratorów w Smoleńsku nieliśmy tydzień przed publikacją. Czarek Gmyz kontaktował się ze swoimi źródłami wp rokruaturze – przypomne, że to ten sam autor, który przyniósł nam informacje o aferze hazardowej czy aferze w MSZ. Ten sam autor zapewniał teraz, że te źródła też są w pełni wiarygodne.

Prawdą jest, że nie mieliśmy ekspertyz i dokumentów – dlatego nie wyobrażałem sobie publikacji tekstu, gdy Czarek się pojawił. Potrzebna była dodatkowa weryfikacja. (…) Dziennikarski instynkt i niepokój nie pozwalał mi zbagatelizować tej informacji. Już po wybuchu samej afery, pojawiły się pytania – „po co w tym grzebać?”. "Gazeta Wyborcza" pisała nawet wcześniej – że wszystko ustalone, zamachu nie było i niech wreszcie Tusk to powie

- rozpoczyna Wróblewski.

I opisuje szczegóły spotkania z Prokuratorem Generalnym:

Czy dziennikarz powinien rezygnować z dociekliwości? Na spotkaniu u prokuratora Seremeta jego rzecznik, prokurator Martyniuk przyznał mi, że nie tyko "Rzeczpospolita" wie o sprawie badań polskich prokuratorów. Myślę że tak właśnie było – część dziennikarzy drążyła temat, a część chciała zamieść pod dywan; odrzucali samą myśl, że może to ujrzeć światło dzienne. Historia dziennikarstwa jest pełna przypadków, gdzie polityczny rozsądek bierze górę nad dociekliwością. (…) Już samo zajmowanie się tematem nazywało oszołomstwem. Muszą państwo osądzić to sami.

Wróćmy do 29 października. Zadzwoniłem do Seremeta, który słysząc, o czym mamy rozmawiać – zgodził się ze mną spotkać. (…) Chciałem uzyskać od prokuratora dwie rzeczy, dwie informacje. Pierwsza: czy prokurator faktycznie jest w posiadaniu odczytów, które wskazują na ślady materiałów wybuchowych i druga - czy doszło do spotkania w cztery oczy z premierem Tuskiem w tej sprawie

- mówi o swoich motywacjach Wróblewski.

Jak wyglądało to spotkanie?

Miałem wrażenie, że Seremet od początku był zdenerwowany – chował twarz w rękach, poprawiał okulary. Otwarcie powiedziałem – mamy informację o śladach materiałów wybuchowych na wraku. Powiedziałem, że przyszedłem sprawdzić, czy istnieje taki temat. Zapewniłem, że zdaję sobie sprawę z rangi tej sytuacji, choć wewnętrznie byłem przekonany, że to bzdura i za chwilę prokurator wszystkiemu zaprzeczy.

Odpowiedź była jednak inna: Seremet powiedział, że mają tę informację od kilkunastu dni – o wysokoenergetycznych cząsteczkach, które mogą wchodzić w skład materiałów wybuchowych. Powiedział, że o sprawie poinformował premiera Tuska osobiście. Mówił, głośno myśląc, że może to pozostałości z wojny, że trzeba poczekać na próbki ziemi z okolicy wraku i że potrwa to kilka miesięcy. Ani razu nie zasugerował tego, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy – perfumy czy namiot. Dodał jeszcze coś, co było dla mnie istotne; mianowicie, że „wiedzieliśmy, że ta informacja prędzej czy później wycieknie”, patrząc na mnie badawczo, i mówiąc: "Wiedzieliśmy że część prokuratorów postanowiła szybko pochwalić się odkryciami. Bo to z prokuratury wyszło, prawda?" – pytał.

Poszedłem potwierdzić, że prokuratura ma takie informacje, że prokurator spotkał się z premierem Tuskiem w tej sprawie, a przypadkiem zweryfikowałem jeszcze jedną ważną informację – że prokuratorzy, którzy mieli być źródłami Czarka Gmyza – faktycznie puszczali informacje do prasy.

Co więcej, przede mną w gabinecie siedział prokurator ds. dyscyplinarnych, bo – jak mówił prokurator Martyniuk – wypadło nagłe spotkanie

- mówi Wróblewski.

Zwolniony z "Rzeczpospolitej" dziennikarz kontynuuje swoją opowieść:

Moim celem nie było wgłębianie się w zasady działania urządzeń i analizowania rodzajów materiałów wybuchowych. Chciałem dowiedzieć się, czy istnieje temat. (…) Moje spotkanie z Seremetem było próbą weryfikacji informacji. (…) Kiedy wyszedłem z budynku i czekałem na taksówkę - widziałem, jak pojawiały się samochody i kolejni prokuratorzy wbiegali do budynku. Temat był

- oceniał Wróblewski.

Dziennikarz zastanawiał się także nad etycznym kontekstem całej sytuacji i opublikowanego tekstu:

W naszej historii nie było poszkodowanego, nie było złamanego życiorysu. Czy polityczny kontekst powinien być precedensem do żądania ujawnienia źródeł? (…) Bez zaufania do dziennikarzy nie byłoby ani afer, ani źródeł. Nie ujawnilibyśmy skandali w MEN, przy informatyzacji policji czy ostatnich informacji o MSZ

- mówił.

I analizował to, co się działo w redakcji już po publikacji:

Cały czas nie dawało nam spokoju w redakcji, co tak naprawdę wykryły te czujniki w Smoleńsku? Jaki to był rodzaj materiału wybuchowego? W pierwszej wersji tekstu pojawił się „trotyl C4”, coś co nie istnieje. Gmyz poszedł zadzwonić, by doprecyzować temat, ja jeszcze raz zbiegłem do prezesa Godłowskiego – rozważaliśmy czy dawać tekst na pierwsze wydanie, bo pojawiła się kwestia ewentualnych przecieków w drukarni. Godłowski sugerował, by wysłać kogoś do drukarni, by pilnować sprawy. Uznaliśmy jednak, że tekst pójdzie dopiero w drugim, warszawskim wydaniu

- opowiadał Wróblewski.

Wreszcie, kończąc, wyrażał duże pretensje do Grzegorza Hajdarowicza:

Do głowy by mi nie przyszło, ze wśród moich głównych oskarżycieli znajdzie się mój wydawca. Nie miałem ku temu żadnych przesłanek. (...) Dziś, próbując zrozumieć działania wydawcy, wracam do tamtych spekulacji i obaw – o reakcję polityków. Czy chodziło o naprawienie wpadki i zadośćuczynienie dla czytelników czy o gest polityczny? Czy zwolnienia zastępcy redaktora naczelnego, który był wtedy na urlopie, podyktowane było troską o zasady czy zwolniony został współautor najważniejszych tekstów eksponujących nadużycia władzy? Ja zapłaciłem największą cenę – podważono moją wiarygodność. 26 lat mojej pracy zawodowej rozsypało się

- kończył Wróblewski.

maf

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.